Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Moja ostatnia powieść VIII


Sceptic

Rekomendowane odpowiedzi

Najłatwiej napisać powieść autobiograficzną; najłatwiej, a zarazem najtrudniej. To znaczy: samo napisanie takiej powieści to pestka, ale wcześniej trzeba trochę pożyć w ciekawych czasach. Mógłbym czekać, aż czasy się zrobią ciekawe, ale nie mam czasu; muszę pisać już teraz. A więc tylko opisywanie dzieciństwa pozostaje.
A ja się, cholera, urodziłem o dziesięć lat za późno, by pamiętać początki Solidarności, stan wojenny i słynny przerwany teleranek, nie mówiąc już o olimpiadzie w Moskwie czy lądowaniu na Księżycu. Ba, nawet Okrągły Stół, choć pamiętam, że ciągle się o nim mówiło, był w mojej wyobraźni niczym więcej jak tylko miejscem zebrań króla Artura i jego rycerzy. Tyle, że tych rycerzy siedziało tam podejrzanie dużo, a już na pewno żaden z nich nie wyglądał na króla.
Także historyczna trauma w dzieciństwie mnie ominęła: nic, o czym warto pisać, chyba że kolejna pielgrzymka Papieża, ale tylko widziana w telewizji, a poza tym ile można o Papieżu? Żadnych wojen, żadnych obozów koncentracyjnych, żadnego prześladowania przez służby bezpieczeństwa, żadnych buntów studenckich ani seksualnych rewolucji. Tylko rozpad Związku Radzieckiego.
W dniu, w którym rozpadł się Związek Radziecki, byłem akurat w ojcowskim lombardzie. Siedziałem na zagraconym zapleczu i słuchałem radia, bo chociaż mieliśmy wtedy zastawionych kilka telewizorów, ojciec-służbista nawet nie podłączał ich do prądu, zanim nie minął termin wykupu. Był to zresztą dla lombardu wyjątkowo słaby okres; ale właśnie w dniu rozpadu ZSRR coś drgnęło, i chyba był w tym palec boży (albo niewidzialna ręka rynku, jak kto woli). Mianowicie: w dniu rozpadu ZSRR po raz pierwszy próg lombardu przestąpił sam Ksiądz Dobrodziej.
Wszedł po cichu i jakoś tak wstydliwie, płochliwie, bez żadnego tubalnego “pochwalony!” ani niczego w tym stylu. Ojciec długo chyba nie mógł uwierzyć własnym oczom, bo upłynęło kilka sekund niezręcznej ciszy, zanim wreszcie wstał i powiedział:
-Niech będzie pochwalony, Księże Dobrodzieju! - po czym wyszedł zza lady, by stanąć z duchownym oko w oko.
-Niech będzie, Eugeniuszu Walentynowiczu. - odpowiedział Dobrodziej teatralnym szeptem, dając ojcu do zrozumienia, że i on nie powinien mówić zbyt głośno. Ojciec zrozumiał w lot, że coś się święci – zamknął drzwi lombardu na zamek i opuścił rolety.
Rozmawiali tak cicho, że musiałem wyłączyć radio i wytężyć słuch, żeby móc cokolwiek słyszeć.
-Co Księdza Dobrodzieja sprowadza? - zaczął ojciec; w jego głosie słychać było niemałe podniecenie.
-Kontrreformacja, Eugeniuszu Walentynowiczu, kontrreformacja.
-To jakaś okrągła rocznica Soboru w Trydencie?
Mój ojciec, choć przedkładał umiejętności techniczne nad naukę humanistyczną, dla historii czynił wyjątek; raz nawet wygrał konkurs wiedzy historycznej dla uczniów szkół mundurowych, za co dostał album fotograficzny o sportach zimowych.
-Nie, Eugeniuszu Walentynowiczu. To kontrreformacja zupełnie nowa, kontrreformacja, jakiej jeszcze nie było. Rozpoczyna się prawdziwa walka o przetrwanie. A ty będziesz moim w tej walce sojusznikiem, Eugeniuszu Walentynowiczu. Naród cię potrzebuje.
Cisza. Skulony na zapleczu ani drgnę. Słyszę jakiś szelest, ciężkie oddechy. Nerwy.
-Osiem milionów... - mówi wreszcie ojciec.
-Liczyłem na więcej, Eugeniuszu Walentynowiczu. Co najmniej na dziesięć... To prawdziwe perły, znakomita robota, przyjrzyj się dobrze.
Ojciec zgrzytnął zębami tak, że aż zjeżyły mi się włosy na karku.
-Osiem i pół... i ani grosza więcej.
Znów cisza. Wreszcie zgrzyt złotych zębów Księdza Dobrodzieja, jeszcze straszniejszy. Szelest sutanny. Odliczanie pieniędzy.
-Złe czasy idą, Eugeniuszu Walentynowiczu, złe idą czasy. Wspomnisz moje słowa...
Zgrzyt zamka. Powiew świeżego powietrza. Syk podnoszonych rolet, światło. Koniec projekcji.
Ojciec wrócił za ladę i opadł ciężko na krzesło. Długo obracał w dłoniach sznur mleczno-różowych pereł, wyjątkowo piękny i – czułem to, chociaż nie miałem wtedy większego pojęcia o wartości pieniądza – wart znacznie więcej niż osiem i pół miliona złotych. Mój ojciec też musiał to wiedzieć; i on, podobnie jak ja, nie mógł się temu nadziwić – wreszcie w jego lombardzie pojawił się jakiś ładny przedmiot.
Ile to wtedy było osiem i pół miliona – nie pamiętam; dość, że w tamtych czasach pieniądze traciły wartość z dnia na dzień. Pieniądze traciły, a zgromadzone w lombardzie przedmioty zyskiwały. I wreszcie interes zaczął kwitnąć; nic się w tamtych czasach nie opłacało bardziej niż kredyt lichwiarski. Nastał kapitalizm, a “kredyt dla kapitalizmu jest tym, czym krew dla żywego organizmu”, jak pisał profesor Ignatowicz w swoim podręczniku prawa rzeczowego. Najbardziej liczyło się dla mnie wtedy to, że dwa tygodnie później Mikołaj przyniósł mi najpiękniejszą kolejkę w całym województwie.
Ludzie zaczęli przychodzić coraz częściej i coraz bardziej wartościowe przynosili fanty, a przy tym wykupywali je coraz rzadziej. W miejscu radzieckich telewizorów pojawiły się zachodnie magnetowidy, wieloczynnościowe roboty kuchenne, niemieckie zmywarki, a nawet jeden japoński odtwarzacz płyt kompaktowych.
Jednak, jak to w życiu bywa – ktoś nie spał, żeby spać mógł ktoś. Lombard bogacił się na ludzkiej biedzie, a najbardziej, o zgrozo, najbardziej się bogacił na Księdzu Dobrodzieju. Dla kościoła parafialnego naprawdę nadeszły prorokowane przez Dobrodzieja ciężkie czasy; na msze przychodziło coraz mniej ludzi, coraz mniej zbierało się z tacy. Mój ojciec, który na tych kilka postradzieckich lat stał się prawdziwym rekinem small-business'u, nie szczędził datków: a to na ogrzewanie, a to na remont dachu, a to na renowację ołtarza, a to na ławki nowe (jakby chciał odkupić grzech lichwy; z lichwiarza przedzierzgnąć się w mecenasa); mimo to jednak parafialne fundusze znacznie stopniały. Dobrodziej musiał co jakiś czas zastawiać kolejne egzemplarze damskiej biżuterii – po perłach przyszła kolej na kolie i bransolety, a wreszcie na kolczyki i pierścionki. Ojciec obchodził się z nim łaskawie i wyceniał przynoszone fanty znacznie wyżej, niż gdyby pochodziły ze świeckich rąk. Mimo wszystko jednak Dobrodziej żadnego z fantów nie wykupił w terminie.
A niedługo po upadku Związku Radzieckiego – denominacja. I nagle cud - w ciągu jednej sylwestrowej nocy poprawił się znacznie los Polaków, którzy w całej swej historii cierpieli za milijony. Po 1994 cierpieli już tylko za tysiące, a niektórzy nawet za marne parę stówek. Druga Japonia. Hipoteka stopniowo wyparła zastaw, zachodnie banki wyparły drobnych lichwiarzy. A ludzie znów wrócili do kościoła – i to tak wrócili, że aż trzeba było pobudować większy parking; ale to już nie z datków mojego ojca.
Mnie osobiście biznes nigdy za bardzo nie pociągał. Za to pociągały mnie pieniądze. Nie żadne tam zawrotne, co to, to nie – żeby tylko na dworek starczyło i na życie poetyckie... Bo takiego poetę, no właśnie, to życie sporo kosztuje. Musi mieć na trunki przednie, na wyroby tytoniowe importowane, na wczasy zagraniczne, na strojny przyodziewek i na korzystanie z dóbr kultury.
No, a u mnie do wydatków dochodzi jeszcze to zbieractwo. Jest w tym jakieś zboczenie, jakiś wynaturzony instynkt łowiecki, jakaś mania kolekcjonowania. Freud by to pewnie nazwał kompensacją, ale co mi po opinii gościa, który sam miał ponoć kolekcję czterech tysięcy przedmiotów o kształcie fallicznym...
Zupełnie niefalliczny kształt miała przedziwna rzecz, którą sprzedał mi kiedyś na Kole stary wędrowny (licentia poetica) Cygan, pomarszczony jak suszona śliwka. Ech, powiedzieć o nim, że był tylko jak suszona śliwka pomarszczony – to stanowczo za mało: on miał w sobie z rzeczonej śliwki znacznie więcej, niż samo tylko pomarszczenie: i skórę grubą i błyszczącą, jakby tłustą, i oczy ciemnośliwkowe i włosy, i nawet pachniał jakby dopiero co był zjadł całą torbę suszonych śliwek.
-Ludzie! Ludzie! - nawoływał znudzonym głosem ten przedziwny człowiek-śliwka, wymachując trzymanym w ręku ustrojstwem - Oto najnowszy wynalazek uczonych aleksandryjskich: ideograf, przyrząd do utrwalania ludzkich myśli!
Osłupiałem; ale nie dlatego bynajmniej, że uczeni aleksandryjscy, że ideograf i że ludzkie myśli utrwala, o nie, na takie numery już jestem za stary bazarowy wyjadacz; osłupiałem ci ja w pierwszej kolejności dlatego, że ów tajemniczy śliwkowy Cygan (przepraszam: Rom) mówił piękną, kulturalną, niemalże literacką polszczyzną, a były to czasy, kiedy w Warszawie Cyganów było na pęczki i żaden chyba nie mówił po polsku (ani w ogóle po żadnemu, jakby się mogło wydawać) niczego poza: “daj, panu, na chleb, na zdrowie dla całej rodziny”. Po Uniwersytecie krążył wówczas nawet dowcip o studencie, który wszedłszy na egzamin już od progu uraczył profesora takim właśnie rozdzierającym serce zaśpiewem: “daj, panu, trójkę, daj, na zdrowie dla całej rodziny, panu”. I panu profesoru dał.
Mimo tej zjawiskowej językowej biegłości Cygana (a przy tym wyjątkowo mocnego głosu, niepasującego właściwie do pomarszczonego starca) reklamowany towar nie cieszył się najmniejszym choćby zainteresowaniem; wszyscy mijali śliwkowego przybysza nie rzuciwszy nawet okiem na to, co trzyma w ręku. Chyba całkiem słusznie, bo w istocie nie było to nic więcej niż stary, na moje oko trzydziestoletni, aparat fotograficzny marki Zenit.
-Pan pokaże to pańskie kuriozum – powiedziałem półżartem, bardziej chyba po to, żeby nie musieć tak od razu oddalać się od ezoterycznego człowieka-śliwki, dla samej przyjemności zamienienia z nim kilku słów.
Udało się zrazu niespecjalnie, bo Cygan podał mi aparat, nie mówiąc ani słowa. Kiedy wziąłem go do rąk, prysły resztki czaru: nie pozostało mi nic innego niż stwierdzić, że nie omyliłem się, był to niestety najzwyklejszy aparat fotograficzny z epoki późnego Gierka, lustrzanka, optyka w dobrym stanie, najwyraźniej mało używany. Tyle może tylko, że wydał mi się jakiś ciężki, za ciężki, ale ostatecznie – pomyślałem sobie – co mogłem o wadze takich aparatów wiedzieć ja, wychowany właściwie w epoce japońskich cyfrówek, ważących mniej niż pieniądze, które się na nie wydało?
I byłbym może jeszcze długo tak dumał, obracając aparat w dłoniach, gdyby nie odezwał się wtedy śliwkowy Cygan (pamiętam: jakoś tak z góry się odezwał, chociaż był ode mnie o głowę niższy i w dodatku wiekiem już przygarbiony):
-I jak, podoba się panu?
-No... podoba – bąknąłem w sumie bez przekonania. Bynajmniej nie przez grzeczność, umiem wszak bezlitośnie zjeżdżać towar nie tylko bazarowy; właściwie musiałem przyznać, że trzymanemu w rękach sprzętowi nie miałem nic do zarzucenia, poza tym, że na pewno nie był dziełem aleksandryjskich uczonych. Ale jak ja, miłośnik przedmiotów, mógłbym ujmować jakiemuś z tego tylko powodu, że jest tym, czym akurat jest, a nie czymś zupełnie innym: o nie, to byłby przedmiotowy rasizm, a ja żadnym rasistą, jako się rzekło...
-To pan weźmie – głos Cygana znowu wdarł mi się nieproszony do głowy, w pół zdania.
-E tam, weźmie od razu... ładny bo ładny, ale... – zabrzmiało to, ku mojemu własnemu zdziwieniu, jak domniemane oświadczenie woli dokonania transakcji kupna-sprzedaży.
-No to pan weźmie.
-A ile sobie pan za to życzy? - i już na nowo oczy mi zapałały, widziałbym to, założę się, gdybym miał przed sobą lustro.
-E tam, życzy od razu... - Cygan uśmiechnął się pod obfitym śliwkowym wąsem; dopiero jak teraz o tym myślę, to zauważam, że w najlepsze dworował sobie ze mnie - życzę to ja wszystkim szczęścia w życiu: sobie, panu...
-A za to: ile?
-A ile pan da?
Cholerne bazarowe pytanie: “a ile pan da?”; niby świadczy o skrajnej miękkości w negocjacjach, ale tak naprawdę jest diablo przebiegłe; jak ruch pionka szachowego, niepozorny na pierwszy rzut oka, ale w istocie zmieniający diametralnie rozkład sił na szachownicy. Każdy na to “ile pan da?” odpowie jakąś banalną kwotą – każdy oczywiście, kto nie jest ostatnim tchórzem, sikającym po nogach na samą myśl o targowaniu się. A wtedy sprzedawca złapie się za głowę, wzniesie oczy ku niebu czy też roześmieje się po prostu jak z dobrego dowcipu, i powie coś w rodzaju: “panie złoty, miej pan wstyd, panie, ja mam rodzinę na utrzymaniu, troje adoptowanych rumuńskich sierot, ojca weterana spod Westerplatte, matkę po czterech wylewach, kłótliwą żonę i sam jestem, przypatrz się pan, jaki chudy!”. Chwila milczenia, a zaraz po niej, niby ręka wspaniałomyślnie wyciągnięta w geście pojednania: “Dołoży pan jeszcze drugie tyle i niech już będę stratny!”. I to jest negocjacyjny pat, to już nie daje ruchu, tyle najwyżej, żeby nie kupić. Ale zacząć negocjacje i nie kupić: to jest przecież plama na honorze, to się za człowiekiem ciągnie latami, z kimś, kto raz tak zrobi, nikt już nie będzie chciał ubić prawdziwego interesu...
Dlatego wyjście jest jedno: trzeba przejąć inicjatywę.
-Dałbym, ech, dałbym... - odpowiedziałem z udaną egzaltacją - gdybym miał, to ja bym panu złotą górę dał; ale to Polska jest, tu każdy tylko kombinuje, jak dzieciątka swoje wykarmić, żeby po nocach nie płakały, żeby na chwilę choć oko zmrużyć przed kolejnym dniem niewolniczej pracy za marne grosze! A co zostanie, to w alkohol się przelewa, w gardło leje, żeby zapomnieć na chwilę chociaż, żeby smutki wypłukać i zgryzoty, żeby... – urwałem, bo poczułem, że troszkę się zagalopowałem, że już pora na puentę. - I z czego ja miałbym dać?
Cygan zmarszczył śliwkową brew. Chyba pękł; aż się zdziwiłem, że poszło tak łatwo, bo wyglądał na bazarowego wygę.
-W gardło leje, mówisz pan... - powiedział i zamilkł na chwilę, a ja byłem już pewien sukcesu. - To chociaż na tą płukankę pan daj, niech już będę stratny. Z tym ustrojstwem to i tak od początku same problemy były.
Zmierzyłem go wzrokiem zwycięzcy: drobny był już, a ze starości przy tym dobrze wysuszony. Pomyślałem, że takiemu na przepłukanie to i jedno porządne piwo wystarczy, ale cóż – starości wszak należy się szacunek – dałem w końcu na pół litra. Pół litra “z czerwoną kartką”, ma się rozumieć.
I tak oto stałem się posiadaczem aparatu Zenit ET, zupełnie niechcący. Potem długo się na siebie złościłem, bo wcale nie zamierzałem robić nim zdjęć, a samemu aparatowi w moich oczach bliżej było do desygnatu pojęcia “bubel” niż “antyk”. No ale ostatecznie, pomyślałem sobie, pożyję jeszcze drugie tyle i może z bubla zrobi się antyk.
Właśnie – antyk i bubel to niby to samo, a jednak zupełnie co innego; ocena poniekąd subiektywna. Podobnie jest z kulturą niską i wysoką, też czasem trudno o jasne kryterium podziału między jednym a drugim. Ja mam swoje kryterium prywatne: kultura wysoka od kultury niskiej różni się tym, czym poeta od piłkarza. Taka na przykład Doda to jest dobro kultury niskiej, i dlatego nie korzystają z niej poeci, tylko piłkarze. Dla odróżnienia: kultura wysoka to jest na przykład język francuski, bo z niego częściej korzystają poeci. Czasem jednak kultura wysoka zderza się z niską i wtedy powstaje konflikt. I tak dla przykładu niedawno widziałem we francuskojęzycznej gazecie artykuł pod tytułem: Doda, la star de la pop polonaise.
-...la stah de la pop polonese – wydukał Bartek, który nie znał francuskiego ani trochę. - Brzmi jak tytuł artykułu o Szopenie.
-Posłuchaj, jak to dostojnie brzmi jak akcentujesz ostatnią sylabę: Do'da, jak da'da, dadaizm, dodaizm... - powtórzyłem kilka razy, urzeczony nowym leksemem.
-Tam zaraz dostojnie. Ale cycki to ona ma fajne: jak są cycki po francusku?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...