Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Moja ostatnia powieść V


Sceptic

Rekomendowane odpowiedzi

Powieści właściwie nie da się napisać. Chyba, że się jest zawodowym pisarzem i nie ma się nic innego do roboty. Bo inaczej, jak się pisze nocami, godzinkę czy dwie na dobę, to trzeba na taką jedną powieść poświęcić rok, jak nie więcej. A po roku się zapomina, co było na początku; po drodze gubi się wątki, zapomina o bohaterach i nici z całej fabuły. Można niby robić sobie notatki, jakieś plany w punktach czy coś... Kiedyś zrobiłem sobie taki plan, to już po tygodniu nie pamiętałem, którego bohatera oznaczyłem literą A, a którego literą B; dlaczego F miał się właściwie zakochać w P i czy to przypadkiem nie miał być romans gejowski; jak chciałem z punktu trzeciego dojść płynnie do punktu czwartego i dlaczego u licha nadałem całości taki bezsensowny tytuł.
Ale jest na to recepta: trzeba po prostu założyć, że to ma być powieść postmodernistyczna, wtedy się już o nic nie trzeba martwić. W powieści postmodernistycznej można sobie bezczelnie urwać wątek, zgubić bohatera albo zmienić mu płeć z rozdziału na rozdział; zmienić miejsce i czas akcji, wszystko można, i nawet o ortografię i interpunkcję specjalnie dbać nie trzeba. Ten cały postmodernizm, myślę sobie, wymyślił ktoś taki, jak ja: ktoś, kto potrzebował pieniędzy, a nie chciał się za bardzo narobić. Ot, znak czasów.
Kiedyś to czasy były inne. Dawniej, wiadomo, ogólnie było lepiej. Mieszkałem w największym domu w całej Dobrej Polskiej Okolicy i zabawiałem się beztroskim bieganiem wokół największego stołu w powiecie, po najokazalszym salonie w województwie.
Pierwszą oznaką tego, że something is rotting in the state of Poland, były dla mnie wybory samorządowe w 199X roku. Wydawało się, że wszystko pójdzie gładko: utworzą się dwa komitety wyborcze, jeden reprezentujący tych, którzy w niedziele chodzili do kościoła na ósmą i drugi, reprezentujący tych, co chodzili na dwunastą; oba przedstawią po jednym kandydacie na wójta; po burzliwej debacie publicznej, w niedzielę wyborczą Ksiądz Dobrodziej w kazaniu zadeklaruje poparcie dla jednego z kandydatów, który w efekcie odniesie miażdżące zwycięstwo.
No i tak właśnie miało być, ale nagle, zupełnie niespodziewanie i ku wielkiemu zaskoczeniu mieszkańców, w niejasnych okolicznościach utworzono także trzeci komitet – tych, co chodzili do kościoła na dziesiątą.
Msza o dziesiątej była jeszcze wtedy w naszej parafii nowością. Oficjalnie – w związku z wejściem w wiek szkolny wyżu demograficznego drugiej połowy lat osiemdziesiątych oraz w myśl biskupich wytycznych – miała być to specjalna msza dla dziatwy; szybko jednak przeistoczyła się w lokalny zjazd liberałów i odmieńców. Wybierali ją bowiem ci, którzy w niedzielę lubili porządnie się wyspać, a jednocześnie w południe nie odmawiali sobie sutego, zakrapianego obiadku; słowem: ci, którzy nie byli w pełni zintegrowani z Dobrą Polską Społecznością Lokalną, i którzy nad wielowiekową tradycję przedkładali uciechę cielesną.
Na szczęście Ksiądz Dobrodziej zareagował błyskawicznie, ujawniając dane, z których wynikało jasno: z mszy na dziesiątą dochód jest najmniejszy, a z mszy na dwunastą - największy. Dobrej Polskiej Społeczności Lokalnej nie trzeba było mocniejszych argumentów. Kandydat komitetu wyborczego Przyszłość poległ z kretesem. Wygrał Baran, kandydat Anioła Pańskiego, ale najmniej głosów zebrał mój ojciec, popierany przez komitet Ranne Zorze. Coś się bezpowrotnie skończyło.
Szczury mają ponoć tak, że jak jakiś zatruje się różową trutką, to jego potomstwo już nie ruszy niczego różowego; ludzie, najwyraźniej, mają dokładnie odwrotnie. Mój ojciec sparzył się na polityce nie raz i nie dwa, a ja, zamiast trzymać się od niej z daleka, też się za nią zabieram.
Głosowałem kiedyś na Dmowskiego i – jakby tego było mało – Dmowski w rewanżu głosował na mnie, a byłem już wtedy wojującym lewakiem i przyszłym masonem. Nie był to oczywiście Roman Dmowski, ale Seweryn, marszałek Parlamentu Studentów UW za mojej poselskiej kadencji; zarzekał się, że nic go nie łączy z żadnym Romanem, ale i tak coś się we mnie zagotowało, gdy dowiedziałem się, że mój klub parlamentarny zadeklarował poparcie dla jakiegoś Dmowskiego.
Polityka polega przede wszystkim na ciągłym monitorowaniu – zarówno koalicjantów, jak i opozycji. “Ufać” - jak powiedział towarzysz Stalin - “znaczy kontrolować”. Głównym zajęciem polityka jest zatem nieustanne podglądanie i podsłuchiwanie; zasadnicza trudność polega tutaj na tym, żeby widzieć i słyszeć jednocześnie.
W blokowisku jest, pozornie, najłatwiej. Ale to blokowiskowe kontrolowanie szybko przestaje człowiekowi wystarczać: sąsiadów z bloku naprzeciwko się widzi, sąsiadów z własnego bloku się słyszy, ale to wszystko nic, ciągle wie się o nich za mało. Już po kilku tygodniach chce się wypłynąć na szerokie wody wojeryzmu: widzieć z bliska twarze, czuć fakturę skóry i jej zapach, słyszeć nie tylko słowa, ale i myśli, a przede wszystkim: wiedzieć. Wiedzieć o ludziach wszystko, od daty urodzenia po tytuł ulubionego filmu, od preferowanej pasty do zębów po najgorsze wspomnienie z dzieciństwa, od średniej ocen na świadectwie ukończenia szóstej klasy podstawówki po liczbę białych krwinek. Zwykłe blokowiskowe podglądanie i podsłuchiwanie nie potrafi tego wszystkiego zapewnić. Dlatego szybko zacząłem – może nawet na wpół tylko świadomie – szukać sobie lepszego punktu obserwacyjnego.
Najpierw przeniosłem się do słupa ogłoszeniowego i wcale nie było trudno, wystarczyło dobrze poszukać wejścia. Do każdego – albo prawie do każdego – słupa ogłoszeniowego w Warszawie da się wejść. Wnętrze takiego słupa jest wcale przestronne, jest gdzie usiąść – wymarzony punkt obserwacyjny!
Pierwszy słup, do którego znalazłem wejście, mieści się przy metrze Racławicka, od strony Dąbrowskiego; wchodzi się tam nie inaczej, jak właśnie przez stację metra. To było akurat całkiem nieźle zamaskowane wejście; ze znalezieniem kolejnych poszło mi już dużo łatwiej. I dobrze, bo słup przy metrze Racławicka okazał się nudny i niczego ciekawego stamtąd nie wypatrzyłem.
Nowe odkrycie pochłonęło mnie do tego stopnia, że zapomniałem na jakiś czas o odwiedzinach u ciotki Kunegundy Wójcik vel Rosenzweig. Tymczasem ciotka miała wobec mnie poważne plany, które realizowała nie zważając na moją zgodę. Otóż umyśliła sobie, że mam rozpocząć studia prawnicze.
-Ależ ciociu, ja nie studiuję prawa. - zaznaczyłem łagodnie, jakbym przemawiał do osoby doszczętnie zdemenciałej - Studiuję anglistykę...
-No właśnie, młody człowieku, no właśnie. - ciotka odstawiła filiżankę na delikatny, secesyjny stolik. To mogło oznaczać tylko jedno: dłuższą perorę.
-Ale nie ciebie należy za to winić, ale twoich rodziców. To oni powinni dopilnować, by tak utalentowany młodzieniec ukończył studia, które pozwolą mu w pełni zrealizować jego intelektualny potencjał.
-Lubię anglistykę... To bardzo rozwijające studia.
-A i owszem rozwijające... - seniorka zawiesiła głos, by pozwolić mi odetchnąć z ulgą, po czym przystąpiła do zmasowanej ofensywy: - rozwijające, ale dla uczniów gimnazjów! W twoim wieku, młody człowieku, czytałam już biegle i mówiłam płynnie po angielsku, a także po niemiecku, rosyjsku, francusku, włosku, szwedzku, słowacku, węgiersku i grecku! - ciotka nie żartowała; słynęła z nadnaturalnych zdolności językowych. - Obcych języków należy się uczyć w dzieciństwie, a we wczesnej młodości doskonalić je w podróżach; w wieku lat dwudziestu trzeba zająć się czymś praktycznym. - tutaj się akurat zagalopowała: sama dopiero na emeryturze nauczyła się tureckiego, arabskiego, a także zdobyła solidne podstawy japońskiego, nie odwiedzając Japonii.
-No tak, ciociu – zgodziłem się dlatego tylko, że zbyt miłe mi były ciocine euro – tak, ciociu, ale ja nie mam żadnych tradycji prawniczych, a ciocia wie, jak to w tej branży bez tradycji...
-Ty nie masz prawniczych tradycji! Ty nie masz prawniczych tradycji! - egzaltacja ciotki była wyraźnie wyreżyserowana - Mój ojciec, a twój pradziad, był wybitnym profesorem prawa karnego, jego brat był sędzią, a drugi rejentem, nie mówiąc już o mojej skromnej osobie. Jeśli tego nie dopilnuję – dodała bardziej do siebie niż do mnie – tradycja umrze razem ze mną, a ja jestem już stara... I tylko ty zostałeś, młodzieńcze, tylko ciebie z całej rodziny można jeszcze wykształcić na prawnika.
-Ale ciociu, ja jestem synem prostego oficera i nauczycielki...
-Na szczęście masz jeszcze mnie, ciotkę Kunegundę. A ja mam znajomych tu i ówdzie, a zwłaszcza na wydziale prawa. Od przyszłego roku akademickiego rozpoczniesz studia prawnicze, później dostaniesz się na aplikację adwokacką i otworzysz kancelarię. Tak, tak właśnie będzie i nie chcę słyszeć ani słowa sprzeciwu!
-Ciociu, ale to nie zależy tylko ode mnie...
-Resztą już ja się zajmę. Niech cię głowa nie boli, ty się tylko ucz, żebyś mi nie narobił wstydu!
Ciotka Rosenzweig zawsze stawiała na swoim. Tak było i tym razem; faktycznie – we wrześniu tego samego roku moje nazwisko znalazło się na liście przyjętych na dzienne prawo, choć nie brałem udziału w żadnym postępowaniu kwalifikacyjnym, w nadziei, że sprawa przyschnie. Nie miałem wyboru – pierwszego października przywdziałem garnitur i podreptałem jak skazaniec na uroczystą inaugurację roku akademickiego, a pięć lat później odebrałem dyplom magistra prawa i zdałem egzamin na aplikację. Po drodze obyło się bez większych trudności i – z czego jestem dumny – prawie bez konieczności interwencji ze strony ciotki.
Studiowanie prawa ma wiele minusów, z których największym jest masowość. Wbrew powszechnej opinii o elitarności tych studiów, są one w istocie okrutnie masowe; wystarczy w maju przejechać się metrem – cały wagon dzieli się na tych, którzy czytają czarne podręczniki z wydawnictwa LexisNexis, i na tych, którzy czytają białe podręczniki CH Beck, te z jadowicie pomarańczowymi grzbietami. “Prawo rzeczowe”, “Prawo zobowiązań”, “Prawo administracyjne”, gdzie nie spluniesz jakiś kodeks, albo chociaż konstytucja. W metrze nie potrzeba luster – wygląda się tak, jak współpasażerowie.
To właśnie na prawie, na drugim roku, poznałem Olimpię, dziewczynę obdarzoną najmniej interesującym biustem ze wszystkich warszawskich studentek – tak nieokreślonym, że sam mogłem o nim orzec tylko tyle pewnego, że plasuje się gdzieś między rozmiarem dziecięcym a 70A. Stykałem się z Olimpią wcale często już na pierwszym roku, ale dopiero na drugim ją zauważyłem – miała bowiem niezwykły dar wtapiania się w otoczenie. Właściwie wcale nie było jej widać, a jeśli już musiała się pojawić, wówczas całą sobą – każdym słowem, ruchem, gestem – przepraszała za swoje istnienie.
Podczas ćwiczeń z prawa karnego nagle po prostu ją spostrzegłem – siedziała obok mnie, cała jakaś taka mysia, myszowa. Myszowata. Czytała mi przez ramię kodeks. Spłoszyłem ją wtedy. Przesunąłem książkę bardziej w kierunku środka ławki, żeby mogła ją lepiej widzieć, ale i tak dopiero po chwili odważyła się ponownie na nią spojrzeć. Oboje wiedzieliśmy, co oznaczał ten milczący rytuał. Oto zostaliśmy przyjaciółmi.
Nazywała się Olimpia Nowak. Rodzice bardzo ją skrzywdzili, nadając jej imię, które wystawało z niej i utrudniało jej całkowite zniknięcie. Gdyby była Anną albo Katarzyną, do śmierci zachowałaby zupełną anonimowość. Olimpię niestety prędzej czy później ktoś musiał zauważyć.
I ja, podobnie jak ona, cierpiałem z powodu swego imienia, zbyt pospolitego i zupełnie niepoetyckiego. Przez pewien okres próbowałem wzmacniać je i uwypuklać, każdorazowo podając przed nazwiskiem także drugie imię – na nic się to zdało, oba nadal wyglądały smutno. Nie pomogło nawet skrócenie ich do inicjałów, były to bowiem inicjały, które po prostu nie mogły kryć niczego ciekawego.
-Proszę państwa – głos doktora wyrwał mnie z zamyślenia; siedziałem obok Olimpii na zajęciach z prawa karnego – proszę pamiętać, że zdarzają się przypadki, kiedy całkowite ubezwłasnowolnienie w prawie cywilnym nie wyłącza odpowiedzialności karnej. Weźmy na przykład casus z Łodzi: trzydziestotrzyletni mężczyzna upośledzony w stopniu lekkim, cywilnie całkowicie ubezwłasnowolniony, poklepał dwunastoletnią dziewczynkę. Mówię dosłownie, proszę państwa, że poklepał, nic tam się więcej nie wydarzyło, ale ojciec zaraz na policję dzwoni, że łapać pedofila. Przyjechali, złapali, no i biegły uznał, że nie zachodzą przesłanki wyłączające winę... a on tylko odrobiny bliskości potrzebował. Mówią państwo – niechby sobie misia pluszowego kupił; ale państwo nie rozumiecie jego tragicznego położenia. Jak on sobie mógł coś kupić, jak był pozbawiony zdolności do czynności prawnych?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Najbardziej wartościowy tekst, i technicznie, i treściowo, jaki było mi ostatnio dane przeczytać, gdyby rzeczywiście była to wspomniana "niemożliwa" powieść, z pewnością nie zdołałbym się zatrzymać po tej ilości słów. Podoba mi się narazie jedynie nakreślona fabuła, postaci również na plus. Jedno tylko zabrzmiało mi sztucznie:

Ale ciociu, ja jestem synem prostego oficera i nauczycielki...

prostego oficera? kto tak mówi o swoich rodzicach? sorki ale za duży dysonans powstaje między tą kwestią a resztą. Przecież, żeby coś takiego palnąć trzeba mieć dystans do siebie jak cholera, tymczasem bohater mimo, że ocenia i krytykuje swoje zachowanie zdaje się kierować emocjami.

Bardzo mi się podoba, działa na wyobraźnie, a żarty zawarte w tekście są wysmakowane i odważone skrupulatnie, dzięki temu się tekst nie rozpływa chyba... (motyw z godzinami w kościele- mistrz, nie mówiąc już o tym: "albo przynajmniej konstytucja...)

ale jeszcze jedno: dwa razy używasz wcale fajnej konstrukcji z "wcale", zupełnie jakbyś się jej wczoraj nauczył, dlaczego?

"i wcale nie było trudno, wystarczyło dobrze poszukać wejścia. Do każdego – albo prawie do każdego – słupa ogłoszeniowego w Warszawie da się wejść. Wnętrze takiego słupa jest wcale przestronne,"

i jeszcze tu:

"Stykałem się z Olimpią wcale często już na pierwszym roku, ale dopiero na drugim ją zauważyłem – miała bowiem niezwykły dar wtapiania się w otoczenie. Właściwie wcale nie było jej widać"

zdrówko
Jimmy
pisz pisz chcę czytać

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Uwagi:
1) „Bo inaczej, jak się pisze nocami, godzinkę czy dwie na dobę,” – moim zdaniem, doba nie pasuje do pisania nocami. Albo na dobę albo nocami – wybierz.
2) „…miała być to specjalna msza dla dziatwy; szybko jednak przeistoczyła się w lokalny zjazd liberałów i odmieńców.” – Czy msza może przeistoczyć się w zjazd?
Może raczej msza na dziesiątą stała się wyśmienitą okazją do spotkań liberałów i odmieńców - bądź spowodowała zjazd liberałów i odmieńców.
3) „Wybierali ją ci, którzy… nie odmawiali sobie sutego, zakrapianego obiadku; którzy nad wielowiekową tradycję przedkładali uciechę cielesną.” – uciecha cielesna raczej kojarzy mi się z czymś innym aniżeli z rozpieszczaniem i dogadzaniem swojemu brzuszysku. Radziłbym „uciechę cielesną” zamienić na coś bardziej adekwatnego
4) „Przesunąłem książkę bardziej w kierunku środka ławki, żeby mogła ją lepiej widzieć,” – Przecież nie chodziło o to, aby mogła książkę lepiej widzieć, tylko właśnie lepiej widzieć tekst.
5) „I ja, podobnie jak ona, cierpiałem z powodu swego imienia, zbyt pospolitego i zupełnie niepoetyckiego.” – Jej imię nie było pospolite! Zdanie trzeba rozbudować, doprecyzować.


Podsumowując: Język, styl wyśmienity. Zgadzam się z Jimmym, że pod względem pisarskiego warsztatu Twój utwór jest o kilka klas wyżej od dziesiątków zamieszczanych tutaj tekstów. Mam niejako wrażenie, że to co przeczytałem jest zapisem przechodzenia z jednego skojarzenia w drugie. Trochę jak w monologu wewnętrznym. Podczas lektury rodziły się we mnie pytania; co ma wspólnego jedno z drugim. Tak jakbyś niniejszym tekstem właśnie dawał przykład prozy modernistycznej, o której na początku pisałeś. W sumie mam bardzo mieszane uczucia.
Pozdrawiam bardzo serdecznie

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Dziękuję za słuszne uwagi.

Jimmy - z "wcale" masz absolutną rację. Używam tej konstrukcji wcale często i to wcale nie od wczoraj, ale jakoś tak się po prostu wzięło i złożyło było. Poprawię.


Don:
1) nie widzę tu niczego "nie tego"
2) jak najbardziej, czemu nie? jedno wydarzenie może się przeistoczyć w inne... tak mi się wydaje; obchody 1 Maja w stolicy przeistoczyły się w zjazd komunistów z całego kraju...
3) ależ właśnie o to chodzi, o parodię katolickiej retoryki, która pod uciechę cielesną chętnie podciąga wszystko, co nie jest chodzeniem do kościoła i trzepaniem zdrowasiek.
4) słusznie. poprawiłem.
5) racja, wyjątkowo niefortunne zdanie mi z tego wyszło. poprawiłem.

"Moja ostatnia" jest w tej chwili w "jednej czwartej", ma 20 000 słów (powstaje 9. rozdział); później nabierze charakteru powieści szkatułkowej. Jest zamierzona na pełnowymiarową powieść, w okolicach 100 000 słów

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 4 tygodnie później...

da się przeczytać

parę uwag

something is rotting in the state of Poland - litości, po co to. po pierwsze prawie nikt tego nie zrozumie (zdajesz sobie sprawę jaki ułamek populacji to zrozumiał?), a po drugie wtręty obcojęzyczne mają sens, jak wychodzą naturalnie, ten nie wygląda na taki. naturalny wg nie to fuck, bye, never mind itd.

ten akapit o kościele to klasyka gatunku, nie wiem czy to nie jakieś natręctwo tej spaczonej generacji

"egzaltacja ciotki była wyraźnie wyreżyserowana" - a czy egzaltacja może nie być wyreżyserowana?

"mysia, myszowa. Myszowata." - fajne]

ostatni akapit ciekawy

pozdr

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
×
×
  • Dodaj nową pozycję...