Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Człowiek. który się zachwycił


kashmire

Rekomendowane odpowiedzi

„bo czym jest poezja, jeśli ocala tak niewiele
tylko ten odnawiający się i potrzebny mi zachwyt”
Cezary Geroń


Las był i osaczał. Kiedy po raz pierwszy ujrzeliśmy Bogumiła, który leżał pod klonem i rozwierał oczy, byliśmy jeszcze parą pryszczatych wyrostków z przydługimi rękami. To lato, które zassało nas w swoje jądro całą kaskadą zieleni, było liściaste do głębi i jasne w samym środku. Długo musieliśmy się rozgarniać rękoma i marszczyć nosy. Kiedy wreszcie z zapachem mokrej ziemi i tytoniu pojawił się Bogumił w słomkowym kapeluszu, odetchnęliśmy kilkakrotnie z ulgą, a on, trzymając nieśmiertelną fajkę w zębach, rozglądał się długo i ostrożnie, mrużąc oczy w napięciu. Byliśmy zieleni jak las, dlatego też stopniowo i mozolnie musiał przyzwyczajać się do naszych kształtów, jak do rozlanej na dłoń, atramentowo gęstej nocy.
Minęło sporo czasu, zanim odezwał się do nas po raz pierwszy. Noce były ślepe jak kury i zimne do szpiku kości. Serenady nocne przewiewały nas na wskroś z siłą tabunu czarnych stóp, bijących w naprężoną skórę ziemi. W ciemności jak smoła przetykały nam się uszy i las był dźwiękiem. A dźwięk był głęboki jak studnia, na której dnie echem jeżyły się nasze lęki.
Chwilami traciliśmy wiarę i usta same napełniały nam się wyciem, którego nabieraliśmy do rozpuku, żeby pęknąć z podwojoną mocą. Chciałem uciekać i wyplątać się z tej nocy, która oplatała mi ciało jak obślizgła, pajęcza nić, ale wówczas strach jeszcze bardziej rozwierał mi uszy. Poza tym Janek, który był wyższy o pięć centymetrów i dlatego mądrzejszy, wciąż czekał. Na pewno czułem jego obecność i to mnie zatrzymywało w lesie. Skoro weszliśmy razem, to nie mogliśmy się rozdzielać. To nie po bratersku.
Tymczasem dźwięki stawały się coraz intensywniejsze i natrętne jak opasłe muchy. Wypełniały całą dostępną nam przestrzeń, a my nabrzmieliśmy nimi do tego stopnia, że kiedy po raz pierwszy poczuliśmy spadające krople deszczu, próbowaliśmy wyobrazić je sobie jako muzykę.
Nagle zrobiło się mokro i przytulnie. Las nareszcie zamilkł i tylko upajał się deszczem, który szumiał a capella wśród ukojonych drzew. Nas też ukoiła ta wilgoć, która wydobyła z nabrzmiałej jak bańka mydlana i rozmiękłej gleby zapach podszycia i liści. Ocieraliśmy niecierpliwie podtopione deszczem oczy i wtedy ze zdumieniem odkryliśmy nasze palce, nasiąknięte ziemią. Wodziliśmy nimi gorączkowo po skórze w tę i nazad, to w stronę stóp, to znów pod włos. Zacięty deszcz wyżłobił nas w zupełnie nowe formy. Janek poczuł, że obrósł brodą o włosiu krótkim i ostrym, natomiast moje dłonie stały się żylaste i twarde. Dotykaliśmy jeden drugiego naprędce, w szale odzyskanego poczucia bezpieczeństwa. Wchodziliśmy dłońmi w las, który skrzypiał jak dawno nie otwierane, sękate drzwi. I jeszcze ta świeżość, świeżość sztywna jak wykrochmalona pościel, która wpadała nam w nozdrza jak utkany komarami, przemoknięty letni wieczór.
Las chlupał jak noga w gumiaku. Wydał się odmieniony i rześki, odarty z kory monotonii. Wraz z nim chyba i my poczęliśmy zrzucać zatęchłe pancerze. Wciąż z niedowierzaniem przebiegaliśmy dłońmi własne twarze. Wciąż przerysowywaliśmy szkice.
Trudno było uwierzyć, że to właśnie spokojny jak woda głos Bogumiła wyrwał nas z letargu.
– I dlatego człowiek potrzebuje lasu. W lesie jest niecodziennie.
Te słowa, które utrafiły w nasze myśli z precyzją strzały, były tak nagłe i niespodziewane, że zaczęliśmy się nimi krztusić. Poklepywaliśmy się wzajemnie po plecach – trochę dla otuchy, a trochę, by zyskać na czasie. Uwierała nas świadomość, że człowiek tak bardzo obcy wtargnął w nas tak gwałtownie i celnie. Mówiąc, nawet nie spojrzał w naszą stronę, zupełnie jakby w liściach klonu, w które wpatrywał się bez ustanku, wyryta była pierwotna, płodna mądrość matki ziemi. A przy tym wciąż pykał tę swoją nieśmiertelną fajkę w rytm oddechu lasu, zdając się nie zauważać zalewającej nas powoli, lepkiej jak żywica, ciszy.
Byliśmy mocno zagnieżdżeni i nawykli do ciemności, późno więc spostrzegliśmy jak się stopniowo rozrzedza, jakby od niechcenia rozgarniana czyimś palcem. Wpierw uderzyło nas światło – ostre i pozbawione wyrazu. Syczeliśmy z bólu i zakopywaliśmy twarze w ziemię. Kiedy jasność złagodniała i byliśmy w stanie patrzeć, oniemieliśmy z wrażenia, bo oto pojawiły się kształty. A las, ta ciemna, wilgotna gęstwa, która przeszywała nam ciała dreszczem wszędobylskich głosów i którą dotychczas wyobrażaliśmy wydrążoną na opuszkach palców, ujawniła się oczom.
Kurtyna unosiła się bez pośpiechu. Rozwarta paszcza lasu szczerzyła w leniwym uśmiechu omszałe zębiska, a nasze szyje nakręciły się jak katarynki, nie mogąc nadążyć za kalejdoskopową korbą. Deszcz wydobył z okrzepłych barw lasu soczystość, w którą wgryzaliśmy się okiem łapczywie i z ochotą. Próbowaliśmy zliczyć odcienie zieleni, ale za każdym razem brakowało nam palców. Zieloność krzaczasta, zieloność zwinna i giętka, wreszcie zieloność dostojna, zalewała nas zewsząd gęstą mazią. Chwilami traciliśmy oddech i musieliśmy podpływać z oporem do góry, by zaczerpnąć powietrza. Ślizgaliśmy się wzrokiem po gałęziach jak małpy po lianach, nie mogąc ogarnąć wysypu kształtów. Całość oblepiona była słońcem o kolorze miodu, które napawało gęstwinę senną spokojnością.
Dopiero po niewczasie poczuliśmy, jak mrowią nas karki. Bogumił przyglądał nam się z uśmiechem, a zamiast nieśmiertelnej fajki przygryzał lekko trzeszczące źdźbło trawy. Zauważyliśmy, że przykurczył się nieznacznie i zasechł, a Bóg wie ile czasu spędziliśmy zapadnięci w noc. Naszą uwagę przykuła jak szpila niespotykanych rozmiarów lupa, którą trzymał w lewej dłoni i która przyciągała nas do siebie z siłą magnesu. Bogumił przywołał nas nagląco skinieniem głowy. Wciąż powtarzał, żebyśmy nie dali się omamić i nigdy przenigdy nie zapomnieli lasu w sobie. Jednak my już śliniliśmy się łakomie i wyciągaliśmy ciekawskie jęzory, wyrywając sobie wzajemnie lupę z lepkich rąk.
Tymczasem Bogumił stopniowo zanikał. Jego słowa pobrzmiewały leniwie w powietrzu, jak dostojne cykady. Trzymaliśmy blisko pulsujących skroni tę lupę, wydrążoną w kształt kwiatu o kolorze zgniłej butelki, która wysysała z ogromnej, nabrzmiałej słońcem piersi lasu szczegół gęsty i żywy, rozlewający się w formy dotychczas niewidoczne, pulsujące światłem, które trafiało w sam środek oka jak rozgrzana igła. Mogliśmy się zatracić na wieczność i zapomnieć, gdyby Janek nagle nie spojrzał w bok ponad lupą, a ja za nim. A tam las już był inny. I myśmy byli inni.
Zanim się zorientowaliśmy, że Bogumiła już nie ma, leżeliśmy obydwoje pod klonem i rozwieraliśmy oczy, z fajkami w zębach i w słomkowych kapeluszach. Nabieraliśmy stopniowo koloru ciepłej bułki drożdżowej z kruszonką, tylko oczy wciąż jeszcze mieliśmy jak las. W kolorze dojrzałej zieleni. Nienasycone.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...