Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Kto kpi z poety
temu sztylety
bo myśli z serca
to amulety

Złote srebrzyste
i przezroczyste ,
szczere i harde
burzące mity i skały twarde.

Spalają złowieszcze wołania ,
budują wzniosłe wyzwania!
Psują podłości i zawistości,
podają dłoń do wolności!

Opublikowano

hmmm przyznam ze w poezji posiadamy dowolnosc stylu i formy, jednak jest prewien wyznacznik estetyczny ktory odroznia twory nowatorskie, badz autentycznie wyjatkowe od zwyklej slabizny w postaci zlepku liter. Moim skromnym zdaniem, owy utwor nie ma w sobie nic wyjatkowego...

Opublikowano

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Bólem jest przyjmowanie krytyki z podniesionym czołem. Kwintesencją tego wiersza jest zwykłe przekombinowanie, brak wcześniej wspomnianej estetyki, a i treści tak naprawdę niewiele. Do tego tekstu z pewnością nie pasuje powiedzenie "czytać między wierszami". Bo i z wierszem ma ledwie wspólne tylko i wyłącznie pewne cechy charakterystyczne. Jak to powiedział jeden krytyk "Wierszy powstaje bardzo wiele, ale poezji w nich jest bardzo mało".

Tu jest konstrukcja prosta jak cepa. Każde słowo musi mieć znaczenie, pokrywać się rymem. I co najważniejsze, zamiast wysilić się na trudniejszy przekaz, za pomocą rozbudowanych bardziej wersów, tu jest ot zastąpione słowami takimi jak:

poety, sztylety, serca, myśli, amulety, złote, srebrzyste, szczere, harde itd itp. To są największe i najbardziej banalne słowa, jakich można użyć. Do tego w rękach mało wprawnego poety brzmią właśnie jak zwykły pastisz, grafomania, tudzież po prostu bzdet. Najzabawniejsze jest to, że poezja ma w sobie tyle możliwości formułowania słów, szafowania środkami stylistycznymi, pomaga prowadzić autorowi prosto za rączkę. A tutaj tego zwyczajnie nie ma.

Słowem końcowym. Piszesz że "nie sztuką jest w rozbudowanym wierszu ukryć myśl, ale przekazać ja zwięźle a poetycko". Tu tego nie ma, owszem, poetyckości ci tu co nie miara, ale tej najprostszej, tej jeszcze nieumiejętnej, która myśli, że jak zlepi kilka prostych słów w całość, to może nazwać się poetą. Niestety w tym przypadku na razie nie. Ale wytężoną pracą, rozwijaniem talentu, z czasem to przyjdzie.

PiS. Ja również nie takie rymy widziałem, ale aby pisać wiersze rymowane, trzeba mieć nie lada umiejętności. Można powiedzieć że to szkoła wyższej jazdy. Poczytaj sobie romantyzm, barok, renesans, zrozumiesz o czym mówię. Rym to jeszcze nie wiersz.
Opublikowano

Widzę że krytycyzm Ci nie daleki ,a dobre słowo obce jak męki !CZYTAŁAM Twoje riposty innych debiutantów nie zostawiasz na nich "suchej nitki" ...motywacja ,aż boli! Pozwól NAM pisać z serca, i przeczytaj moje wiersze! Mnie osobiście okresy literackie nie są obce ,ale pozwól PISAĆ!A JA OSOBIŚCIE MAM POLOT DO RYMÓW i nikt mi tego nie odbierze!Życzę powodzenia!Nie boli mnie Twoja krytyka ...motywuje ...do dyskusji! pz!PS Czy w moich wierszach nie widzisz treści...hmmmm

Opublikowano

Krytykując zwracam uwagę i na treść i na formę tekstu. I jak już mówiłem, ani jedno ani drugie niestety nie zachwyca. Czytałem inne Twoje wiersze i również daleko mi do zachwytu.

Debiutanci owszem, żądzą się swoimi prawami, ale krytyka również. Rymy, pomimo tego że ci mocno leżą (jak chyba wielu debiutantom), to raczej nie są mocną stroną wiersza. Tak samo jak i treść właśnie. Jak mówiłem, pisanie wierszów rymowanych jest bardzo trudną sztuką, a tym bardziej dla osoby, która zaczyna dopiero swoją przygodę z poezją. Unikaj sztampy, banalności, nie używaj wielkich znaczeniowo słów (takich jakie wcześniej wymieniałem), bo w ten sposób klimatu dla tekstu nie zbudujesz, a do tego spłycasz niesamowicie treść i wymowę wiersza. Co z tego że ukryte w tym są "tajemnice" poety, skoro każdym słowem od samego początku czytelnikowi nawet nie pozostawiasz złudzeń o czym mówisz. A nie o to w tym chodzi, po to są metafory, epitety, przenośnie, przerzutnie, aby dać czytelnikowi pole do popisu, zmusić go do wysiłku.

Pisanie z serca jest dobre, ale po co serce skoro umysłowi zawadza?

Najważniejsze to myśleć przy tym co się pisze, zmieniać , poprawiać, ukrywać prawdę, grać w kotka i myszkę ze słowami i z czytelnikiem. Równie dobrze możesz przecież napisać "piszę o miłości".

El Finito :)

Opublikowano

Nie muszą podobać się Tobie moje wiersze,Ty ich nie krytykujesz Ty mnie obrażasz ! Uważasz się za guru poezji i literatury,bądz samokrytyczny i przyjrzyj się Twojej "płodności"!

  • 3 tygodnie później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Przygniata mnie ten ciężar nocy. Siedzę przy stole w pustym pokoju. Wokół morze płonących świec. Poustawianych gdziekolwiek, wszędzie. Wiesz jak to wszystko płonie? Jak drży w dalekich echach chłodu, tworząc jakieś wymyślne konstelacje gwiazd?   Nie wiesz. Ponieważ nie wiesz. Nie ma cię tu. A może…   Nie. To plączą się jakieś majaki jak w gorączce, w potwornie zimnym dotyku muskają moje czoło, skronie, policzki, dłonie...   Osaczają mnie skrzydlate cienie szybujących ciem. Albo moli. Wzniecają skrzydłami kurz. Nie wiem. Szare to i ciche. I takie pluszowe mogło by być, gdyby było.   I w tym milczeniu śnię na jawie. I na jawie oswajam twoją nieobecność. Twój niebyt. Ten rozpad straszliwy…   Za oknami wiatr. Drzewa się chwieją. Gałęzie…. Liście szeleszczą tak lekko i lekko. Suche, szeleszczące liście topoli, dębu, kasztanu. I trawy.   Te trawy na polach łąk kwiecistych. I na tych obszarach nietkniętych ludzką stopą. Bo to jest lato, wiesz? Ale takie, co zwiastuje jedynie śmierć.   Idą jakieś dymy. Nad lasem. Chmury pełzną donikąd. I kiedy patrzę na to wszystko. I kiedy widzę…   Wiesz, jestem znowu kamieniem. Wygaszoną w sobie bryłą rozżarzonego niegdyś życia. Rozpadam się. Lecz teraz już nic. Takie wielkie nic chłodne jak zapomnienie. Już nic. Już nic mi nie trzeba, nawet twoich rąk i pocałunku na twarzy. Już nic.   Zaciskam mocno powieki.   Tu było coś kiedyś… Tak, pamiętam. Otwieram powoli. I widzę. Widzę znów.   Kryształowy wazon z nadkruszoną krawędzią. Lśni. Mieni się od wewnątrz tajemnym blaskiem. Pusty.   Na ścianach wisiały kiedyś uśmiechnięte twarze. Filmowe fotosy. Portrety. Pożółkłe.   Został ślad.   Leżą na podłodze. Zwinięte w rulony. Ze starości. Pogniecione. Podarte resztki. Nic…   Wpada przez te okna otwarte na oścież wiatr. I łka. I łasi się do mych stóp jak rozczulony pies. I ten wiatr roznieca gwiezdny pył, co się ziścił. Zawirował i pospadał zewsząd z drewnianych ram, karniszy, abażurów lamp...   I tak oto przelatują przez palce ziarenka czasu. Przelatują wirujące cząsteczki powietrza. Lecz nie można ich poczuć ani dotknąć, albowiem są niedotykalne i nie wchodzą w żadną interakcję.   Jesteś tu we mnie. I wszędzie. Jesteś… Mimo że cię nie ma….   Wiesz, tu kiedyś ktoś chodził po tych schodach korytarza. Ale to nie byłaś ty. Trzaskały drzwi. Było słychać kroki na dębowym parkiecie pokoi ułożonym w jodłę.   I unosił się nikły zapach woskowej pasty. Wtedy. I unosi się wciąż ta cała otchłań opuszczenia, która bezlitośnie trwa i otula ramionami sinej pustki.   I mówię:   „Chodź tutaj. Przysiądź się tobok. Przytul się, bo za dużo tej tkliwości we mnie. I niech to przytulenie będzie jakiekolwiek, nawet takie, którego nie sposób poczuć”.   Wiesz, mówię do ciebie jakoś tak, poruszając milczącymi ustami, które przerasta w swojej potędze szeleszczący wiatr.   Tren wiatr za oknami, którymi kiedyś wyjdę.   Ten wiatr…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-12-10)    
    • Singli za dużo, to 1/3 ludności. Można się cieszy, że tyle jest wolnych. W każdym wieku ludziom kogoś brakuje.
    • @Wędrowiec.1984 Jakoś je starałem posegregować, ale istnieje wiele innych. W Polsce mamy ok. 10 milionów singli i ta liczba rośnie, więc uznałem, że poezja powinna też się tym zająć. Pozdrawiam
    • Ból zaciska na skroni palce  cienkie, twarde, szklane, jakby ktoś ulepił je z odłamków reflektora, który pękł od zbyt głośnego światła. Wpycha mi w czaszkę powietrze ostre jak tłuczona szyba, jakby każdy oddech był drzazgą rozjarzonego żaru, w którym ktoś spalił swój ostatni obraz.   Czuję, jak myśl tłucze się o moją kość czołową, jakby chciała wybić sobie ucieczkę, zanim skurczy się do rozżarzonej kuli.   Oddycham sykiem. Oddychawłamóknieniem. Oddycham światłem, które nie oświetla – tylko wypala świat kawałek po kawałku, systematycznie, metodycznie, jak kwas, który zna mój wzór chemiczny, mój rytm, moje wszystkie uniki. Ona prześwietla mnie jak rentgen zrobiony z błysku widzi we mnie nerwy, zanim ja je poczuję.   Dźwięki stoją jak martwe ryby w słojach formaliny: oblepione szumem, przykryte bębenkowym całunem, wypatrują mojej uwagi – rozproszonej, popękanej, jakby każda synapsa pisała zaklęcia przeciwko ciszy, jakby mózg uczył się alfabetu tego pierdolonego bólu poprzez puls.   Nacisk wcina się we mnie głębiej niż sen, głębiej niż jawa, głębiej niż wszystkie myśli: jest czysty, nieubłagany, bezczelnie precyzyjny. Nic nie udaje. Ona nie kłamie – uderza prosto, uderza w punkt, jak neurolog-sadysta, który nie używa eufemizmów, bo ma twoją mapę nerwów zaśmieconą swoimi flagami. Nudności oplatają mnie jak zwierzę zrobione z wilgoci i ołowiu, jak drapieżnik, który zna mój żołądek lepiej niż ja.   Próbują mnie wypchnąć z mojego ciała, a potem wciągają z powrotem – jakby chciały mnie mieć w sobie na stałe, jako tę cholerną świadomość, którą trzeba strawić.   Rozkłada mnie na części jak fizyk, który bada materię od środka na zewnątrz, fala po fali, wibracja po wibracji. Światło patrzy na mnie jak ślepe bóstwo zrobione z igieł; niczego nie żąda, ale wszystko przeszywa.   Tętni za powieką, tętni tak, jakby za gałką poruszał się oddzielny, wściekły organizm – szary impuls, skurcz za skurczem, jak sejsmograf zawieszony wewnątrz czaszki, który odbiera tylko trzęsienia ziemi.   Skroń parzy, szczęka drewnieje, oczy szczypią, jakby słońce przykładało mi do źrenic swoje gorące monety, żądając zapłaty za każdy gram ciemności, który we mnie gasi.   Przedmioty stoją nieruchome i przejrzyste, płoną odwrotnym blaskiem,  blaskiem, który nie daje ciepła, tylko wiedzę. Do dupy wiedzę. Cienie dymią bólem.   Słyszę głowę dzwoniącą ciszą  jakby wielki mosiężny dzwon właśnie bił wewnątrz moich zatok. Wchodzę w ten atak jak w obrzęd przejścia, w równanie, które można rozwiązać tylko własnym, przeklętym pulsem. Ona jest nauczycielką, puls jest kapłanem, mrok jest księgą, a ja jestem zdaniem, które zamiera w połowie, niezdolne do postawienia kropki. Tabletka, pogryziona przez nadzieję, leży jak relikwia niezawierzonego planu – świadectwo ulgi, która nigdy nie miała okazji nadejść.   Uśmiecham się pod nosem: nie trzeba leku, żeby się poddać tej szmacie. Wystarczy zgodzić się, pozwolić jej wyssać z człowieka wszystkie dzienne pewniki, aż zostanie tylko cienki szlak – migoczący ślad na rozpalonym ekranie świadomości. Jestem przejrzysty. Nie winem, nie uniesieniem, nie letnim rozproszeniem – tylko szarym uderzeniem, które wybiela człowieka do zawiasów czaszki, wyskrobuje z niego zamiary, a na koniec zostawia w środku iskrę: zimną, krystaliczną, prawdziwą. Jedyną prawdziwą rzecz w tym całym burdelu. Mrok migocze, jakby ktoś zmielił tysiąc płatków ołowiu i rozsypał ich pył, żeby zobaczyć, czy potrafię w nim utonąć. Ona potrafi kochać okrutnie. Ale kocha, do cholery, uczciwie  pali od środka, wypala skupieniem, aż leżę w jej uścisku niby bezwładny, a jednak w środku czuwam czystym, ostrym płomieniem, którego żaden zdrowy dzień, choćby promieniał pewnością, nie potrafi zrozumieć. I niech się jebie.            
    • @jeremy uważaj, żeby ci ktoś nie ogołocił :)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...