Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Wieje, z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąca, coraz silniej. Wszystkich powoli męczy taki stan rzeczy, no, media są wyjątkiem. Anomalia pogodowe są dla nich kolejnym orężem do walki ze sobą o, szaregozjadaczajakichkolwieksensacji. Ja tego wieczora znalazłem się daleko od kamer i mikrofonów, a dokładnie rzecz biorąc błądziłem. Tułałem się po swoim jeszcze bardziej przytłaczającym niż zwykle osiedlu. Przy tak piorunująco ciekawym zadaniu, jak szukanie dwunastoletniego psa, poznałem sympatycznego pana Tomeczka. Najnowsza wichura, ba, nawet orkan jak nazywały ją głośniki i artykuły, uczyniła go osobą bardzo zajętą.
Mżawka była daleka jeszcze od tego by stać się deszczem, ale, że to nastąpi nie pozwalały o tym zapomnieć złowrogie pomruki burego nieba. Nie wróżyło to najlepiej wszystkim nie zmierzającym prosto pod dach jakiegoś schronienia. Tym bardziej zainteresował mnie mężczyzna średni pod każdym względem. Biegał od drzewa do drzewa, a wybierał te duże, stare, rozłożyste. Z wrodzonej ciekawości i umiłowania logiki, nie mogłem odejść bez wyjaśnienia tak intrygującego zjawiska. Zawołałem po prostu:
- Przepraszam, która godzina!
- 20:45 – odpowiedział, cały czas wyglądał maksymalnie średnio.
- Dziękuję, ale może pomogę, zgubił pan coś? – przedstawiłem się.
- Tomeczek jestem – odpowiedział i uśmiechnął się całkiem nieprzeciętnie - Nie, nie, z pracy mnie dziś zwolnili.
- I to jest metoda na rozładowanie stresu?
- Nie, szukam gałęzi, która mnie przygniecie i spowoduje moje zejście, bo do godziny 00:00
mam jeszcze ubezpieczenie, w którym jest zawarta całkiem niezła suma za mój zgon, jakikolwiek.
- To nie lepiej palnąć sobie w łeb? - zapytałem zirytowany, nawet nie wiedzieć czemu, może całą absurdalnością tej sytuacji, albo nieuchronnością znalezienia Burka – Tomeczku, nie rób tego! – poprawiłem się szybko.
- Muszę, to najlepsze rozwiązanie, a samobójstwo, to wstyd rodzinie. Ludzie będą gadać, a zresztą chyba akurat tylko w tym wypadku zakład ubezpieczeniowy nie wypłaca należnej kwoty.
- A nie lepiej najpierw nadpiłować jakiś konar? – brnąłem mimo woli - w taką pogodę nikt się nie dopatrzy, a jak coś śledztwo wykaże, to i tak nikt nie pomyśli, że ty sam, tak dla siebie.
- Jednak nie, bo to jest grzech, tak nie wolno. Lepiej powierzyć siebie ślepemu losowi, lekko mu pomagając oczywiście. – uśmiechnął się smutno. Nie było mu lekko na pewno ale wydawał się tak utwierdzony w swojej racji, że zaniechałem przekonywania. - Ja tobie powiem, że jak szukam tej gałęzi, to cały czas myślę, że gdy znajdę tu kogoś zbłąkanego, to może trzeba mu pomóc.
- Aha, rozumiem, ale mam pytanie jeszcze jedno ...
- Przepraszam i tak dość czasu zmarnowałem, rozumiesz.
Odszedł. Tego wieczora podczas wichury w naszym mieście zginęły dwie osoby przywalone konarami. Danych osobowych nie podano, więc nie wiem czy Tomeczek zadbał o spokojny los swojej rodziny. Mam nadzieję, że tak, ale biorąc się w garść i znajdując inne rozwiązanie.
Stara prawda z bezwzględnego świata handlu mówi: po pierwsze nie kłamać, po drugie, o ile można nie mówić prawdy, nigdy jej nie poruszać. Tak samo ja zacząłem szukać Burka, bo za tyle lat razem należało mu się to, jednak za te kapcie i szczanie po butach, też na coś zapracował. Nigdy nie wierzyłem Ance gdy mówiła, kochany piesiunio nie chciał tego, stareńki jest, piesiunio przeprasza pańcia. Zaglądałem tylko do okienek zamkniętych klatek schodowych, nie rozglądałem się zanadto.



Z podziękowaniem dla Ani Ostrowskiej za pomoc warsztatową.

Opublikowano

to dobry tekst, zgrabny i ciekawy.

niestety, masz problmy z konstruowaniem zdań złożonych po polsku i - jak większość piszących tutaj - robisz błędy interpunkcyjne. Tekst sprawia wrażenie kompletnie niedopracowanego, a podobno dostał jakąś pomoc warsztatową, zobacz sam:


Wieje. Z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc - coraz silniej. Wszystkich powoli męczy taki stan rzeczy, no, media są wyjątkiem. Anomalie (gdyby istniała liczba mnoga anomalia, wówczas liczba pojedyncza brzmiałaby anomalium - chyba nie ma takiego słowa w polskim, ale nie jestem pewien) pogodowe są dla nich kolejnym orężem do walki ze sobą o szaregozjadaczajakichkolwieksensacji. Ja tego wieczora znalazłem się daleko od kamer i mikrofonów, a dokładnie rzecz biorąc: błądziłem. Tułałem się po swoim jeszcze bardziej przytłaczającym niż zwykle osiedlu. Przy tak piorunująco ciekawym zadaniu jak szukanie dwunastoletniego psa poznałem sympatycznego pana Tomeczka (to przecież zdanie pojedyncze, więc po co przecinki?). Najnowsza wichura, ba, nawet orkan, jak nazywały ją głośniki i artykuły, uczyniła go osobą bardzo zajętą. (bardzo brzydkie zdanie)
Mżawka była daleka jeszcze od tego, by stać się deszczem, ale że to nastąpi nie pozwalały o tym zapomnieć złowrogie pomruki burego nieba. (chciałeś dobrze, ale to, co wyszło, to potwór) Nie wróżyło to najlepiej wszystkim nie zmierzającym (po co imiesłów, czemu nie: którzy nie zmierzali) prosto pod dach jakiegoś schronienia. Tym bardziej zainteresował mnie mężczyzna średni pod każdym względem. Biegał od drzewa do drzewa, a wybierał te duże, stare, rozłożyste. Z wrodzonej ciekawości i umiłowania logiki nie mogłem odejść bez wyjaśnienia tak intrygującego zjawiska. Zawołałem po prostu:
- Przepraszam, która godzina! (a znak zapytania gdzie?)
- 20:45 – odpowiedział, cały czas wyglądał maksymalnie średnio. (nie używamy cyfr w prozie artystycznej, dobra zasada)
- Dziękuję, ale może pomogę... zgubił pan coś? – przedstawiłem się.
- Tomeczek jestem – odpowiedział i uśmiechnął się całkiem nieprzeciętnie - Nie, nie, z pracy mnie dziś zwolnili.
- I to jest metoda na rozładowanie stresu?
- Nie, szukam gałęzi, która mnie przygniecie i spowoduje moje zejście, bo do godziny 00:00 (wierzysz, że mógł tak powiedzieć? do godziny zero zero zero zero? gdzie jezykowy autentyzm? nawet prawnicy tak nie mówią:))
mam jeszcze ubezpieczenie, w którym jest zawarta całkiem niezła suma za mój zgon, jakikolwiek.
- To nie lepiej palnąć sobie w łeb? - zapytałem zirytowany, nawet nie wiedzieć czemu, może całą absurdalnością tej sytuacji, albo nieuchronnością znalezienia Burka (czemu zirytowany? całą absurdalnością sytuacji? a kto uzgodni przypadki?) – Tomeczku, nie rób tego! – poprawiłem się szybko.
- Muszę, to najlepsze rozwiązanie, a samobójstwo - to wstyd rodzinie. Ludzie będą gadać, a zresztą chyba akurat tylko w tym wypadku zakład ubezpieczeniowy nie wypłaca należnej kwoty.
- A nie lepiej najpierw nadpiłować jakiś konar? – brnąłem mimo woli - w taką pogodę nikt się nie dopatrzy, a jak coś śledztwo wykaże, to i tak nikt nie pomyśli, że ty sam, tak dla siebie.
- Jednak nie, bo to jest grzech, tak nie wolno. Lepiej powierzyć siebie ślepemu losowi, lekko mu pomagając oczywiście. – uśmiechnął się smutno. Nie było mu lekko na pewno (co to za szyk? owszem - mówiony, ale czemu stosujesz go niejednolicie?) ale wydawał się tak utwierdzony w swojej racji, że zaniechałem przekonywania. - Ja tobie powiem, że jak szukam tej gałęzi, to cały czas myślę, że gdy znajdę tu kogoś zbłąkanego, to może trzeba mu pomóc. (to nie jest zdanie po polsku: gdy zrobię, to może jest druga - uzgodnij czasy w trybie warunkowym!)
- Aha, rozumiem, ale mam pytanie jeszcze jedno ... (znowu szyk mówiony; jeśli już go używasz, zadbaj o interpunkcję: ale mam pytanie, jeszcze jedno)
- Przepraszam, i tak dość czasu zmarnowałem, rozumiesz.
Odszedł. Tego wieczora podczas wichury w naszym mieście zginęły dwie osoby przywalone konarami. Danych osobowych nie podano, więc nie wiem czy Tomeczek zadbał o spokojny los swojej rodziny. Mam nadzieję, że tak, ale biorąc się w garść i znajdując inne rozwiązanie.
Stara prawda z bezwzględnego świata handlu mówi: po pierwsze nie kłamać, po drugie, o ile można nie mówić prawdy, nigdy jej nie poruszać. Tak samo ja zacząłem szukać Burka, bo za tyle lat razem należało mu się to, jednak za te kapcie i szczanie po butach, też na coś zapracował. Nigdy nie wierzyłem Ance gdy mówiła, kochany piesiunio nie chciał tego, stareńki jest, piesiunio przeprasza pańcia. Zaglądałem tylko do okienek zamkniętych klatek schodowych, nie rozglądałem się zanadto.

rada: naucz się używać myślników, są przydatne...

Opublikowano

już po świętach i dobrze
dzięki za miłe słowa
dzięki takim duchom ja scepitc, aż chce się pisać
mam nadzieję, że też kiedyś taki będę

p.s. co do liczebnika to, to jest felieton, więc "cyferkową" godzinę uważam za stosowną ...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Przygniata mnie ten ciężar nocy. Siedzę przy stole w pustym pokoju. Wokół morze płonących świec. Poustawianych gdziekolwiek, wszędzie. Wiesz jak to wszystko płonie? Jak drży w dalekich echach chłodu, tworząc jakieś wymyślne konstelacje gwiazd?   Nie wiesz. Ponieważ nie wiesz. Nie ma cię tu. A może…   Nie. To plączą się jakieś majaki jak w gorączce, w potwornie zimnym dotyku muskają moje czoło, skronie, policzki, dłonie...   Osaczają mnie skrzydlate cienie szybujących ciem. Albo moli. Wzniecają skrzydłami kurz. Nie wiem. Szare to i ciche. I takie pluszowe mogło by być, gdyby było.   I w tym milczeniu śnię na jawie. I na jawie oswajam twoją nieobecność. Twój niebyt. Ten rozpad straszliwy…   Za oknami wiatr. Drzewa się chwieją. Gałęzie…. Liście szeleszczą tak lekko i lekko. Suche, szeleszczące liście topoli, dębu, kasztanu. I trawy.   Te trawy na polach łąk kwiecistych. I na tych obszarach nietkniętych ludzką stopą. Bo to jest lato, wiesz? Ale takie, co zwiastuje jedynie śmierć.   Idą jakieś dymy. Nad lasem. Chmury pełzną donikąd. I kiedy patrzę na to wszystko. I kiedy widzę…   Wiesz, jestem znowu kamieniem. Wygaszoną w sobie bryłą rozżarzonego niegdyś życia. Rozpadam się. Lecz teraz już nic. Takie wielkie nic chłodne jak zapomnienie. Już nic. Już nic mi nie trzeba, nawet twoich rąk i pocałunku na twarzy. Już nic.   Zaciskam mocno powieki.   Tu było coś kiedyś… Tak, pamiętam. Otwieram powoli. I widzę. Widzę znów.   Kryształowy wazon z nadkruszoną krawędzią. Lśni. Mieni się od wewnątrz tajemnym blaskiem. Pusty.   Na ścianach wisiały kiedyś uśmiechnięte twarze. Filmowe fotosy. Portrety. Pożółkłe.   Został ślad.   Leżą na podłodze. Zwinięte w rulony. Ze starości. Pogniecione. Podarte resztki. Nic…   Wpada przez te okna otwarte na oścież wiatr. I łka. I łasi się do mych stóp jak rozczulony pies. I ten wiatr roznieca gwiezdny pył, co się ziścił. Zawirował i pospadał zewsząd z drewnianych ram, karniszy, abażurów lamp...   I tak oto przelatują przez palce ziarenka czasu. Przelatują wirujące cząsteczki powietrza. Lecz nie można ich poczuć ani dotknąć, albowiem są niedotykalne i nie wchodzą w żadną interakcję.   Jesteś tu we mnie. I wszędzie. Jesteś… Mimo że cię nie ma….   Wiesz, tu kiedyś ktoś chodził po tych schodach korytarza. Ale to nie byłaś ty. Trzaskały drzwi. Było słychać kroki na dębowym parkiecie pokoi ułożonym w jodłę.   I unosił się nikły zapach woskowej pasty. Wtedy. I unosi się wciąż ta cała otchłań opuszczenia, która bezlitośnie trwa i otula ramionami sinej pustki.   I mówię:   „Chodź tutaj. Przysiądź się tobok. Przytul się, bo za dużo tej tkliwości we mnie. I niech to przytulenie będzie jakiekolwiek, nawet takie, którego nie sposób poczuć”.   Wiesz, mówię do ciebie jakoś tak, poruszając milczącymi ustami, które przerasta w swojej potędze szeleszczący wiatr.   Tren wiatr za oknami, którymi kiedyś wyjdę.   Ten wiatr…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-12-10)    
    • Singli za dużo, to 1/3 ludności. Można się cieszy, że tyle jest wolnych. W każdym wieku ludziom kogoś brakuje.
    • @Wędrowiec.1984 Jakoś je starałem posegregować, ale istnieje wiele innych. W Polsce mamy ok. 10 milionów singli i ta liczba rośnie, więc uznałem, że poezja powinna też się tym zająć. Pozdrawiam
    • Ból zaciska na skroni palce  cienkie, twarde, szklane, jakby ktoś ulepił je z odłamków reflektora, który pękł od zbyt głośnego światła. Wpycha mi w czaszkę powietrze ostre jak tłuczona szyba, jakby każdy oddech był drzazgą rozjarzonego żaru, w którym ktoś spalił swój ostatni obraz.   Czuję, jak myśl tłucze się o moją kość czołową, jakby chciała wybić sobie ucieczkę, zanim skurczy się do rozżarzonej kuli.   Oddycham sykiem. Oddychawłamóknieniem. Oddycham światłem, które nie oświetla – tylko wypala świat kawałek po kawałku, systematycznie, metodycznie, jak kwas, który zna mój wzór chemiczny, mój rytm, moje wszystkie uniki. Ona prześwietla mnie jak rentgen zrobiony z błysku widzi we mnie nerwy, zanim ja je poczuję.   Dźwięki stoją jak martwe ryby w słojach formaliny: oblepione szumem, przykryte bębenkowym całunem, wypatrują mojej uwagi – rozproszonej, popękanej, jakby każda synapsa pisała zaklęcia przeciwko ciszy, jakby mózg uczył się alfabetu tego pierdolonego bólu poprzez puls.   Nacisk wcina się we mnie głębiej niż sen, głębiej niż jawa, głębiej niż wszystkie myśli: jest czysty, nieubłagany, bezczelnie precyzyjny. Nic nie udaje. Ona nie kłamie – uderza prosto, uderza w punkt, jak neurolog-sadysta, który nie używa eufemizmów, bo ma twoją mapę nerwów zaśmieconą swoimi flagami. Nudności oplatają mnie jak zwierzę zrobione z wilgoci i ołowiu, jak drapieżnik, który zna mój żołądek lepiej niż ja.   Próbują mnie wypchnąć z mojego ciała, a potem wciągają z powrotem – jakby chciały mnie mieć w sobie na stałe, jako tę cholerną świadomość, którą trzeba strawić.   Rozkłada mnie na części jak fizyk, który bada materię od środka na zewnątrz, fala po fali, wibracja po wibracji. Światło patrzy na mnie jak ślepe bóstwo zrobione z igieł; niczego nie żąda, ale wszystko przeszywa.   Tętni za powieką, tętni tak, jakby za gałką poruszał się oddzielny, wściekły organizm – szary impuls, skurcz za skurczem, jak sejsmograf zawieszony wewnątrz czaszki, który odbiera tylko trzęsienia ziemi.   Skroń parzy, szczęka drewnieje, oczy szczypią, jakby słońce przykładało mi do źrenic swoje gorące monety, żądając zapłaty za każdy gram ciemności, który we mnie gasi.   Przedmioty stoją nieruchome i przejrzyste, płoną odwrotnym blaskiem,  blaskiem, który nie daje ciepła, tylko wiedzę. Do dupy wiedzę. Cienie dymią bólem.   Słyszę głowę dzwoniącą ciszą  jakby wielki mosiężny dzwon właśnie bił wewnątrz moich zatok. Wchodzę w ten atak jak w obrzęd przejścia, w równanie, które można rozwiązać tylko własnym, przeklętym pulsem. Ona jest nauczycielką, puls jest kapłanem, mrok jest księgą, a ja jestem zdaniem, które zamiera w połowie, niezdolne do postawienia kropki. Tabletka, pogryziona przez nadzieję, leży jak relikwia niezawierzonego planu – świadectwo ulgi, która nigdy nie miała okazji nadejść.   Uśmiecham się pod nosem: nie trzeba leku, żeby się poddać tej szmacie. Wystarczy zgodzić się, pozwolić jej wyssać z człowieka wszystkie dzienne pewniki, aż zostanie tylko cienki szlak – migoczący ślad na rozpalonym ekranie świadomości. Jestem przejrzysty. Nie winem, nie uniesieniem, nie letnim rozproszeniem – tylko szarym uderzeniem, które wybiela człowieka do zawiasów czaszki, wyskrobuje z niego zamiary, a na koniec zostawia w środku iskrę: zimną, krystaliczną, prawdziwą. Jedyną prawdziwą rzecz w tym całym burdelu. Mrok migocze, jakby ktoś zmielił tysiąc płatków ołowiu i rozsypał ich pył, żeby zobaczyć, czy potrafię w nim utonąć. Ona potrafi kochać okrutnie. Ale kocha, do cholery, uczciwie  pali od środka, wypala skupieniem, aż leżę w jej uścisku niby bezwładny, a jednak w środku czuwam czystym, ostrym płomieniem, którego żaden zdrowy dzień, choćby promieniał pewnością, nie potrafi zrozumieć. I niech się jebie.            
    • @jeremy uważaj, żeby ci ktoś nie ogołocił :)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...