Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Moja ostatnia powieść III


Rekomendowane odpowiedzi

Kilka razy już wcześniej zabierałem się za pisanie powieści, ale zawsze mi wstyd było, że ja, poeta, że z Parnasu do rynsztoka, że mistrzów moich ideały, że ich średniówki, trzynastozgłoskowce, że ich jamby i metonimie, że ja to wszystko miałbym zaprzedać za powieściowe euro, za dolary, za srebrniki...
W pewnym sensie pochodzę z rozbitej rodziny. Małżeństwo moich rodziców nie było udane. W Dobrej Polskiej Okolicy, z której się wywodzę, ludzie dzielili się na dwa wrogie obozy: tych, którzy w niedzielę chodzili na poranną mszę i tych, którzy chodzili na sumę. Ślepy los zdarzył, że moi rodzice – może jeszcze przed ślubem, a może dopiero tuż przed moim urodzeniem, tego nigdy się nie dowiem – znaleźli się po przeciwnych stronach barykady. Ojciec, cierpiący na bezsenność (którą też po nim odziedziczyłem), wstawał codziennie o wpół do piątej rano i ósma była dla niego środkiem dnia. O dwunastej za to lubił się zdrzemnąć, obejrzeć telewizję, napić piwa i zjeść obiad; ale obiadu nigdy o dwunastej nie było, bo na dwunastą to z kolei matka szła do kościoła.
-Ksiądz Dobrodziej się o ciebie pomszy pytał, ty bezbożniku! - oznajmiała zawsze, wracając do domu. Choć pewnie nie do końca zdawała sobie z tego sprawę, wymawiała “po mszy” jak jeden wyraz, akcentując przedimek.
-Nie kłam, że się pytał! - odkrzykiwał ojciec, dobrze już poirytowany - Ksiądz Dobrodziej jest święty człowiek i swoje wie. I wie, że gdzie jak gdzie, ale do kościoła w niedzielę to ja chodzę, tylko że na rano!
-Na rano się nie liczy.
-Jakby się nie liczyło, toby Dobrodziej mszy nie odprawiał; a odprawia. Jemu się też nie liczy?
-Jemu się liczy, bo to święty człowiek. Ale bardziej mu się liczy suma, bo więcej ludzi i hojniejsi, i tacę większą zbiera...
-Każdy wie, że na rano ksiądz Dobrodziej sam osobiście tacę zbiera, bo ludzi mało; i widzi, wtedy naprawdę widzi, kto daje i ile daje. A na sumie zbiera kościelny, i dlatego na sumę chodzą sknery, co skąpią grosza Dobrodziejowi...
-Na ósmą do kościoła chodzić – grzech! Bo to jest miganie się przed poświęceniem całego dnia pańskiego Panu Bogu; pójdzie taki na ósmą, o dziewiątej piętnaście już w domu i cały dzień może żyć w rozpuście: mecze oglądać a piwo żłopać...
-A ja ci powiem, że to właśnie rano liczy się bardziej, po przebudzeniu zaraz uwielbić pana, Boga naszego, kiedy ranne wstają zorze! W dzień pański leżeć w łóżku do szóstej – grzech. Zapytaj dobrodzieja, że grzech, a grzech tym większy, że się do dezintegracji więzi rodzinnych w dobrej polskiej i katolickiej rodzinie przyczynia. Dzieci głodne, mąż głodny i zły, a żona – dobra polska żona, myślałby kto – po kościołach sobie lata! Tu się bez kary boskiej obejść nie może, kara boska ten dom czeka wcześniej czy później!
Na takich właśnie praktyczno-teologicznych dysputach wyuczyłem się erystyki; rodzice widać szczególnie dbali o moją edukację pod tym względem, bo co tydzień fundowali mi kilka godzin kursu. Co więcej – przewidzieli też egzamin końcowy, w ramach którego sam miałem zająć w sporze jasne stanowisko i poprzeć je nowymi argumentami. Oblałem – nie wytrzymałem nerwowo. Wyszedłem z domu i skręciłem w lewo, a z tego wszystkiego zapomniałem nawet trzasnąć drzwiami.
Moje więzi z rodzicami stopniowo się rozluźniały. Mało brakowało, żeby się mnie całkiem wyrzekli, ale gdy po studiach dołączyłem do loży masońskiej, znów odzyskałem ich miłość i szacunek, a może nawet coś więcej.
Jako przyszły poeta powinienem w czasach szkolnych nawiązać szczególne więzi z polonistkami, ale jakoś mi się nie udało. W ogóle nie czułem się osobiście związany z żadnym nauczycielem ani w szkole podstawowej, ani w średniej; żaden nie imponował mi wiedzą ani niewiedzą, żaden nie miał dość charakteru, żaden nie był wyjątkowo dowcipny ani surowy, żadnego się nie bałem ani w żadnym się nie zakochałem. No, może z paroma wyjątkami...
Germanistki – wszystkie trzy – zawsze imponowały mi znajomością niemieckiego. Owszem, w nieuczeniu się języka zachodniego sąsiada wykazywałem upór i konsekwencję, którymi zaskarbiłbym sobie podziw przodków, uciskanych jarzmem niemieckiego zaborcy i okupanta. Ale – wstyd się przyznać – w głębi duszy kochałem język niemiecki za jego dumne brzmienie i dostojną twardość, i – gdy nikt nie słyszał – ćwiczyłem sobie po cichu wymowę umlautów, ich-lautów, sylabicznych spółgłosek i długich samogłosek, nie wiedząc jeszcze, że przyjdzie mi w życiu zostać językoznawcą. Nienawidziłem Niemców i niemieckiego najszczerzej, ale tak, jak nienawidzi matematyki ktoś, kto jest najczystszej wody matematycznym głąbem; komu najłatwiej usprawiedliwiać własną ułomność stwierdzeniem, że “matematyka jest głupia”. Jednocześnie jednak darzyłem ogromnym szacunkiem wszystkich, którzy biegle władali niemieckim: germanistki i obywateli Rzeszy.
Jednak najbardziej wyjątkowi byli moi wuefiści. Drugi, z liceum, zwany “parówką w dresie” z racji słusznej postury, był trenerem siatkarskich mistrzów kraju i nigdy nie było go na zajęciach. Pierwszy, z podstawówki – był pośmiewiskiem całej okolicy, a nazywał się Pan Boberek. Niegdyś ponoć niezwykle obiecujący piłkarz i gwiazda lokalnych boisk, a przy tym łobuz i hulaka; nawrócił się i z dnia na dzień przemienił w najgorliwszego katolika w całej Dobrej Polskiej Okolicy. Wziął sobie żonę, która już za młodu była brzydka i gruba, po to chyba, żeby go zanadto do grzechu nie kusiło; mimo to szybko obrósł w sześcioro dzieci. Cała rodzina gnieździła się w malutkim mieszkanku i biedowała okrutnie, gdyż Pan Boberek każdy zarobiony grosz przeznaczał na Kościół. Sęk w tym, że na niewłaściwy kościół, bo nie na nasz dobry, polski, parafialny, ale na bazylikę w Licheniu. Nie trzeba wyjaśniać, że nie zaskarbił tym sobie sympatii Księdza Dobrodzieja. I tak oto dokonał się na Panu Boberku ostracyzm.
Pan Boberek był lokalnym bohaterem bajronicznym i dyżurnym gminnym cierpiętnikiem za milijony. Jego sława wyprzedzała jego samego i nawet najmłodsze dzieci, które nie chodziły jeszcze do szkoły, wiedziały, kto zacz. Nikt się specjalnie nie zdziwił, gdy podczas wiosennych zajęć na szkolnym boisku Pan Boberek doznał objawienia. Nagle – jakby go podcięła noga niewidzialnego rywala – padł na kolana i uniósł ręce do góry w geście uwielbienia.
Nie przepadałem za Panem Boberkiem, ale jeszcze bardziej nie przepadałem za piłką nożną, w którą to właśnie graliśmy; dlatego też jako pierwszy pobiegłem po pomoc. Kondycję miałem zawsze raczej słabą, więc kiedy dobiegłem do szkoły, starczyło mi sił na to tylko, żeby krzyknąć do sprzątaczki:
-Ratunku, pani Przybyszowa, pomocy! Pan Boberek doznał iluminacji!
Na woźnej nie zrobiło to szczególnego wrażenia; spojrzała przez okno na szkolne boisko i zobaczyła klęczącego tam Pana Boberka otoczonego przez dziatwę. Chwyciła za miotłę, owinęła ją ścierą, westchnęła ciężko i niespiesznie ruszyła w stronę zbiegowiska.
Custodes hominum psallimus Angelos
Naturalae fragili quos Pater addidit
Coalici comites, insidiantibus
Ne succumberet hostibus...
śpiewał Pan Boberek nieswoim głosem.
-Co to ma mi kurwa znaczyć?! - przerwała mu woźna, biorąc szeroki zamach – Pijany będzie do pracy przychodził?! Pijany dzieci uczył?! A masz, bezbożniku! - krzyknęła, wymierzając Panu Boberkowi cios miotłą.
Pan Boberek przestał śpiewać, wstał, zatoczył się pod kolejnymi ciosami miotły i skruszony zbiegł do szkoły, osłaniając głowę rękami. Woźna goniła go jeszcze przez jakiś czas, ale szybko dała za wygraną, poprzestając na posłaniu Panu Boberkowi wiązanki soczystych inwektyw.
Dyrektor – skądinąd też wuefista – dowiedziawszy się o całym zajściu, postanowił powiadomić Księdza Dobrodzieja, który niezwłocznie przybył na miejsce wydarzenia. Obszedł boisko kilka razy dookoła, mrucząc w brodę coś po łacinie (prawdopodobnie podwórkowej), przyjrzał się dobrze miejscu, gdzie klęczał Pan Boberek i orzekł, że to nie było żadne objawienie, ale przeciwnie, znak opętania. Przeżegnał się trzykrotnie wspak, a następnie splunął przez lewe ramię. Dyrektor, zawstydzony, uczynił to samo, po czym obaj wymienili parę zdań. Ksiądz Dobrodziej podał jeszcze swój pierścień do ucałowania i odjechał czarną hondą (wołgę sprzedał parę lat wcześniej).
Pan Boberek nigdy już nie wrócił do pracy jako wuefista. Na skutek objawienia – czy też opętania – posiadł jednak łacinę, grekę i aramejski w najwyższym stopniu biegłości, dzięki czemu bez trudu znalazł pracę na uniwersytecie. Razem z całą rodziną przeniósł się do Waszawy i zamieszkał w przestronnym mieszkaniu w śródmieściu.
Często rozmyślałem nad przypadkiem Pana Boberka, jadąc pociągiem z Koluszek do Warszawy. Pociąg, zwykle prawie zupełnie pusty, sunął przez ponure krajobrazy Polski B, a ja sunąłem przez nie mniej ponure krajobrazy własnych myśli. To właśnie w pociągu poprzysiągłem sobie, że kiedyś uwiecznię tragiczną postać Pana Boberka, czyniąc go bohaterem jednego ze swych dzieł.
A kilkadziesiąt minut później byłem już w Warszawie i zapominałem całkiem o Panu Boberku i o pisaniu dzieł.
-Widziałeś te boskie cycki? - Bartek lubił szturchnięciem przypominać mi o rzeczywistości.
Oczywiście, że widziałem. Wcale nie były boskie, najzwyklejsze 80C przyobleczone w dobrze dobrany stanik i białą obcisłą bluzeczkę, żadnych rewelacji. Nie wiem, czy jakikolwiek biust może mnie jeszcze czymś zaskoczyć. Bartek chyba też widział w tej dziedzinie już wszystko; czułem, że jego egzaltacja była udawana.
-Jakie cycki? - zapytałem, odrywając wzrok od szyby.
Jechaliśmy tramwajem na uczelnię; posiadaczka omawianego biustu wysiadła koło Smyka.
-Ty to byś nie zauważył boskich cycków nawet, jakbyś się o nie potknął – skwitował Bartek.
Nie miał racji. Wtedy już od paru tygodni obserwowałem bacznie energiczny biust Naguski, falujący popołudniami dokładnie przed moim oknem. Z całą pewnością był to biust wyjątkowy, a jego wyjątkowość zupełnie wymykała się próbom jakiegokolwiek opisania (przyznaję, próbowałem, i to nie raz). Cyfry i litery, niestety, niezbyt dobrze nadają się do opisu rzeczywistości; istota rzeczy zawsze pozostaje nieuchwytna. Mylili się pitagorejczycy: 75C i 75C to niejednokrotnie dwie zupełnie, zupełnie różne rzeczy. Jedno 75C drugiemu 75C nierówne.
-Rzecz sama w sobie jest ludzkiemu poznaniu niedostępna – oznajmił chudy, choleryczny doktorant, po czym przeszedł do swojej ulubionej, pełnej napięcia pauzy. - Zmysły mogą dosięgnąć tylko cienia rzeczy; w dodatku nie są obiektywne, co czyni cały proces poznania subiektywnym. O przedmiocie poznania nie możemy orzec – w świetle powyższych założeń – niczego pewnego, dlatego jako epistemolodzy musimy się skupić na podmiocie poznania, czyli na nas samych. Innymi słowy: to tutaj krzesło, widzicie państwo, być może wcale nie jest krzesłem i to nie nim powinniśmy sie zajmować; nie powinniśmy pytać o istotę krzesła. Bo krzesła, proszę państwa, może wcale tutaj nie być, państwo rozumieją. My nie wiemy, czy to krzesło tutaj jest, jego może wcale tu nie ma...
-Jakie krzesło, panie magistrze?

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...