Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Przyznam się w sekrecie, że do teatru też mnie trochę ciągnie. To znaczy żeby tam od razu jakoś co tydzień chodzić to może niekoniecznie, ale żeby sztuki pisać: o, to już tak. Już przynajmniej do trzech dramatów robiłem podejścia, ale wszystkie utknęły w połowie. Jak tak sobie czasem o nich myślę, to nawet nie były najgorsze, tyle, że były jakieś takie... niesceniczne. Bardziej do czytania. I to może też jest pomysł, żeby pisać dramaty, ale do czytania; powieści, ale zupełnie nie do czytania, no i przede wszystkim wiersze – mogą być całkiem do niczego...
Bo największy problem to stworzyć coś oryginalnego, cokolwiek; takie coś oryginalnego może być nawet totalnym chłamem, byleby było oryginalne: jak będzie oryginalne, ale to tak naprawdę oryginalne, to dożywotnia sława i splendory już zapewnione.
Pewien Amerykanin na przykład (ci są najlepsi w wymyślaniu oryginalnych rzeczy) tworzył obrazy, jeśli można je w ogóle obrazami nazwać, w następujący sposób: umieszczał na szklanej płytce odrobinę swojej krwi, moczu, śliny i spermy, po czym całość nakrywał drugą szklaną płytką i oprawiał w ramki. Jaka w tym jego zasługa, nie wiem: bo przecież nie taka, że miał jakieś specjalnie atrakcyjne wizualnie płyny ustrojowe. Jego dzieła (widziałem kilka z nich i przyznać muszę, że są wcale ciekawe) są po prostu oryginalne – i to wystarczy.
A żeby stworzyć coś oryginalnego, trzeba być oryginalnym w każdym calu. Ja jeszcze niczego oryginalnego nie stworzyłem, ale już staram się być pod wieloma względami oryginalny. Weźmy takie na przykład wakacje: wszyscy sobie wyjeżdżają na jakieś Teneryfy czy inne Hondurasy, a ja co? siedzę w bibliotece. I wcale nie robię tego celem się udręczania, ćwiczenia charakteru czy oszczędzania pieniędzy: ja tak robię, bo lubię. W dobrej bibliotece na przykład jest klimatyzacja, cisza i dużo ciekawych książek pod ręką, a na takiej Teneryfie to słońce pali, trzeba się rozbierać, a żeby się bez stresu rozebrać, trzeba się wcześniej przez parę miesięcy w siłowni pocić, głodzić i w ogóle katować niemiłosiernie. Nie można nosić ulubionych ubrań, tylko jakieś śmieszne pedalskie gatki, a na domiar złego: morze szumi i gwarno naokoło tak, że własnych myśli nie słychać. O nie, żebym zamiast w bibliotece wakacje spędzał na Teneryfie, to ktoś by mi musiał solidnie dopłacić!
A że żaden chętny do dopłacania się nie znalazł, wakacje zawsze spędzam w bibliotece; za czasów studenckich na przykład: w bibliotece uniwersyteckiej. Nie byłem nigdy żadnym pozbawionym życia towarzyskiego kujonem, spędzającym wolne chwile z podręcznikami - co to, to nie; biblioteka uniwersytecka była przecież właśnie największym ośrodkiem studenckiego życia towarzyskiego (chociaż nie przeczę, że już wtedy wyobrażałem sobie z satysfakcją, jak mówię swojemu dziecku: “ja w twoim wieku całe wakacje spędzałem w bibliotece!”).
Żeby nie było wątpliwości: do biblioteki uniwersyteckiej nie chodzi się po to, żeby pożyczać książki. Gdyby tak było, w ogóle bym tam nie zaglądał. Jeśli już koniecznie muszę w bibliotece coś czytać, przynoszę własne książki, albo kupuję w księgarni (w bibliotece uniwersyteckiej są, nota bene, dwie księgarnie). Ale przeważnie nie czytam tam w ogóle żadnych książek. Zamiast tego siedzę sobie jak angielski lord, wedle woli: to pod dachem, to w cieniu pnącz, to w słońcu, przechadzam się wte i wewte, przeglądam opozycyjną prasę, czytam zamieszczone na słupach ogłoszenia, jem ulubione lody importowane i przepijam importowaną kawusią. A przede wszystkim: podsłuchuję.
W wakacje w BUWie podsłuchiwać najłatwiej, a to dlatego, że – paradoksalnie – jest tam wtedy najmniej ludzi, wszystkie rozmowy słychać jak ze sceny i nie trzeba wytężać słuchu, by odsiać je od innych, nieciekawych rozmów.
To właśnie w uniwersyteckiej bibliotece spotkałem ją po raz kolejny, tą spod Smyka, tą z iberystyki. To znaczy: była z iberystyki, bo teraz chyba zmieniła studia na jakąś etnografię czy coś równie przyjemnego, bo i wygląd jej się zmienił (na znacznie milszy). Właściwie to jej nowe emploi zasługiwało na cały osobny akapit.
Opis wyglądu atrakcyjnej kobiety, do której narrator ma pozytywne nastawienie, wedle wszelkich prawideł prozatorskiej sztuki powinien zaczynać się i kończyć na wytworach jej naskórka: zaczynać mianowicie na włosach, a kończyć na paznokciach. Sam opis może natomiast czasem poprzedzać jakaś mądra uwaga o charakterze ogólnym. Zatem: jak każdy mężczyzna jestem koneserem kobiecej urody i jaki taki wiem, że idealna uroda jest kwestią harmonijnej równowagi. Kobiety, z tego co zauważyłem, swoim wewnętrznym trzecim okiem dokonują partycji własnego ciała: nos mam garbaty, oczy mogą być, zęby ładne, biust nieco obwisły, nogi krzywe. Patrzeć na ciało kobiety jak na utwór muzyczny, jak na pewną całość, której nie sposób ocenić tylko na podstawie poszczególnych części, potrafią tylko mężczyźni.
A u niej właśnie ta całość sprawiała niezwykle miłe dla oka wrażenie, chociaż nie dało się wskazać, która pojedyncza jej część w największym stopniu się do tego przyczynia. Włosy miała zdrowe, raczej krótkie, ufarbowane na platynę (niebiosa! jak ja nie znoszę włosów farbowanych na platynę!), zapięte na co najmniej pół tuzina spinek w jakiś dziwny i bliżej mi nieznany sposób, tak, że całkowicie odsłaniały kark. Skórę bladą (o, to lubię: blada skóra w środku lata), ale niespecjalnie gładką, zwłaszcza na czole, nieco chyba zbyt wysokim. Oczy duże i bardzo niebieskie, wręcz skandynawskie; usta małe, o pełnych wargach (nie mogłem oprzeć się skojarzeniu tych warg z cząstkami mandarynek), a za wargami zęby odrobinę za duże, dotknięte fluorozą; twarz owalną, wąską, uszy o delikatnych płatkach, a w nich kolczyk tylko jeden, w nietypowym miejscu, bo na samym, lekko spiczastym czubku prawego ucha. Przy tym szyję cienką i niezwykle długą (choć może był to tylko efekt zmyślnego upięcia włosów), gładko przechodzącą w ramiona; biust B (schudła chyba, bo teraz wyglądało mi to na 70B), talię ładnie zaznaczoną (co u studentek, pozwolę sobie zauważyć, nie przesądza jeszcze o zgrabnej sylwetce, a wystarcza zaledwie na tróję). Dłonie wąskie, o długich palcach, z krótko obciętymi, niepolakierowanymi paznokciami.
W dwóch słowach: uroda utylitarna; ten przewrotny styl, którego – jak sądziłem – nie znosiłem, niby na chłopaka, ale ze stanowczym zaznaczeniem pierwszorzędnych cech płciowych: bo niby włosy krótko, paznokcie krótko, niby spodnie i koszulka, a wszystko ciasno opięte wokół ewidentnie dziewczęcej sylwetki.
No, ale ja tu o stylu, a ona stoi i się patrzy tymi swoimi wielkimi niebieskimi oczami, przekrzywia tą swoją łabędzią szyję (przypomniało mi się: kiedy spotkałem ją po raz pierwszy, pod Smykiem, też tak przekrzywiała, ale wtedy była jesień i nie wyglądała ani odrobinę łabędzio) i mówi, formując głoski tymi swoimi wargami przypominającymi cząstki mandarynki:
-O, ty tutaj?
No pięknie – poznała mnie; i w dodatku od razu wzięła za swojego. Nie znoszę bezceremonialnych dziewuszysk. Zwłaszcza ufarbowanych na platynę. Trudno, teraz już się nie wykręcę od teatrzyku.
ONA (zaskoczona): O, ty tutaj?
JA (z ociąganiem): No, tak się składa...
ONA (pogodnie): To jednak nie wszyscy wyjechali na Teneryfę.
JA (skwapliwie): Nie wszyscy.
(cisza)
ONA (odrobinę retorycznie): Czekasz na kogoś?
JA (udając zamyślenie): Ja? Czekam? Nie, właściwie nie.
ONA (z radością): To się dosiądę.
(siada. cisza. odgłos picia kawy przez słomkę z plastikowych kubków)
ONA (głupkowato): Wiesz, my to się właściwie prawie nie znamy.
JA (ponuro): To fakt, jako żywo.
ONA (cokolwiek uroczyście): Mam na imię Alicja. A ty?
JA (patrząc w ścianę): A ja... ja mam na imię trochę inaczej.
ONA (śmieje się)
MOJE MYŚLI: Pewnie zaraz powie: “zabawny jesteś”. Trzy, dwa, jeden...
(cisza)
MOJE MYŚLI: No dobra, teraz chyba moja kolej.
JA (bez zainteresowania): Co studiujesz?
ONA: Lingwistykę stosowaną.
JA: A do czego stosowaną?
ONA: Do niestudiowania niczego innego.
MOJE MYŚLI: No dobra, celnie.
(cisza)
JA (znudzony): To jakie języki? Hiszpański z angielskim?
ONA: Francuski z rosyjskim.
JA: To pośrodku wypada polski?
MOJE MYŚLI: To było głupie. Zmień temat.
JA: A dlaczego akurat takie połączenie?
ONA: Jest oryginalne. Dużo znasz osób mówiących po francusku i po rosyjsku?
JA (kłamię): Niedużo. No, to ja w takim razie nie jestem oryginalny.
ONA: Czemu?... A, no tak, studiujesz anglistykę...
JA (zdziwiony): Skąd wiedziałaś?
ONA: Często cię widuję, jak tam wchodzisz. To znaczy: do instytutu anglistyki.
JA (zaskoczony, nieudolnie): Częściej stamtąd wychodzę...
ONA (bezlitośnie): Twój pierwszy żart był lepszy.
JA (skruszony): Wiem. Nie obiecywałem, że wszystkie będą jednakowo dobre. W ogóle nie obiecywałem, że będą dobre.
ONA (uśmiecha się): Nie no, nie łam się. Generalnie jest powyżej średniej. Wiesz, raz jeden facet zagadał do mnie: “cześć, ale zajebiście siedzisz”.
JA: Outstanding.
ONA: Ce n'est pas poli outstanding zu antworten.
JA: Niegrzecznie to jest mówić w języku, którego rozmówca nie rozumie.
ONA: Niegrzecznie to jest udawać, ze się nie rozumie.
(cisza. ubywa kawy)
JA: No i co z tym facetem?
ONA: Z którym?
JA: Z tym, co ci powiedział, że zajebiście siedzisz.
ONA: Nic. Nauczyłam go tak zajebiście siedzieć i dał mi spokój. To proste; chcesz, nauczyć cię?
JA: Ale ja nie uważam, że siedzisz zajebiście.
ONA: Ale ty mógłbyś siedzieć trochę zajebiściej.
JA: Popracuję nad tym.
(cisza)
ONA (wstając): Dobra, to do zobaczenia jutro.
Do zobaczenia jutro, tak powiedziała, wyrzuciła pusty kubek do kosza i jak gdyby nigdy nic poszła w swoją stronę, w wielgiej mnie ostawiając konfundacyi.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Rozbiłam ja swoje czarne zwierciadło. Było nowe, rama nie ta, wypadło. Próbuję zebrać kawałki szkła.   Krawędzie kłują i ranią mi ręce, A mimo to ja próbuję jeszcze Zebrać, co tylko się da.   Malujesz dla mnie nową taflę, Teraz dobraną lepiej pod ramę, Lepszą, niż była ta.   Prosiłeś, bym przestała nad tą płakać, Bym o niej wreszcie zapomniała, Bo od niej cierpisz sam.   A jednak dzisiaj pomagasz mi zebrać Coś z tamtej, bo widzisz wreszcie teraz, Że mimo niego to jestem też ja.
    • Mnie jakoś nigdy nie ciągnęło do karuzel, jarmarków, wesołych miasteczek i tym podobnych atrakcji. Pierwszy raz przejechałem się jakąś karuzelą z moim synem. On miał wtedy zaledwie kilka lat, a ja już kilkadziesiąt :))). Myśłę, że dla niego była to jakaś atrakcja, ale dla mnie średnia. Jakoś nie zapałałem do tego typu rozrywek. Twój tekst przypomniał mi nowelę filmową o trzech biednych chłopcach, którzy chcieli przewieźć się karuzelą. Akcja noweli została umieszczona w czasach, gdy elektryczność nie była jeszcze w powszechnym użytku, a karuzela, która zajechała do ich miasteczka, napędzana była siłą ludzkich mięśni. Gdy chłopcy okazali zainteresowanie tą niezwykłością, jej właściciel zapytał czy mają pieniądze na bilet. Dzieciaki oczywiście żadnych pieniędzy nie miały. Zaproponował więc im, że będą mogli się przewieźć, ale na koniec dnia i pod warunkiem, że przez cały dzień będą od środka, niewidoczni dla jego klientów, kręcić karuzelą. Chłopcy chętnie przystali na taki układ i ochoczo wzięli się do pracy. Pchając w kółko drewniane kołki wenątrz karuzeli, wsłuchiwali się w śmiechy i radosne pokrzykiwania dzieci i dorosłych kręcących się na zewnątrz i wyobrażali sobie, jak to będzie wspaniale przejechać się również na tej kolorowej, kręcącej się w kółko niezwykłości. Właściciel kasował bilety, zmieniali się kolejni chętni do przejażdżki, a chłopcy kręcili i marzyli. Byli jednak coraz bardziej zmęczeni, karuzela zaczynała zwalniać, a nawet się zatrzymywać, co wzbudziło frustrację właściela, do tego stopnia, że zagroził im, że jeśli nie wywiążą się z umowy, to przejażdżki karuzelą będą nici. Ich marzenie zaczęło się rozmywać. Nie mogli do tego dopuścić, więc zaczęli ostatkami sił znów szybciej popychać drewniane drągi. Na szczęście dzień miał się już ku końcowi i ludzie zaczęli się rozchodzić, aż końcu zostali sami z właścicielem, który powiedział, że teraz oni mogą się przejechać, zaznaczył jednak, żeby się pośpieszyli bo musi złożyć karuzelę. Chłopcy jednak byli tak wycieńczeni, że żadnemu z nich nie chciało się więcej stanąć przy drągu wprawiającym karuzelę w ruch, ale to też nie miało znaczenia, bo nawet na jazdę na niej już im odeszła ochota. Właściciel karuzeli widząc to, złożył pośpiesznie cały sprzęt i odjechał.   Pozdrawiam
    • obudziłem się po ciszy wyborczej leżąc na prawym boku dlaczego serce po lewej stronie i bije
    • Kiedy miałam dziesięć lat, marzyłam o jednej rzeczy — o karuzeli. Prosiłam mamę i tatę, by zabrali mnie na tę magiczną jazdę, ale tata zawsze mówił, że na karuzelę chodzą szumowiny. Nie mogłam tego pojąć, ale wiedziałam, że muszę tam iść. Pewnej niedzieli rano, kiedy wszyscy jeszcze spali, rozbiłam swoją świnkę skarbonkę. Zebrałam wszystkie pieniądze, jakie miałam, i bez pytania wyszłam z domu. Na karuzeli kręciłam się godzinami. Świat wirował wokół mnie, a ja czułam się wolna i szczęśliwa jak nigdy wcześniej. Nie schodziłam z miejsca, dopóki nie zrobiło się późno. Kiedy wróciłam do domu, tata już czekał. Dostałam smary na tyłek i zapytał: — Wiesz, za co to? — Za karuzelę — odpowiedziałam śmiało. Tata spojrzał na mnie poważnie: — Nie za karuzelę, tylko za to, że nie powiedziałaś, gdzie idziesz. Spojrzałam mu w oczy i powiedziałam: — A jakbym powiedziała, to bym nie mogła iść, bo już prosiłam. Tata tylko pokręcił głową, a ja wiedziałam, że ta przygoda zostanie ze mną na zawsze.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...