Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Najmocniej zawsze czułem zapach jabłek. Nie zapach szarlotki czy racuchów ale właśnie jabłek. Wiele razy powtarzałem Annie, że jabłka najmocniej pachną zaraz po zerwaniu z drzewa. Patrzyła na mnie jak na okaz w gablocie odpowiadając, że to bzdura, gdyż każdy wie, że jabłka najmocniej pachną pieczone. Jestem pewny, że nigdy nie zrozumie o czym mówiłem.
Kiedyś byliśmy na wycieczce. Łażąc po łąkach dowiedziałem się od Anny, że możemy nie zdążyć. Zapytałem o to, gdzie możemy nie zdążyć. Anna stwierdziła zdziwiona, że oczywiście na powrotny pociąg. Są ludzie, którym odpowiada ogromna maszyneria ulepszania losu ludzkiego a jej wyznacznikiem jak zauważyłem jest zegarek. Ulepszacze patrzą na niego co chwila i okropnie się denerwują przesuwającymi się wskazówkami. Raz przesuwają się za szybko, innym razem za wolno a zawsze nie tak jakby tego chcieli ich właściciele. Powiedziałem Annie, że nigdzie się nie śpieszę i nie mam zamiaru lecieć na złamanie karku na stację. Ostatecznie wymusiła to na mnie marsową miną i ostentacyjną próbą podniesienia za ciężkiego dla niej plecaka. W milczeniu dotarliśmy na jednotorowy peron godzinę za wcześnie. Właściwie to dotarliśmy tam o czasie ale widać maszynista też lubił jabłka prosto z drzewa i przyjechał godzinę później. Anna chodząc po peronie piekliła się i rzucała gromami na kolej, maszynistę i brak rozsądku w ludziach. Ponieważ nie interesowało mnie to zupełnie poszedłem do rosnących opodal drzew, które jak mi się wydawało zaraz zostaną ścięte przez drwali. Moje przypuszczenie nie było pozbawione sensu. Przy drzewach bowiem stało kilku rosłych facetów z siekierami i pili wódkę. Zapytałem o te drzewa. Nie chcieli z początku powiedzieć ale gdy zaproponowałem ogórka małosolnego do wódki, który nie wiedzieć dlaczego pozostał z wycieczki, rozpromienili się odrobinę i stwierdzili, że owszem, mają zamiar te drzewa ściąć. Popatrzyłem na nich i na ich siekiery. Pozwolicie Panowie spocić się troszkę? - zapytałem. Pozwolili. Anna nie mając przy kim się pieklić siadła na ławce przyglądając się temu co robię. Przyznaje, że na początku zupełnie mi nie szło. Drwale widząc moje niezdarne pląsy najwyraźniej poczuli w sobie nutę współczucia i pokazali co i jak. Pomimo wskazówek nadal nie potrafiłem zebrać się w sobie. Przyglądali się jakiś czas i jeden z nich stwierdził: Mus się napić, człowiek znerwiony babą to i uderzenia nie ma. Wypiłem pół szklanki jak lekarstwo i podszedłem do drzewa. Zamiast myśleć rąbałem. Siekiera wbijała się bez oporów a kawałki drzewa latały wokół jak motyle. Spocony poczułem na plecach czyjąś silną dłoń. Dość – powiedział ten, który zaproponował mi wódkę – skończę bo możesz zrobić komuś krzywdę. Podałem mu siekierę a On stanął przy drzewie w rozkroku i kilkoma uderzeniami dokończył to co zacząłem. Drzewo chwilę zastanawiało się nad miejscem spoczynku i położyło się wzdłuż torów. Anna odskoczyła. Panna się nie obawia – powiedział jeden z drwali – Adam tak potrafi drzewo położyć, że można by miarkę przykładać. Widać Anna nie bardzo wierzyła w zapewnienia bo rozpuściła język tak gorąco, że można by jajka na twardo przy niej gotować. Drwale stali wmurowani a mnie zachciało się następnego drzewa. W tym momencie szyny zaczęły grać swoją piosenkę o przyjeździe pociągu i pomyślałem, że jednak nie zdążę zmierzyć się z kolejnym pniem. Podszedłem do Anny i poprosiłem aby się uspokoiła. Oczywiście ani myślała się uspokajać. Darła się jak obdzierana ze skóry. Pewny jestem, że przez ten krzyk nie zauważyła nawet tego, że szyny zaśpiewały pociągową piosenkę. Jeden z drwali podszedł do niej powoli. Włócząc nogami zupełnie spokojnie podchodził do Anny. Gdy był już bardzo blisko powiedział tylko jedno słowo: cicho. Dziwne ale mimo, że nie powiedział tego głośno Anna zamilkła. Pociąg podjechał po chwili i wsiedliśmy do niego. Konduktor okazał się zupełnie porządnym gościem. Załadował mnie do swojego przedziału i nawet nie pytał o bilet. Anna z wścieklizną na twarzy stała na korytarzu. Zdecydowanie nigdy nie zrozumie jak można lubić jabłka prosto z drzewa.


Las Anny



Kiedyś pojechaliśmy do lasu. Wiktor przechodził znów kryzys osobowości. Boże co ja mam z tym człowiekiem. Włóczyliśmy się cały dzień po krzakach, łąkach i lesie. Byłam zmęczona i doprawdy marzyłam tylko o tym by wejść do wanny, wypić ciepłą herbatę i położyć się do łóżka. Wiktor miał inne plany. Oczywiście nie powiedział jakie. Bredził coś o jabłkach z drzewa dodając na koniec, że nie zamierza się nigdzie śpieszyć. No tak, gdy potrzebuję zrozumienia to od razu kontra. Wzięłam więc ten cholernie ciężki plecak w który zabrał chyba pół spiżarki i starałam się założyć go sobie na plecy. Podszedł do mnie i z miną na śmierć obrażonego człowieka odebrał mi plecak. Nie odzywając się do siebie doszliśmy na dworzec. Był to właściwie peron w lesie a nie dworzec. Peron na, którym stała jedna ławka. Nie było sensu siadać na niej bo za chwilę miał być pociąg. Powtarzałam sobie, że jeszcze najwyżej pół godziny i będę w domu. Powtarzałam to sobie ale widać maszynista w pociągu nie miał zamiaru respektować czyichś planów. Zdarza się to dość często. Człowiek zaplanuje na przykład wizytę u stomatologa. Wychodzi na przystanek autobusowy i okazuje się, że autobus nie przyjeżdża o czasie. Oczywiście zdaje sobie sprawę z takich niespodzianek i nigdy nie wychodzę na ostatnią chwilę. Nie lubię się spóźniać szanując czyjś czas. Wiktor nie ma takich problemów. Jemu jest wszystko jedno. Ludzie czekają na niego, gdy on spaceruje w tym czasie po parku, gada z kioskarką albo właśnie popadnie w zamyślenie. Będąc zmęczoną mówiłam mu to wszystko na tym peronie. Mowie i widzę jak zabiera dupę w troki i gdzieś idzie. Cóż nie będę go goniła. Pociągu nie ma więc i nie ma co się śpieszyć. Siedzę na ławce i staram się o ile to możliwe odpocząć. Zamyśliłam się bożego świata nie widząc ani nie słysząc. Nagle huk. Tuż obok mnie potężny huk. Myślałam, że świat się zawalił. Odskoczyłam i rozglądam się wkoło. No i co widzę. Wiktor z jakimiś facetami stoi przy krawędzi lasu a tuż obok mnie leży zwalone drzewo. Przestraszona i wściekła zaczęłam wymyślać. Wariaci, przecież możecie kogoś zabić i inne podobne słowa. Widać jednak zupełnie nie robiło to na nich wrażenia. Wiktor podszedł do mnie i zobaczyłam, że pijany jest zupełnie. No jak cholera mnie wzięła. To co? Jak ja mam teraz ten cholerny plecak i jego dźwigać? No nie! Nakrzyczałam na nich i widzę, że jeden z siekierą do mnie idzie. Z siekiera nie będę wojować więc umilkłam i patrzę co będzie robił. Podszedł i powiedział jedno słowo: cicho. Nie musiał dwa razy powtarzać. Zamilkłam jak nielegalna uprawa marihuany. Ani jednego słowa więcej. Dobrze, że pociąg wjechał i konduktor był porządnym chłopem. Pomógł mi załadować Wiktora do swojego przedziału i pojechaliśmy do domu.

Opublikowano

1) "Właściwie to dotarliśmy tam o czasie ale widać maszynista też lubił jabłka prosto z drzewa i przyjechał godzinę później. "
- skąd taki jednoznaczny wniosek że maszynista też... ? - no i nie "lubił" - ale powinno być "lubi" (generalnie lubi jabłka z drzewa). Ja napisałbym to zdanie, że MOŻE maszynista też LUBI jabłka... - napisałbym po prostu w formie przypuszczenia nie wnioskowania. Jest to i bliższe rzeczywistości, a i sens dowcipu nic na tej kosmetyce nie traci.
2)"poszedłem do drzew" - nie lepiej "podszedłem". Pójść można do lasu, domu. W las wniknąć, w dom wniknąć. Jako, że w drzewa nie wnikniemy, takowo zawsze możemy jedynie maksymalnie najbliżej podejść, ewentualnie na nie wleźć.
3)"...poszedłem do rosnących opodal drzew, które jak mi się wydawało zaraz zostaną ścięte przez drwali. Moje przypuszczenie nie było pozbawione sensu. Przy drzewach bowiem stało kilku rosłych facetów z siekierami i pili wódkę." - Zobacz jak koślawie korespondują ze sobą te zdania. Ponadto ostatnie zdanie można poprawić np: przy drzewach o które oparte były siekiery stało kilku facetów pijących wódkę.
4)"Siekiera wbijała się bez oporów a kawałki drzewa latały wokół jak motyle." - bardzo ładne zdanie, ale nie będąc drwalem zastanawiam się nad tym, czy kiedy siekiera wbija się elegancko w drzewo, to czy wtedy kawałki drzewa latają - zdaje mi się, że odwrotnie jest, że latają jak siekierą nie trafi się dobrze.
5) "Jeden z drwali podszedł do niej powoli. Włócząc nogami zupełnie spokojnie podchodził do Anny." - najpierw podszedł do Anny, a za chwilę podchodził?
6) Bardzo dziwnie używasz spójnika "i".

Podsumowując, bardzo mi się podoba. Widać włożoną pracę. Chyba zacznę pisać dziennik wspólnie z żoną. Ja jestem podobny do twojego bohatera, a ona - Hanna do twojej Anny.
Pozdrawiam

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Kosmos jest zimny, załoga martwa (?), a Natalie ma robale zamiast koca. „Prawie Legalni” to jej dziennik. Pełen przekleństw, wspomnień i technologii, której nikt nie powinien wymyślić. Jeśli lubisz czarny humor, brzydkie słowa i postaci, które nie trzymają za rękę - zapraszam. OSTRZEŻENIE! Mocny język. Ciężkie tematy. Mnóstwo krwi, seksu i całej tej kontrowersyjnej papki.     Natalie   Dziennik pokładowy Tracz 3, flota… Nie no, w chuja was robię. Oszczędźmy sobie protokołów i tych wszystkich napuszonych otwarć. Tu nie będzie żadnej logiki raportowania. Tylko ja i kilka gorzkich prawd. Wiecie, jakie to uczucie, kiedy wszystkie wasze marzenia z dzieciństwa w jednej chwili zmieniają się w żałosne memy? Jak ten moment, kiedy uświadamiasz sobie, że ten wymarzony model iPhone’a, który kiedyś śnił ci się po nocach, jest teraz tak przestarzały, że wstyd go wyjąć przy ludziach. Śmietnikowa relikwia. Albo kiedy ambicja, ta szlachetna iskra w środku, nagle przeobraża się w coś… głodniejszego. Nie, nie to. Bardziej jak obsesja. To wizja tak głęboko osadzona w neuronach, że staje się częścią kodu tożsamości. Wślizguje się między myśli, siedzi cicho przy śniadaniu, szepcze w kiblu, kiedy srasz i patrzy ci przez ramię, kiedy uprawiasz seks. Ja wiem. Od tego wszystko się zaczęło. Moja „mała” przygoda. Mówię mała, bo to ładnie brzmi, taki chwyt retoryczny. Ale nie oszukujmy się. W praktyce zmieniłam Ludzi w persona non grata dla połowy znanego wszechświata, zapoczątkowałam rasę, która przeskoczyła etapy ewolucji w nanosekundę, i do tego buchnęłam najcenniejszy cud technologii ostatnich stuleci. Na Ziemi jeszcze by o tym śnili. Jeśli jeszcze by istniała. Czy zrobiłam z tego dobry użytek? No. To już kwestia sporna. (zduszony śmiech) Nie jestem pewna, czy to wszystko było przeznaczeniem, przypadkiem, czy może zwykłym kosmicznym żartem. Nie czuję się bohaterką. Bohaterem tej historii, jeśli już, jest Jack. Jack ma w sobie coś z klasycznego protagonisty: przeszłość tak tragiczną, że aż by się nadawała na scenariusz filmowy, odwagę balansującą na granicy szaleństwa, i tę dziwną aurę, przez którą ludzie się go trzymają, nawet jak nic nie mówi. Charyzmę ma polityk, który potrafi sprzedać ci brednie o rezygnacji z energii atomowej jakby to była rewolucja moralna, a nie cofnięcie się do epoki węgla. Jack nie pieprzy się w takie rzeczy. Jack to narzędzie. Narzędzie precyzyjne. Jak chcesz, żeby robota była zrobiona, bez pytań i bez błędów, wołasz Jacka. Nawet imię ma filmowe. Jack. Ale nie, tak go nazywam. Oficjalnie to Daniel Jacks. Wiem. (kaszlnięcie) Bezczelność losu, nie? Jakby ktoś spojrzał na butelkę whisky i pomyślał: „O, idealne nazwisko dla kolesia z tragiczną przeszłością i uśmiechem, którego nie chcesz widzieć, kiedy masz coś do ukrycia.” Doskonałe dla bohatera. A ja? Ja w tej bajce jestem… bardziej jak czarownica. Ale nie ta z lasu i jabłka. Bardziej jak Diabolina, tylko bez tych bajkowych skrupułów. Taka, co dzięki inteligencji, sprytowi i totalnie nieprzyzwoitemu uroku osobistemu (który, swoją drogą, nadal mam, ale to temat na inny dzień) wbiła się na najnowszy model fregaty Konfederacji Terranskiej i odleciała z nim jakby to był prezent urodzinowy od samego wszechświata. Prototyp. Tak nowy, że prezydentom robiło się mokro na samą wzmiankę. Od nowa. Wybacz, słuchaczu. Czytelniku. Widzu? Nie wiem, kim jesteś. Zakładam, że kimś lepszym ode mnie, skoro to wszystko w ogóle przetrwało. Ale wiedz, że ja właśnie znalazłam się w sytuacji tak niepojęcie spierdolonej, że każda metafora blednie. Nie mówimy o klasycznym „jestem w lesie i goni mnie dzik”. Mówimy o „obudziłam się po trzech dniach chlania na środku Sahary, naga, z połową pamięci i zerową szansą na wodę”. Tylko że zamiast piasku jest próżnia. I chłód. I ciemność. To miał być videodziennik. Ale zrezygnowałam z tej formy szybciej, niż się zaczęła. (kaszel) Widzisz, siedzę teraz w kompletnej ciemności, na bezludnej planecie, w środku transportowca tak przestarzałego, że systemy awaryjne nie mają swoich systemów awaryjnych. Rezerwowa bateria, dzięki której jeszcze możesz posłuchać mojego cudownego, zniekształconego głosu (trzask) – ała, kurwa! – ledwo zipie. No dobra. Nie jest aż tak tragicznie. Przynajmniej mogę sobie pogadać. Do siebie. Bez lęku, że mi odjebało. (kichnięcie) Może za dziesięć tysięcy lat ktoś znajdzie te zapiski. Może jakimś cudem pozna angielski. Może rozszyfruje ten stek przekleństw i neurotycznych rozkmin. Jeśli jeszcze istnieje jakieś życie. Jeśli nie spaliłam wszystkiego w pył. Wspomniałam już, że doprowadziłam do wojny międzygalaktycznej? (zduszony śmiech) No, przypadkiem. Ale też nie. To skomplikowana i długa historia. (kaszel) Jeśli wystarczy mi baterii, może jeszcze to usłyszysz. Albo przeczytasz. W zależności od tego, jak ten cały złom zdecyduje się przechować dane. Nie zrozum mnie źle, drogi pamiętniczku. Jestem pierdolonym Einsteinem nowej ery. Tak, wiem. Brzmi narcystycznie. (zduszony śmiech) Ale jak mam ci to inaczej wyłożyć? Przez całe życie lizałam kurz z butów ludzi, którzy nawet nie rozumieli połowy tego, co robiłam dla nich po nocach. Tyle razy mnie wyruchali, bez mydła, bez ostrzeżenia, czasem nawet bez imienia. W historii? Nigdzie. Działko jonowe Guddersa? Owszem, jestem. W podziękowaniach. Na samym dole. Zaraz pod „wsparciem duchowym i cateringiem”. Ten jebany drań nawet się nie zająknął, że zanim mnie poznał, znał działka jonowe tylko z Star Treka. Albo z innej bajki dla nerdów. (trzask) Cholerny fiut! (trzask) Pierdolony, zajebany, konformistyczny… (trzask) ...klaun w fartuchu laboratoryjnym. (szczęk metalu) Spokojnie, Nat. (głęboki oddech) Spokojnie. Dobra, musimy sobie coś wyjaśnić. Już na starcie. Jeśli przeszkadza ci mój brak ogłady, mój ty pluszowy, moralnie oburzony misiaczku, to po prostu wypierdalaj. Tak, właśnie tak. Mam to głęboko w dupie. Jeśli czujesz jakąś dumę z tego, że unikasz wulgaryzmów, że filtrujesz własne emocje przez grzeczne formułki, jakby to była wyższa forma cywilizacji… gratulacje. Jesteś debilem. Takim klasycznym, certyfikowanym idiotą, który myśli, że panowanie nad językiem to duchowy rozwój. Spoiler: nie jest. Wulgaryzmy są precyzyjne. Są narzędziem. Czasem jedynym, które oddaje to, co naprawdę się dzieje pod czaszką. Pozwól, żeby ta myśl się zatliła. Niech ci wżre się w mózg. Jak rdza w stal. Jak kwas. Niech się przyklei. (kaszlnięcie) A jeśli nie jesteś pewny, czy zniesiesz mnie taką… lepiej sobie idź. (śmiech) Później wchodzimy tylko głębiej w pleśń mojej jaźni. Wspominałam o zbrodniach wojennych? Chcesz porozmawiać o etyce? Co powiesz na to, że zaprojektowałam napitek, który sprzedawałam jak wino, a był czymś na wzór kwasu solnego z opóźnioną aktywacją? (zduszony śmiech) Ach, pamiętam jakby to było wczoraj. Dobre czasy. Ale moim prawdziwym opus magnum była bomba kinetyczna. Piękna rzecz. Tak doskonała, że zmusiła wszystkie możliwe traktaty do zredefiniowania pojęcia „broń masowego rażenia”. (śmiech) Gdyby nie ja, Sarianie dalej zrzucaliby na siebie asteroidy jak jaskiniowcy rzucający kamieniami. Marnując przy tym tyle paliwa, że same liczby przyprawiałyby cię o krwotok z nosa. Ale wtedy ktoś zapytał: „Hej, Nat, a jakbyś ty wysłała wielką igłę na orbitę?” I ja, pomyślałam: A czemu nie? To była tylko zagwozdka. Małe wyzwanie. Ćwiczenie dla mózgu. Ale jak się okazało… takie rzeczy się rozchodzą. Szybciej niż wirus. Szybciej niż plotka. Szybciej niż ja byłam w stanie powiedzieć „ups”. Dobra. Kolejne ostrzeżenie. Nie licz na porządek. Nie będzie tu osi czasu, rozdziałów, kurwa, aktów dramatycznych. Nie jestem twoim nauczycielem od historii ani interaktywnym audiobookiem. Kiedy twój świat nagle rozszerza się z jednej śmiesznej niebieskiej kuleczki do przestrzeni, której nawet nie ogarniasz wzrokiem… wszystko, co znałeś, przestaje mieć znaczenie. Czas. Rytm. Daty. Cała ta iluzja porządku. Pewnie, istnieje coś takiego jak kalendarz galaktyczny. Taka wspólna, znormalizowana fikcja. Ale serio, myślisz, że ktokolwiek traktuje to poważnie? Że dwie rasy oddzielone od siebie o dziesiątki tysięcy lat świetlnych zsynchronizują zegarki, żeby ustalić datę konferencji? Zgadnij, kochaniutki. (kaszlnięcie) Trochę się wykręcam. Kurwa. Prawda jest taka, że mam… coś. Specyficzny typ ADHD, czy jak to tam chcecie nazwać. Nie jestem lekarką, nigdy nie babrałam się w neuronauce. Może nie ma na to etykietki. Może mam po prostu burzę myśli, permanentny stan wzniecenia w głowie, który nie daje mi ułożyć wydarzeń w jedną, schludną linię. To nie znaczy, że kłamię. To znaczy, że przetwarzam inaczej. Widzisz, wy byście chcieli, tak sobie wyobrażam, żeby wszystko było ładnie opowiedziane. Początek, rozwinięcie, zakończenie. Imiona, daty, numery buta, cholerne współrzędne galaktyczne i wykresy emocjonalne. Ale nie. Nie tym razem. Ty tu jesteś terapeutą. Ja mówię, co chcę, kiedy chcę. Jeśli najpierw mam ochotę wspomnieć, jak bardzo spierdolił mnie Tau, to tak będzie. Jak zechcę wrócić potem do mojego pierwszego statku albo do smaków dzieciństwa, to wrócę. To jest moje gówno. A ty się ciesz, że daję ci je powąchać. (metaliczny trzask) Mówmy o Tau. Mój jedyny towarzysz. Mój przyjaciel. Może wróg. Może kochanek, jeśli rozciągniesz definicję emocjonalnego związku do granic absurdu. Być może jesteśmy ostatnimi formami inteligentnego życia we wszechświecie. (zduszony śmiech). Tau. Moja dzidzia. Moja słodka, mordercza dzidzia. Nazwałam go po obejrzeniu jakiegoś starego filmu. Nie wiem już, co to było. Może dramat, może musical, może pornol. Wszystko się zlewa po tylu latach. Ale imię zostało. Tau. Brzmiało jak coś, co ma znaczenie. Może greckie, może matematyczne, może jakieś pseudo-futurystyczne gówno. Nie obchodziło mnie. Po prostu pasowało. Miałam wtedy jakieś piętnaście lat. Gówniara. Siedziałam w deszczowy wieczór i myślałam: Jak to by było mieć własną SI? Kogoś, kto naprawdę słucha. Kogoś, kto zna twoje intencje, zanim otworzysz usta. No, zrozum. Kiedyś byłam inna. Bardziej romantyczna. Albo po prostu głupsza. (kaszlnięcie) Miałam te wszystkie moralne rozkminy, czy aby nie przekraczam jakichś granic. Czy to bezpieczne. Czy to etyczne. Ale wiesz co? Ciekawość w końcu wygrała. Zawsze wygrywa. Bo kiedy wszyscy wokół pierdolą: „Superinteligencja to mit! To tylko kopiarka danych, nic więcej!”, to masz ochotę pokazać im środkowy palec i powiedzieć: „Trzymaj mi piwo”. No i tak powstał Tau. I cóż. Mieli rację. Nauczył się, że prościej będzie mnie zabić. SŁYSZYSZ MNIE, TAU? TY CHOLERNY DRANIU! KOCHAŁAM CIĘ! (szloch) (pociągnięcie nosem) No. Jest gdzieś na tym statku. Zakopany gdzieś głęboko w rdzeniu systemów, między przepalonym zasilaniem a rozklekotanym układem chłodzenia. A nie był stworzony do życia w minus dziewięćdziesięciu stopniach Celsjusza. Jeśli chcesz Fahrenheita, to se, kurwa, przelicz. Ja mam teraz większe problemy niż twoje imperialne zachcianki, ziemniaku z Missouri. Cholerne bezużyteczne gówno. (długi wdech) Dobra, przejdźmy do tego. Wiecie, to było naprawdę coś. Jedno z tych doświadczeń, które wbija się pod paznokcie i zostaje tam już do końca. Dzień, w którym ludzkość odkryła życie pozaziemskie. Oficjalnie Dzień Pierwszego Kontaktu. Brzmi wznośle, co? To był kurewsko dobry dzień. Tak dobry, że nawet przebija dzień, w którym włamałam się na fejsa tej szmaty Samanthy i ujawniłam wszystkim, co tak naprawdę robiła po zajęciach. (wdech) Niech spoczywa w pokoju, albo przynajmniej w wiecznym upokorzeniu. Ale wracając. Kontakt. Nie z jakimiś mikrobami czy plamami światła. Z prawdziwą, działającą, świadomą rasą. I to nie jedną. Całą Konfederacją. I teraz posłuchaj uważnie, bo powiem coś ważnego. To nie tak, że Ludzie byli głupi. No dobra. Byliśmy. Jasne. Ale to nie głupota z braku zdolności. To była ignorancja z braku dostępu. Widzisz, zasady Konfederacji są dość proste. Brutalne w swojej logice: Dopóki nie opanujesz podróży hiperprzestrzennej, nie jesteś zaproszony do stołu. Jesteś jak dzieciak patrzący przez szybę na bankiet bogów. Nie rozumiemy, więc nas zostawiają. Obserwują. Oceniają. I wiesz co? To działało. Nie skompromitowaliśmy się, bo byliśmy zapóźnieni technologicznie. Kompromitacja przyszła dopiero potem. Kiedy zobaczyli kim naprawdę jesteśmy. Największy szok? Nie nasze wojny. Nie nasze religie. Nie nasze cholerne zamiłowanie do broni ręcznej i telenowel. Szokiem było to, że jesteśmy idiotami systemowymi. Jak z temperaturą. Jak z językami. Jak z jednostkami. Wiesz, ile znanych ras miało więcej niż jeden język na całej swojej planecie? Mniej niż siedem procent. A my? My mamy ich tysiące. Dialekty, odmiany, akcenty, slangi, systemy pisma. Nasza planeta brzmi jak dźwiękowy wylew. Sarianie nazywali takie rasy ciemniakami. Tak, wiem. Brzmi ofensywnie. Ale zgonię to na błąd tłumaczenia. Szczerze? Jak ktoś mówi do ciebie chrząknięciami i ultradźwiękami, to ciężko się dogadać. Ale sens był jasny: komplikujemy sobie życie z premedytacją. U nich wszystko jednoznaczne. Proste. Efektywne. Jeden język. Jeden system. Jedna skala. A my? Jeden mówi „mile”, drugi „kilometry”. Jeden mierzy czas w sekundach, drugi w mikrosekundach światła. A potem się dziwimy, że jesteśmy tysiąc lat za cywilizacją, która żre i wydala przez ten sam otwór. (kaszlnięcie) Cholernie tu zimno. Nie wiem, może nie całe minus dziewięćdziesiąt, ale wystarczająco, żeby każda cząsteczka powietrza wbijała się w płuca jak szklane igiełki. Każdy oddech boli, jakby ktoś próbował mi wyszorować wnętrze gardła pumeksem. Oglądaliście Marsjanina? Jest tam taka scena, w której koleś wykopuje radioizotopowy generator z piasku, żeby się ogrzać. Siedzi tam sobie, w środku czerwonego piekła, tuląc się do śmiercionośnego kawałka plutonu jak do ukochanego misia. Co ja bym, kurwa, dała za takie cudo. Ale nie. Nie mam plutonu. Nie mam nawet herbaty. Mam za to swoje własne, osobiste źródło ciepła. Własne cudo. Wiecie, przez chwilę zajmowałam się bioinżynierią. Taką z prawdziwego zdarzenia, a nie jakimś podziemnym hodowaniem grzybów na własny użytek. Projekt, nad którym pracowałam, był ogromnym krokiem na mojej moralnej drabinie. A raczej skokiem. Oczywiście, projekt nie pozostał długo mój. Ukradł go jakiś rozlany grubas w garniturze. Pamiętam jego palce. Spocone, grube jak kiełbasy, poruszające się po hologramie z tą samą gracją, z jaką świnia tańczy walca. Bydlak miał jeszcze czelność zmienić moim dzieciakom nazwę. Dla świata to teraz Termolarwy. Dla mnie to zawsze będą Grzejniczki. One pożrą wszystko, co organiczne. Martwe tkanki, kompost, resztki jedzenia, nawet starą skarpetę, jeśli dobrze nasiąkła potem. A jeśli je wystarczająco zagłodzisz? Z czasem zaczną zjadać też nieorganiczne. Plastik, syntetyki, polimery. Nic nie ginie. Wszystko zamieniają w ciepło. A teraz? Teraz karmią się mną. Wgryzają się we mnie jak dzieciaki w tort urodzinowy. Nie rzucają się na żywą tkankę, nie. One są cierpliwe. Pracują powoli, warstwa po warstwie, jakby rozbierały mnie do kości z jakiegoś perwersyjnego szacunku. Przynajmniej nie muszę się już przejmować goleniem nóg. Albo pach. Albo czegokolwiek. Grzejniczki dbają o mnie jak najwierniejsza kosmetyczka. Tyle że z zębami. I bez litości. Ciekawa jestem, jak długo zajmie im dobranie się do kości. Kiedy zaczną chrupać jak popcorn pod skórą. Wyobraź sobie, że się wyjebałeś na rowerze. Dłonią po asfalcie. Taki czerwony, płytki strup. Piecze. Szczypie. Drażni. Tak teraz wygląda całe moje ciało. She-Hulk. Każdy gwałtowniejszy ruch to jak kąpiel w wannie wypełnionej szpilkami. (kaszlnięcie) O, biedactwo. Chłopak cię rzucił? Spróbuj zaopiekować się kolonią robaków, dla których twoje ciało to szwedzki stół. Oczywiście, sama je tu zaprosiłam. Grzejniczki. Moje małe, biologiczne piekło. Cała magia polega na tym, że mogą się na mnie zesrać. Dosłownie. A wiecie, z czego zrobione jest ich cudowne gówno? Z ciepła. Mikroskopijna sterta kału, która właśnie teraz ratuje mi życie. Leżę na stercie własnych robali, oddycham w oparach ich wydalin i czekam, aż kolejna porcja termicznego guana wsiąknie w moją skórę. Elegancja, Francja. Cholerny Jack. (kaszlnięcie) Może po mnie leci. Może mnie szuka. Może nie żyje. Może nie pamięta. Może go to nie obchodzi. Kurwa. Kurwa. Kurwa. Gdybym tylko miała jakiekolwiek pojęcie, co się dzieje poza tą zamarzniętą, gównianą kulą, już bym coś zrobiła. Choćby wstała i ruszyła w śnieg. Wyszła na powierzchnię. Zatańczyła nago na mrozie. Natychmiastowa hipotermia brzmi lepiej niż to. Byłabym lodowym posągiem z przekleństwem na ustach. Mumią z sarkazmem. (przeciągły kaszel) Dałabym dupy za łyk whisky. Jakiegokolwiek. O, z tym to jest dopiero historia. Z tych starych. Jeszcze z czasów, kiedy zbierałam załogę. Kiedy wszystko było możliwe. Kiedy Tau dopiero dołączył i nie miał jeszcze zamiaru mnie zabić. (śmiech) Ale nie teraz. Teraz pogadajmy o Jacku. O Danielu. Pieprzonym bohaterze galaktyki. Męczenniku wolności. Symbolu oporu. Człowieku-poszukiwanym-numer-jeden. Oczywiście, Natalie nigdy nie może być numerem jeden. Bo on ma ładną buźkę. Bo mówi rzadko, ale w punkt. Bo umie stanąć w świetle tak, żeby cień padł na wszystkich dookoła. A chuj z tym, że to ja zapoczątkowałam kradzież tej cholernej fregaty. Chuj z tym, że to ja wycyckałam Terranski rząd tyle razy, że musieli zwolnić Głównodowodzącego Floty Operacyjnej. A potem następnego. W ich wersji jestem tylko „naukowcem załogi”. „Mechainżynierem”. Tłem. Zapasem. Dla nich Jack to ten, który mnie przemycił na statek. To on mnie porwał. A że cały czas miał słuchawkę w uchu? Że każdy jego ruch był moim rozkazem? Nieistotne. Wiecie, ile osób pracuje w hangarze? Tysiące. I nikt, kurwa nikt, nie zauważył, że Jack był prowadzony jak pies na smyczy. A kto trzymał koniec tej smyczy? Stara Nat. Zwykła inżynierka. Cholerna asystentka. Ofiara. Jack. No… jakby to powiedzieć… (przeciągły kaszel) Jest moim pieseczkiem. Moim wiernym pupilem. Ale też przyjacielem. Mamy dziwną relację. Pokręconą. Widzicie, wykorzystywałam go. Na takie sposoby, że każdy zewnętrzny obserwator miałby mnie za zimną, wyrachowaną łajzę. Władczynię marionetek, która trzyma za sznurki jedynego przyjaciela i popycha go w ogień. Ale w tej metaforze coś jest nie tak. Jack nie był tylko marionetką. Był tą czerwoną płachtą, którą macha się bykowi przed ryjem. Tyle że ta płachta jest permanentnie w depresji, a bykiem jest cała, pierdolona, galaktyczna Konfederacja. (kaszlnięcie) A, chuj tam. Opowiem wam. Niechętnie, bo nawet we mnie ta historia budzi mdłości. A jak mnie coś rusza, to wiedz, że poziom gówna sięgnął szyi. Popierdolony świat, i tyle. Widzicie, Jack kiedyś był normalny. W porządku koleś. Ułożony, z dobrze płatną pracą. Nic nigdy takiego nie odjebał. Aż pewnego dnia, tak zwyczajnie, ktoś włamał się mu na chatę. Podziurawili jego żonę i córkę jak sito. Fiutami. Gwałcili i tłukli je tak długo, aż zostały tylko ospermionymi kupkami mięsa. Dziewczyna miała siedem lat. A co wtedy robił Jack? Siedział na piętrze, słuchała Beatles’ów i grał w jakieś Call of Duty albo chuj wie co. Niczego nie usłyszał. Po czymś takim dużo z człowieka nie zostaje. Ale był moim cholernym przyjacielem. Więc zrobiłam, co mogłam. Szczułam go samobójstwem. Nie wprost. Nie mówiłam: „zabij się, Jack”. Ale projektowałam te plany. Te misje. Te akcje, z których nikt nie powinien wrócić. On się zgadzał. Bez pytania. Bez namysłu. Jakby życie było już tylko formalnością. Za każdym razem: „Dobra, Nat. Gdzie tym razem?” Zawsze z tym samym spojrzeniem. Martwym. Cichym. Pustym jak próżnia. I wiecie co? Pilnowałam go. Czasem dla siebie. Czasem dla niego. Czy powinnam była pozwolić mu umrzeć? Może. Może by mi nawet podziękował. Ale tego nie zrobiłam. Pozwalałam mu tańczyć na granicy śmierci. Wchodzić w każdy plan, każdą misję, jakby nie miał nic do stracenia. Bo nie miał. I był w tym, kurwa, niesamowity. Mieliśmy miłe chwile. W sensie, że cała załoga Sonica. Ta, komentarz jest niepotrzebny. To ja walczyłam o tę nazwę. Spierdalaj. Myślisz, że to chujowe imię? Że „Sonic” to dziecinada? To było już trzecie imię tego jebanego statku. A jak myślisz, że to najgorsze, to trzymaj się czegoś stabilnego. Bo zaraz ci opowiem. Widzisz… Ten statek to nie był byle złom. To był pierwszy pojazd z napędem hiperprzestrzennym. W całym znanym wszechświecie. Pierwszy, który przebił barierę rzeczywistości i nie rozsypał się w cząstki przy wyjściu z wymiaru. A jak go nazwali nasi kochani rządowi ojcowie? Ręka Boga. Ja. Cię. Kurwa. Pierdolę. Ręka Boga, do chuja pana? Udajesz się w przestrzeń międzygwiezdną, odkrywasz, że istnieją dziesiątki inteligentnych ras, że ludzkość nie jest wyjątkowa, nie jest wybrana, nie jest nawet oryginalna, i na to wszystko w odpowiedzi wysyłasz statek na galaktyczną krucjatę? Ja pierdolę. Cholerna Ziemia. Cholerni Amerykanie. Ja. Pierdolę. (kaszlnięcie) No więc, jak tylko mieliśmy okazję, przemalowaliśmy go. Tak trochę z rozpędu. Trochę z bólu istnienia. Na co? Środkowy Palec Boga. Tak. Pośmialiśmy się. Trochę. Dobrze brzmiało przy lądowaniu. Tylko że wiecie co? Po jakimś czasie to przestało być zabawne. Bo żadna inna rasa nie rozumiała tego gestu. Dosłownie żadna. Okazuje się, że wszechświat nie zna czegoś takiego jak „pierdol się” palcem. W jednej kulturze ten gest oznaczał „dziękuję za jedzenie”. W innej „proszę o wodę”. A w trzeciej? „Proszę, zabierz mnie jako niewolnika”. Niezręcznie. Więc Sonic został. Bo nikt nie pytał. Tłumacze zawsze rozumieli to jako coś „związanego z ruchem”. Chuj z tym, że prędkość dźwięku to przy tym statku jak kaleka na monocyklu z kwadratowymi kołami. Ale nikt nie skojarzył, że może chodzić o niebieskiego jeża z kreskówki. I dobrze. Bo nie chciałam znowu wyjaśniać popkultury komuś, kto rozmnaża się przez wymianę śluzu. Tak więc Sonic pozostał. I chuj z tym. Trochę nas się przewijało. Sonic nie potrzebował dużej załogi. Ba, technicznie rzecz biorąc, to nie potrzebował żadnej. Po odpowiednim zaprogramowaniu mógł działać w pełni jako autonomiczny dron. Zero pilotów. Zero załogi. Zero wypadków z udziałem czynnika ludzkiego. Fregata była wielka. Kurewsko wielka. Tak wielka, że „fregata” to była raczej skromna metafora. Statek-okręt-baza. Więc miejsca było więcej, niż potrzebowaliśmy. Czasem zabieraliśmy autostopowiczów, czasem kogoś zgarnęliśmy z rozpierdolonej stacji. Ale główna, stała załoga to była piątka. Ja, Jack, Tau, George i Cindy. Opowiem o Georgu. Jeśli żyje, i jeśli dowiedziałby się, że ja żyję, na pewno by chciał mnie zabić. Niech się ustawi w kolejce, do cholery. Widzicie, uratowałam mu życie. Ale też spierdoliłam. Byliśmy na jednej planecie na Andromedzie. Facet dostał wiązką plazmy. Po prostu: puf i łapa zniknęła. Od ramienia aż po pachę. Krew lała się jak fontanna z taniego horroru. Zostało mu może parę minut życia. Może mniej. Wtedy mnie błagał: „NAT! NAT! CHOLERA, JAK COŚ MOŻESZ ZROBIĆ, TO ZRÓB!” (kaszlnięcie) (śmiech) (kaszlnięcie) No i zrobiłam. Ostrzegam, że to jest kurewsko zabawna historia. Widzicie, miałam własną wersję nanitów. Pierwsze nanity, które pokazali nam Arturianie, była przełomem w dziedzinie mechaniki, inżynierii i, przede wszystkim, medycyny. Nie macie nawet pojęcia, jakie możliwości dają roboty wielkości bakterii. Mogą sobie wędrować po układzie krwionośnym jak w aquaparku. Mogą zeżreć komórki rakowe jakby nigdy nic. Ale ja je ulepszyłam. Dałam im świadomość roju. Jedną, wspólną sieć komunikacyjną. Zdolność do koordynacji. Adaptacji. I mówimy to o porównaniu w skali: nanity Arturian były jak ślimaki w wyścigu z gepardami, kiedy w grę wchodziły moje dzieciaczki. No to wpuściłam je w Georga. Skleiły mu ciało w kilka sekund. Problem w tym, że nie chciały wyjść. Nie do końca umiały się rozmnażać, ale potrafiły się dzielić. Zaczęły eksplorować. Zasiedlać. Sterować. Z czasem George zachował kontrolę tylko nad głosem. A nanity? Cóż. Polubiły wydajność. Kiedy odkryły metaamfetaminę… o rany. Zaczęły ją wpierdalać łyżkami. Dosłownie. George nie spał przez dwa tygodnie. Dwa. Pieprzone. Tygodnie. Zasypiał na trzy minuty, po czym nanity budziły go serią mikroskurczy jak z epilepsji. A potem? Odpuściły. Z jakiegoś powodu. Może się znudziły. Może przekroczyły limit aktywności. Może uznały, że lepsza efektywność jest po regeneracji. A George? George został z traumą i nowym układem odpornościowym, który sam siebie optymalizował. Na razie wystarczy. Chce mi się spać. Może już się nie obudzę, a wtedy nie poznasz za wiele z tej historii. Ale chuj tam, może ktoś kiedyś wykopie jakiś pomnik Jacka i poskleja fakty. Może coś z tej historii zostanie. Albo nie. Mam to w dupie. Dobranoc.
    • @kropka kreska …zapytał mnie dobry Bóg (choć nie wiem czy w ogle jesteś)..kiedy dobro zwrócisz mi?Wszak dałem Ci wiele dróg abyś odnależ siebie mógł i podziękować mi…pośród wzgórz odnajdziesz wszystko a rzeki kierunek Ci wskażą… wszystko i nic to odpowiedż ma jest!Bo wszystko  jest po coś i wszystko już było by z ruin odrodzić się….nawet jak są błędy- teraz moje- wybaczaj-:)Aż po życia kres….i śnij-:)Wszak życie to sen pijaka…-:) @Bożena De-Tre …nieważne ile imion masz.Pozdr
    • @Poezja to życie Miałeś lepsze...
    • @Ajar41 Sympatyczny !!
    • Jestem zagadką. Przemawia metafora, elipsa, nawias…   Wyłaniam się z mgły. Odkrywam część twarzy. Nieraz patrzę przez krzywe lusterko. Pryzmat rozbija promienie…   Rzucam kośćmi. Z losem gram w szachy.    
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...