Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Moja ostatnia powieść I


Rekomendowane odpowiedzi

I
Zawsze chciałem zostać poetą. I dlatego postanowiłem napisać powieść. Bo z poezji, wiadomo, grosza nie ma, a u mnie z groszem krucho. Właściwie – potrzebuję pieniędzy na gwałt, czyli szybko. Pieniądze przyjmę w każdej ilości, pilnie. Nie żeby z chciwości czy coś takiego, nie przez próżność, nie z lenistwa czy z nieumiarkowania w jedzeniu i piciu, a już na pewno nie dla rozpusty. Ja mam w życiu cel, cel szczytny. Ja jestem człowiek idei. Z dziada pradziada.
Pamiętam – kiedy miałem siedem czy osiem lat – odwiedził nas ksiądz Dobrodziej z duszpasterską wizytą. Wizyta Dobrodzieja, wiadomo, rzecz nie byle jaka, i w dobrym polskim domu – a z takiego właśnie pochodzę – z dawna oczekiwana. I mi w tym oczekiwaniu przypadła rola niebagatelna, miałem bowiem filować przez okno na poddaszu – a nasz dobry polski dom był najwyższy w całej okolicy, także z poddasza całą ulicę widać było jak na dłoni – i zdawać rodzicom szczegółową relację ze strategicznych posunięć Dobrodzieja. Potraktowałem moje zadanie bardzo poważnie, nieruchomiejąc na długie kwadranse, starając sie nawet mruganie ograniczyć do minimum (i tak zresztą nie byłem zbyt ruchliwym dzieckiem), wprowadzając się w prawdziwy katatoniczny trans, z którego wyrywałem się jedynie na widok postaci okutanej w czarną opończę, wysiadającej z czarnej wołgi, która co jakiś czas przybliżała się do naszej posesji. Kiedy wreszcie Dobrodziej wyszedł od Grzelczaków, szybko zbiegłem na dół, żeby być tym, który pierwszy otworzy drzwi czcigodnemu duszpasterzowi. Nie udało się – zresztą nie udawało się nigdy, zawsze – i tak też było tym razem – wyprzedzała mnie starsza siostra. Proste – przez znaczną część mojego dzieciństwa była ode mnie większa, a kiedy już przestała być większa, ja przestałem wybiegać Dobrodziejowi naprzeciw.
Dobrodziej wszedł dostojnym krokiem, gestem godnym największego z papieży pobłogosławił przedpokój, potem tą samą dłonią zmierzwił czupryny kłębiącej się u podnóża sutanny dziatwie (w tym mnie; a było to w czasach, kiedy jeszcze miał co mierzwić) i uścisnął wstydliwą prawicę ojca.
W salonie odmówił długą modlitwę w wulgarnej łacinie, skropił obficie ściany wodą, powtarzając kilkukrotnie: sanitas per aquam, po czym usiadł za stołem i gestem – ach, co to był za gest! - pokazał, że my też możemy już usiąść. Jedna tylko matka, która zawsze za stołem siadała ostatnia i wstawała pierwsza, nie usiadła; zapytała za to, czy się Dobrodziej uraczy, na co ten odparł że owszem, uraczy się z chęcią.
Uraczywszy się – a raczył się długo i w milczeniu, odmawiając tylko pater noster przed każdym daniem – Dobrodziej otarł długą, szeroką jak łopata brodę i zwrócił się do ojca:
-Jak was zwą, towarzyszu?
-Eugeniusz.
-Syn...?
-Eugeniusz, syn Walentego.
-Ładnie mieszkacie, Eugeniuszu Walentynowiczu. Bardzo ładnie mieszkacie.
To prawda, mieliśmy najokazalszy salon w całej gminie, przynajmniej dopóki nie nastał kapitalizm.
-Widać, że ciężko pracujecie, towarzyszu. To się chwali. To się chwali. To się chwali. Potrzeba nam w narodzie ciężko pracujących ludzi; ciężko pracujących i wierzących, i wierzących... boście wierzący, Eugeniuszu Walentynowiczu?
-Najszczerzej, Ekscelencjo.
-...i wierzących. A i żona, a i żona, jak widzę, piękna i pracowita, kucharka przednia... bez żony ani rusz, bez żony ani rusz, nawet dla człowieka tak pracowitego jak wy, Eugeniuszu Walentynowiczu, i tak wierzącego. Obowiązek małżeński, mam nadzieję, wypełniacie skrzętnie, ku chwale ojczyzny?
Ojciec i matka przytaknęli nieśmiało.
-I są efekty, widzę, są efekty! - huknął Dobrodziej w naszą stronę. Oboje z siostrą skuliliśmy się na krzesłach, trochę ze strachu, trochę ze wstydu, a trochę, bo – jak nam się zdawało – tak wypadało. - Przyjdź, dziecię!
Moja siostra wstała i, spuściwszy głowę, podreptała w stronę Dobrodzieja (a mieliśmy bodaj najdłuższy stół w starym województwie piotrkowskim); i ja też posłusznie spełzłem z krzesła i jeszcze pokorniej opuściwszy czoło, ustawiłem się w kolejce tuż za nią.
-Kim chciałabyś zostać, dziecinko? - zapytał Dobrodziej, unosząc za brodę drobną twarz mojej siostry.
-...uczyciel... - załkała i wtedy po raz ostatni w życiu zrobiło mi się jej szczerze żal.
-Nauczycielką! - zagrzmiał tubalnym głosem Dobrodziej. Poklepał ją po głowie, pogmerał w brodzie i wyciągnął stamtąd obrazek ze świętą męczennicą. Zazdrościłem siostrze tego obrazka jeszcze przez wiele lat...
-A ty, kawalerze, kim chciałbyś zostać?
Właściwie nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałem, ale tego przecież nie mogłem powiedzieć. I wtedy nagle – patrząc w czarne, świdrujące oczy dobrodzieja, czując na swojej chłopięcej twarzy jego kędzierzawą brodę – nagle doznałem najprawdziwszej iluminacji.
-Zostanę poetą.
Nie wiedziałem wtedy jeszcze dokładnie, kto to taki poeta i czym się zajmuje, nie mówiąc już o tym, że żadnego poety nie znałem bodaj z obrazka; ale coś powiedziało mi, że tak właśnie mam odpowiedzieć. Wiele razy potem jeszcze doznawałem tego uczucia, że muszę coś powiedzieć; często coś, o czym nie mam większego pojęcia; zwykle nie wychodziłem na tym dobrze. Ale nie tym razem.
Blask w oczach Dobrodzieja przygasł, cały skurczył się w sobie, broda mu się zwinęła; jakbyśmy na chwilę zamienili się rolami; przez sekundę to on był małym, przestraszonym chłopcem, a ja czcigodnym Dobrodziejem. Starczyło mu sił i odwagi na to tylko, żeby anemicznym gestem odsunąć mnie od siebie; gestem, który nie nakazywał, ale nieśmiało prosił, czy może ja w swej łaskawości byłbym tak dobry i zechciał udać się z powrotem na swoje miejsce. To też zrobiłem, wspaniałomyślnie nie poprosiwszy nawet o święty obrazek. Wróciłem na miejsce z miną zwycięskiego króla Jogajły spod Grunwaldu.
Dobrodziej odmówił jeszcze kilka modlitw po łacinie, zapytał – po polsku – o toaletę, by powróciwszy stamtąd zacząć się już sposobić do wyjścia.
-A o was, Eugeniuszu Walentynowiczu – powiedział jeszcze do ojca teatralnym szeptem – o was sąsiad mówi, żeście z narodu wybranego... i że bimber w garażu pędzicie.
Było to oczywistym kłamstwem, bo ojciec – o czym dobrze wiedziałem nie tylko ja – pędził bimber w piwnicy pod schodami, i wcale nie dla siebie, a dla bliźnich, na handel. Na szczęście wiedział o tym także Dobrodziej.
-...ale ja mu nie wierzę – dodał w końcu, udanie rozładowując narosłe napięcie. - Ja mu nie wierzę, bo sam jest mason i komunista.
Tego samego dnia wieczorem ojciec oddał Grzelczakowi wiertarkę, którą pożyczył chyba jeszcze przed moim urodzeniem, i odebrał od niego swoje dwieście złotych (pięćdziesiąt plus inflacja), które to pieniądze – jak ogłosił – miał zanieść Dobrodziejowi w następną niedzielę, ale czego nie zdążył już zrobić, bo w piątek zaskoczyła go, jak to potem określał, okazja życia.
Nie bardzo mnie wtedy interesowała ani wiertarka, ani dwieście złotych, ani okazja życia. Tym, co zajmowało mnie najbardziej, było wywiązanie się z obietnicy, rzuconej Dobrodziejowi niczym rękawica.
Wiele lat później jechałem pociągiem – nie pamiętam już skąd ani dokąd, ale zważywszy, że rzadko jeżdżę pociągami, chyba tylko na tej jednej trasie, najpewniej był to pociąg z Koluszek do Warszawy; nie ma to zresztą najmniejszego znaczenia. W każdym razie wtedy, w tym pociągu, kiedy już sposobiłem się do opuszczenia pustego przedziału (koleje w tamtych czasach raczej nie prosperowały), zupełnie niechcący spojrzałem w lustro – to podłużne lustro nad oparciami foteli, a pod półką na bagaże; i zobaczyłem za sobą – no właśnie – takie samo lustro, a w nim z kolei jeszcze jedno, w tamtym kolejne i następne; widziałem przed sobą i za sobą nieskończoną ilość luster, w nich nieskończoną ilość własnych odbić, z których każde było jednakowo zdziwione. Nigdy przedtem ani potem nie czułem się tak unheimlich. Nigdy przedtem ani potem nie doświadczyłem wizji bardziej przerażającej niż ta, że jest mnie wielu, że w każdej równoległej chwili za mną i przede mną jestem wielokrotny, że jednocześnie uciekam przed jakimś sobą i jakiegoś siebie gonię. I tak wkoło Wojtek.
Nic tak nie integruje ludzi jak blokowisko. Chcę czy nie – wiem dosłownie wszystko o ludziach z przeciwległego bloku. Widzę, o której kto wstaje i o której chodzi spać. Widzę, kto ćwiczy przed zaśnięciem, kto po przebudzeniu, a kto nie ćwiczy w ogóle; widzę jak na dłoni, jakie programy ogląda w telewizji, co robi na laptopie, jaką nosi bieliznę i czy w ogóle ją nosi, z kim i ile razy dziennie uprawia seks. Widzę – chcę czy nie – miłosne zapasy cieni na zasłonach i ostentacyjną, pospieszną masturbację. Widzę romantyczne kolacje przy świecach i pospieszne poniedziałkowe śniadania. Widzę odkurzacze, patelnie, szafy i fałszywe kossaki. I tylko siebie samego nigdy nie widzę. Ale to nie szkodzi – widzą mnie inni.
Ludzie z wielkich miast, z wielkich blokowisk, tak są już przyzwyczajeni do bycia podglądanymi, takie jest to dla nich naturalne, że nie tylko we własnych mieszkaniach wyzbyli się wszelkiego skrępowania. Zdumiewające, że nawet w zatłoczonym pociągu metra potrafią się zachowywać tak, jakby święcie wierzyli, że faktycznie nikt ich nie widzi. A jeszcze bardziej zdumiewające, jak szybko udało mi się do tego przywyknąć. Nie dziwi mnie już ani trochę widok blondynki – suczki nie tyle nawet, że zadbanej, że świeżo umytej i wymalowanej, ale ładnej, urodziwej, gładkiej po prostu najzwyklej w świecie (biust 75B) – w zamyśleniu ssącej palec wskazujący lewej ręki przez trzy stacje metra. Nie dziwi mnie, że kiedy siadam naprzeciwko niej, nie przestaje; że kiedy patrzy mi w oczy, nie ma w nich cienia zażenowania, że nawet się uśmiecha lekko z tym palcem między zębami. Nie dziwi mnie, kiedy się okazuje, że ta sama blondynka czyta jednocześnie “Wstęp do psychoanalizy” Freuda.
Czasem jednak coś potrafi mnie zdziwić. W metrze siedzi sobie kobiecina – nie babuleńka, ale też nie suczka, kobiecina po prostu, gdzieś między czterdzieści a sześćdziesiąt pięć, biust 90D. Czyta sobie gazetkę kolorową dla kobiecin, a obok niej drech, kark najzwyklejszy, tracksuiter. Przez ramię jej czyta, bezczelnie (i w takim bezczelnym czytaniu przez ramię też już nie ma nic dziwnego; sam oszczędzam na prasie dzięki temu, że co rano jadę metrem). Nie wytrzymam, myślę – co też ten drech tam tak czyta, co taki typ w ogóle może czytać? O kulturystyce? O tuningu? W gazecie dla kobiecin? Podejść muszę i sprawdzić. Podchodzę, nachylam się, a tam – niech mnie piorun strzeli z jasnego nieba, jeśli blefuję - “10 przepisów na pyszne pierogi”.
Mam problem z nadmierną wyobraźnią. I z roztargnieniem, z dezintegracją osobowości, z zaparciami, z orientacją w terenie, z odmianą przymiotnika w niemieckim, z pisownią “nie” z imiesłowami, z funduszami, jak już mówiłem... mam całą masę problemów, jakby się tak chwilę nad tym zastanowić. Ale ten z nadmierną wyobraźnią największy. Mnóstwo mi przychodzi do głowy świetnych historii, mnóstwo kapitalnych zagrań i ciętych ripost, anegdot i przypowieści z życia wziętych. I wszystko to muszę później sprzedawać jako cudze, jako “posłuchaj, co się zdarzyło mojemu koledze”, “mój ojciec zwykł mawiać”, “słyszałem kiedyś, że...”; bo wtedy dopiero ludzie chcą słuchać, bo wtedy dopiero traktują poważnie... I podobają im się te wszystkie historie, i święcie wierzą, że są prawdziwe, i pewnie potem je powtarzają swoim znajomym. A ja to wszystko zmyślam... zresztą, co mogłoby się przydarzyć koledze, którego nie mam?
-Kiedyś to były czasy, panie – powiedział raz niepytany staruszek w przedziale pociągu, gdzieś między Koluszkami a Warszawą. Właściwie to staruszek wcale nie był stary, miał nie więcej niż czterdzieści pięć lat, ale w środku był już staruszkiem: - Kiedyś to były czasy. Za socjalizmu, rozumiesz, panie, to nie było biednych dzieci, ani głodnych. Nie było, żeby któreś na kolonie nie jechało, panie. Kiedyś, panie, praca była i zarobek godny. Ja tam się na ekonomice nie znam, panie, ale kiedyś to zakłady wszystkie chodziły na trzy zmiany, a towaru i tak nie było; teraz zakłady pozamykali, a towar jest, panie, złe to czasy. Kiedyś, panie, nie było amerykańskich filmów w telewizji. Były ruskie, panie – widziałeś teraz w telewizji ruski film? Chyba w “Czterech pancernych” już tylko powiedzą czasem zdanie po rusku, panie, i to jedno, co się ostało z tych dobrych czasów, panie, co to one kiedyś były.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...