Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Baśń z życia prowincji cz. 1


Rekomendowane odpowiedzi

Poniedziałek.
„Nie wiem, co to za przyczyna,
Że smutek na mnie padł,
Wciąż mi się przypomina
Baśń jedna z dawnych lat.”

Wtorek.
Umieram.

Środa.
Umieram.

Czwartek.
Umieram.

Piątek.
Róża jest różą jest różą jest różą.
Wciąż nie umarłem. Rozpoczynam swoje zapiski więzienne. Dziennik więzienny z więzienia na wolności. Jak przystało na literaturę więzienną, mam do wyboru ascezę zapisków historiozoficznych, co jest niezłe dla więźniów politycznych, lub hedonizm dziennika intymnego - plugastwo dobre dla zbrodniarzy.
Wyznam zatem rzecz straszną, i choć ktoś z was może powie, że nie obchodzą go takie konfesyjne wynurzenia autora, to wcale się tym nie zrażam, tych banalnych wyznań będzie jeszcze wiele. Kocham ją. Tu wypada zacytować jakiś mdły fragment pięknej poezji:
„dotknęłam kiedyś miłości,
miała smak gorzki
jak filiżanka ciemnej kawy” (zastanawiam się jak by brzmiał ten urywek napisany przez mężczyznę, zawsze towarzyszy mi jednak pewna mglista wątpliwość czy aby mężczyzna w ogóle może być poetą). Julia. To jej imię. Ma na imię Julia (lub też Beatrycze albo Laura). Ta „moja Julia” (Beatrycze, Laura), którą kocham, ma najprawdziwsze z prawdziwych ucieleśnienie w rzeczywistości i nie posiada żadnego z tych imion, ale zupełnie inne.
I tak zaczynam pisać swą kronikę miłosną.

Sobota.
Lolito, światłości mego życia, płomieniu mych lędźwi. Grzechu mój, duszo moja. Tak napisał Humbert Humbert lub Vivian Darkbloom. Nie pamiętam.
Ta „moja” Laura (może być to też Lolita) jest z krwi i kości. Lauro (Beatrycze, Julio), jesteś płomieniem całego mnie!

Niedziela.
Kim jestem? Urodziłem się 15 lutego 1983 roku, choćby we Wrocławiu, lub w Wenecji, w Weronie, może zupełnie gdzie indziej. Jak się nazywam? Nazywać mnie możecie tak, jak tylko macie na to ochotę - Romeo lub Merkucjo. Jest mi to właściwie obojętne, ale darujcie sobie wszelkie perwersyjne złośliwości w stylu Casanovy, Don Giovanniego, de Valmonta i Don Juana. Mogę za to być Novalisem, który kocha swą małą Zosię (trzynastolatkę). Zosia jednak przedwcześnie zmarła, a Laura żyje wiecznie.
Czasem wydaje mi się jednak, że jestem normalnym gościem, fajnym kolesiem. Przecież piję wódę, staje mi co rano, lubię opalone suczki. Ale to nie wszystko. Niestety, postanowiłem też zostać pisarzem, pisarzem miłości. To nawet dość zabawne.
Po co to wszystko piszę? Chcę przedstawić tu historię mojego żałosnego życia. To może być wszystko, co kiedykolwiek po mnie (nas) pozostanie. Proszę was wobec tego o wyrozumiałość. Ciebie też proszę, Julio.

Poniedziałek.
Czemu mnie nie kochasz, Emmo Bovary? Tak, to całkiem dobre na rozpoczęcie moich wspomnień.
Przeraża mnie ta kreacja literacka, że tak bezwstydnie to nazwę, która zaciemnia jedynie obraz mojej rachitycznej rzeczywistości. Gdy cokolwiek piszę, zawsze towarzyszy mi dobrze znany lęk, że zostanę całkowicie źle zrozumiany, jeśli w ogóle zostanę zrozumiany. Ten wydumany, absurdalny Lęk jest moim przerażająco wiernym kumplem. Chyba każdemu, wybaczcie mi to słowo, pisarzowi w trakcie pracy partneruje też czasem charakterystyczne uczucie, że to, co napisał, nie ma jeszcze takiego kształtu, jak mieć powinno. Wątpię czy kiedykolwiek nie będzie mi dane doznawanie tego metafizycznego uczucia. Najważniejsze chyba powinno być dla mnie, by ustrzec się nudy. No cóż, targany jestem wciąż takimi żałosnymi obsesjami. Pisząc schizofrenicznie, rozmawiam sam ze sobą, a jednak kieruję te słowa do kogoś obcego, bo w końcu pisze się nie dla siebie. Piszę mój ukochany i znienawidzony romans i zastanawiam się także, czy aby skończę kiedyś pisanie tej „historii choroby”. Zawsze jednak mogę mieć nadzieję, że ten dziennik będzie stanowił niezłe pole do popisu dla rozmaitych freudystów i już dziś wyobrażam ich sobie siedzących w przytulnych pokoikach, w wygodnych kozetkach, gdzie przez gęste powietrze płynie do ich uszu modra fala walca Straussa, a oni w milczącym podnieceniu czytają ten dziennik (cóż za fragment!).

Wtorek.
Julio, śnię tak często, że budzisz mnie i zabierasz na swą plażę. Powietrze jest mokre od mgły, a ja mam ochotę Cię pocałować. Tak jak wtedy, chyba pamiętasz, moja Julio. Budzę się jednak ze snu i leżę samotny w łóżku. Ale wciąż widzę nocną plażę i nas w piasku, i słonej wodzie (czy ja Cię tym nie zanudzam?).

Środa.
Nastała noc. Napisałem wiersz.

Odchodzi
zabiera mi skrzydła
papierowe
mokre łzami i krwią
Idę ulicą
zaczepia mnie paroksyzm pożądania
Którędy na plażę?
Blond piasek
zielone
niebieskie morze
Ta plaża jest ze śniegu i betonu
Pusta butelka
na piersi siedzi paw
Długie włosy
biała bluzka
Odchodzi

To ciekawe, że tak wyraźnie widzę ten nadmorski krajobraz (błagam, Merkucjo, przyjacielu, nic nie poprawiaj w tym wierszu!).

Piątek.
Gdy po pewnym czasie wracam do moich dotychczasowych zapisków, do tego dziennika intymnego (ta nazwa budzi u mnie nieopisany wstręt), to upajam (albo upijam) się myślą, że jestem jednocześnie autorem i bohaterem. Jestem sam dla siebie materiałem literackim. Dziś mogę być porzuconym kochankiem widzącym świat poprzez deliryczną mgiełkę, jutro lub już w następnym zdaniu, wyblakłym literatem-pedałem.
Wspominam te ostatnie tygodnie i widzę siebie w różnych niedorzecznych, a może całkiem rzeczywistych sytuacjach; niewiarygodnie pijany rzygam, jadąc petersburskim metrem, idę plażą po jej śladach na piasku i krztuszę się własną miłością, miotając się w paroksyzmie epilepsji, leżę na trawniku w Central Parku. Właściwie nie wiem czy któraś z tych „traum” (jakby to zapewne określił jakiś psychoanalityk-amator) miała kiedykolwiek miejsce. Równie dobrze rzygać mogłem na dworcu w Koluszkach, a atak epilepsji (osobiście zaczynam powątpiewać w tą epilepsję, wydaje mi się ona jakimś zakurzonym rekwizytem literackim) mógł mieć miejsce na trotuarze w jakimś zatęchłym prowincjonalnym mieście. Oczywiście zręczny psycholog wykorzystałby te obrazy, aby podeprzeć nimi swoje podejrzenia o depresję, skłonności alkoholowe, a może nawet pedofilskie. Kto wie, zupełnie prawdopodobne jest, że się całkowicie mylę.
Podobnie ma się rzecz z urywkami naszych rozmów, moich i „mojej Julii”, które bezskutecznie staram się poskładać w jakąś sensowną całość. Wydają mi się one, pomimo usilnych prób, wciąż zbyt zawiłe, usłane łamigłówkami, kalamburami, bym mógł odnaleźć logikę w ich labiryntowej architekturze. Równolegle towarzyszy mi myśl, że tylko dla mnie są one niejasne, a nawet mało rozgarnięte dziecko w wieku przedszkolnym śmiało mogłoby nakreślić mi ich sens, gdybym tylko zechciał się zwierzyć jakiemuś przedszkolakowi. Po przeczytaniu tego fragmentu zapewne na ustach kilku z was zaświecił się szyderczy uśmiech. Nie zrozumcie mnie źle, czasem gdy chce się możliwie wiele zachować w pamięci z tych nielicznych w życiu chwil wartych zapamiętania, zmysły dają nam jedynie synkretycznie niezrozumiały obraz obserwowanej przez nas rzeczywistości.
Panie i panowie! Pomimo mego, dającego liczne dowody istnienia, (choć ja konsekwentnie odmawiam mu racji bytu) szczęścia, jestem urodzonym pechowcem. Mógłbym przecież żyjąc w innych, gorszych zresztą czasach, być poetą zaangażowanym i kolejnymi lirykami-manifestami dawać natchnienie do czynów niszczycielom zmurszałego porządku zmurszałego świata (mój styl chyba wymyka mi się spod kontroli). Marzyć o ojczyźnie odrodzonej na drodze rewolucji w duchu moich manifestów, a potem jeździć po prowincjonalnych ośrodkach kultury w celu prezentowania swej niewątpliwie miernej twórczości. Nawet teraz, gdyby jakieś widmo rewolucji zaczęło nagle krążyć nad krajem, mógłbym poprzerabiać naprędce moje zmysłowe erotyki na ognistoczerwone wiersze nawołujące do czerwonego (lub jakiegokolwiek innego) buntu. Nic z tego, jestem jedynie piewcą własnej beznadziejnej miłości i afirmuję jak gdyby przy okazji wszelkie wydzieliny fizjologiczne z wymiocinami na czele. Ostatecznie, skoro już zostałem, przypuszczam że zaocznie, skazany przez jakieś tam fatum (lub Fatum) na ten właśnie czas, w którym przyszło mi tak mrocznie wegetować, to choć w ramach zadośćuczynienia chciałem dostać inne, dogodniejsze miejsce dla mego nikczemnego żywota. Stręczyciel w Belo Horizonte to ostatecznie, kurwa, lepsze od nieszczęśliwego kochanka o ciągotach literackich w Polsce.

Sobota.
Dla zabicia nudy napisałem taką nadmorską balladę.

Plaża
morze
Czerwony Ktoś
a potem sczerniały
potworkowaty i falliczny
w jakimś zaułku szczelnie okryty hańbą
W dłoniach korona z cierni
cała we łzach
Telefon milczy
Poszukiwana mała syrenka
Odpłynęła biała syrenka
Czerwony Ktoś
umiera od miłości
nienawiści i pożądania
szamocących się w rozedrganych trzewiach
Wróć kochana Mała Syrenko

Niedziela.
Chciałem przedstawić tu historię życia, ale muszę się nad wami, a przy okazji także nad sobą, wpierw poznęcać. Muszę dobrze odrysować mój obecny stan, abyście spojrzeli na mą przerażającą, traumatyczną przeszłość we właściwy sposób. Na te ostatnie tygodnie i miesiące spozieram jednak nie bez pewnego rozrzewnienia; pomimo całego cierpienia i poczucia bezgranicznej beznadziejności, upajam się mą rozpaczliwą i fatalną namiętnością, stąd zapewne ten nikczemny dziennik-pamiętnik. Moja wyrodna literatura to wyraz pięknej i nieszczęśliwej namiętności. Jednocześnie wszystkie lub prawie wszystkie fakty, imiona i nazwiska (łącznie z własnym) skrzętnie zamaskowałem i nie zamierzam odkrywać tych tajemnic. Ile jest w tym dzienniku zmyślenia, fikcji literackiej, a ile, spisanej z biograficznym zacięciem, mojej historii (a właściwie historii „Laury”), niech się każdy czytający te zapiski tylko domyśla. To, prawdę mówiąc, wszystko nieistotne.
Julia, Julia, Julia, Julia, Julia, Julia (uwaga, marna pułapka dla głośnych czytaczy!) – mógłbym tak zapisywać całe strony. Julio, czemu nie poznałem Cię znacznie wcześniej! Julio, czemu mnie nie kochasz! Aż mam nieprzepartą ochotę napisać, że siedzę przy komputerze, a przez okno widać księżyc („łagodne oko błękitu”, jak pisał nieznany poeta), który zagląda mi przez ramię i lepiej żeby nikomu nie powiedział, co tu zobaczył.
Wracam z utęsknieniem do ukochanych chwil, kiedy to mogłem spotykać „moją Laurę” i wciąż straszliwie boleję nad tym, że tak mało nasycałem Nią swe zmysły. Dziś pochłaniałbym wzrokiem głodnego psa każdą Jej cząstkę, każdy gest. Moje nozdrza przypominałyby chrapy jelenia, a dłonie spazmatycznym dotykiem muskałyby Jej włosy. Ileż bym dał, by móc, choć jeszcze raz w życiu, doświadczyć tych przyjemności, by czerpać nieprzebrane rozkosze dzięki mym rozkołysanym zmysłom! Niestety, mściwi bogowie odebrali mi nawet to. Oni już dawno pozazdrościli nam naszego szczęścia, które niechybnie zapanowałoby wśród nadmorskiej mgły, gdyby „Julia” kochała mnie tak jak ja kocham Ją.
Najgorsze jest też to, że nie mam żadnej fotografii mojej Julii, żadnego obrazu Julii prócz tego w mojej pamięci i przyznać muszę, jest to obraz bardzo wyraźny (choć okryty nadmorską mgłą), nawet za najmniejsze zdjęcie dałbym jednak wiele. Miałbym możliwość codziennego upijania się prześlicznym wizerunkiem mojej Julii. Jaki ja byłem beznadziejnie głupi, że nigdy nie zrobiłem jej zdjęcia!
Prześladuje mnie też myśl czy aby moje niedołężne myśli zapisane w tym oto dzienniku, świadectwie grzechu namiętności, będą kiedykolwiek czymś więcej niż zwierciadłem mej chorobliwej natury.

Przyszedł poniedziałek.
Julio, jesteś płomieniem całego mnie! „Jak w płaczu żyję, wśród ognia pałając?” Przygnębia mnie październikowe niebo. Osobliwy neurotyczny spokój.
Czasami chciałbym zatopić tę moją opowieść na dnie jakiegoś głębokiego morza, by nikt jej nigdy nie poznał. Z rzadka myślę jednak dosyć cynicznie, a być może bardzo naiwnie, że mogę po bardzo licznych przeróbkach zrobić z tego scenariusz filmowy i sprzedać moją opowieść już jako względnie komercyjną papkę. Już to sobie wyobrażam: w głównej roli kobiecej Marilyn Presley, a w roli mnie Elvis Travolta lub jakiś inny gogusiowaty amerykański idol. Właściwie wcale mi na tym nie zależy.
Przepraszam za ten idiotyczny fragment, bylejakość wkrada się w mą twórczość. No i chyba zaczynam wariować.
Jestem jednak konsekwentny w swym szaleństwie. Moja choroba została być może zatrzymana, choć regularnie wypluwam tabletki, które aplikują mi mordercy w białych kitlach. Prawdziwy Doktor Śmierć to ordynator szpitala, w którym mnie umieszczono. Oczywiście jestem zdrowy. Ktoś powie, że nie ma wariata, który by się za wariata uważał i nie ma bandyty, który by się do przestępstwa przyznawał. Ja jednakże mam to święte przeświadczenie, że to jakaś inna choroba, w każdym razie nie umysłowa, upokorzyła mnie w ten przygnębiający przecież sposób. Upokorzyła mnie namiętność i sztuka. Tak, sztuka. To dla niej znoszę to upodlenie, codziennie topię się w rynsztoku, to dla niej umieram na raka mózgu, dla niej jestem mrocznym mordercą, cuchnącym syfilitykiem, obleśną kurwą, upudrowanym pedałem. Jestem brudny i nikczemny, jakie to podłe i wielkie zarazem. Jak mnie to poniżenie uwzniośla. Sztuka wszak uwzniośla, prawda? Koń skrzydlaty symbolem jest sztuki, a ona rozgrzesza i skazuje, poniża i wywyższa. Czy mój dziennik haniebny jest mi rozgrzeszeniem?
Komunizm. Jak to możliwe, że mnie, człowieka młodością kwitnącego (wybaczcie ten patos) prześladuje komunizm. A jednak, komunizm wraca do mnie zawsze. Ja bez komunizmu nie mogę, komunizmu jestem niewolnikiem i mimowolną zapewne ofiarą. Śnią mi się pochody pierwszomajowe, przemówienia Gomułki, tłumienie strajków, kartki na mięso, plenum Partii, musztarda, ocet i cenzor z UB, wizyty przywódców bratnich narodów, pocałunki ich namiętne i uściski. Śni mi się to wszystko, każdej nocy obok snu o własnej śmierci, słyszę przemowę sekretarza, oklaski partyjnego aktywu. Ja komunizmem jestem skażony, młodość moja została perfidnie naznaczona komunizmem. A jednak wolny jestem, nic dla mnie on nie znaczy.
Kurwa, jestem sfrustrowany. Ta upokarzająca mnie frustracja narasta i narasta.. Chciałbym napisać wiersz. Nie potrafię. Studiuję podręczniki medycyny w poszukiwaniu wszelakich schorzeń, które mogłyby mnie zabić. Zastanawiam się nad dostępnymi mi sposobami na popełnienie samobójstwa. Ale jestem zbyt nikczemny i tchórzliwy, żeby umrzeć.


Wtorek.
Stwierdzam dziś ponad wszelką wątpliwość, że poetka, którą zacytowałem na początku dziennika jako mdły fragment pięknej poezji, nie ma racji. Miłość Julii na pewno nie ma gorzkiego smaku ciemnej kawy. Tak, miłość moja do „mojej Julii” nie ma takiego smaku; gorycz ta nie jest goryczą kawy, to coś znacznie bardziej gorzkiego, może piołun, ale raczej jakaś tajemnicza roślina nieopisana jeszcze przez systematykę. Całkiem możliwe, iż jest to zwierzę, a w dodatku pasożyt, który z wolna wysysa ze mnie życie. Poeta o skłonnościach alkoholowych zamiast o kawie napisałby, że miłość ma smak spirytusu lub podobne głupstwo. „Julia” i spirytus, też coś! „Julia” to cudowne wino o smaku miłości, życia i łez! Może nieco natrętnie i niezdarnie chcę wam przedstawić, czym jest moja namiętność, ale wybaczcie mi, jestem zdruzgotany.


Niestety, dalszy ciąg tego pożałowania godnego, aczkolwiek dość interesującego, dziennika-pamiętnika nie jest znany. Także los autora dziennika nie jest mi w jakikolwiek sposób wiadomy. I tak ja, Merkucjo – człowiek o nieposzlakowanej opinii – początkowo jedynie redagujący te neurotyczne zapiski, nieznanego mi bliżej pochodzenia, zmuszony jestem przekazać tę smutną opowieść, w wasze ręce. Dziennik ten, fragmentami mało zrozumiały, może stanowić jednak ciekawą lekturę, a przypuszczalnie również materiał badawczy, dla wszystkich pedagogów i psychologów.


Trzeba sobie powiedzieć, że nieźle wykombinował z tym zakończeniem. On, biedny Merkucjo, że niby przypadkowo, tak od niechcenia, to wszystko napisał, że początkowo tylko redagował, a potem to już tak jakoś poszło. Ciekawa lektura. Materiał badawczy. Dla wszystkich pedagogów i psychologów. Na pewno. To może być prawdziwy przełom. Niejeden psycholog-pedofil znajdzie tu pożywkę dla swych najskrytszych kazirodczych marzeń. Drżącymi łapskami będzie przewracał kolejne kartki i śliniąc się dawał upust niemoralnym półsnom z gorącym i wilgotnym doznaniem w rozporku.
Należy przyznać, że Merkucjo przyzwoicie „zagrał” swą nędzną rolę. Sprytnie pożonglował rekwizytami, założył kilka zwierzęcopodobnych masek, ubrał się w całą garsonierę znoszonych kostiumów. Wszystko to sprawić miało wrażenie, iż Merkucjo to budzący litość nieudacznik, a nie ociekający śliną i krwią zbrodniarz. To wszystko jednak za mało; a szczególnie brak mi tu jakiegokolwiek rozstrzygnięcia. Czytelnicy lubią, gdy wydarza się coś, co pozwala głównemu bohaterowi popełnić samobójstwo a tym samym umożliwia autorowi zakończyć powieść z poczuciem jakiejś tam satysfakcji lub bez tego poczucia, zaś czytelnikowi przejść do następnej lektury z pokrzepiającym wrażeniem, że przynajmniej w literaturze są jeszcze tacy, którym jest gorzej. Wszystko to przedstawia się dosyć żałośnie. Muszę kontynuować tę chorobliwie rozpaczliwą historię.


Gdy niekiedy myślę w środku tropikalnej lipcowej nocy o „Julii”, i w najstraszliwszym z koszmarów widzę ją, „moją Julię”, w ramionach jakiegoś zmyślonego, obrzydliwego, włochatego samca; jak ten phallus impudicus, rewolwer Freuda dotyka swoimi obleśnymi łapskami moją „Małą Syrenkę”, w odruchu rozdzierającej bezsilności wyrywam się z przepoconej pościeli, by dobiec do sedesu i wywrócić żołądek na drugą stronę, i trysnąć kolorową fontanną zjedzonych z najwyższym trudem posiłków z całego dnia, a konwulsyjny płacz wypełnia mi resztę nocy. To najokropniejsza z moich nocnych okropności, która zazdrością okrutnie rozpruwa mi trzewia. Być może niektórzy z was, zamiast popłakiwać razem ze mną, zastanawiają się teraz, czy były choć ciut przyjemniejsze półsny z Julią w roli głównej, jak choćby taki banalny jak: sentymentalna kolacja przy świecach we dwoje, a w tle dźwięki „Giocondy” Pucciniego (co niektórym o może nazbyt rozpasanej wyobraźni pozwala pewnie przypuszczać, że kolacja składała się z dania kuchni włoskiej). Wyznam szczerze, iż najpiękniejszym z takich słodkich nocnych urojeń było to, w którym mogłem godzinami, latami, wiekami całować „moją małą Julię”, dotykać jej włosów i nie czuć niczego więcej - żadnej tam męskozwierzęcej dumy - prócz bezgranicznego szczęścia. W mych imaginacjach byliśmy nie tylko kochankami (chyba się starzeję), także prawdziwie szczęśliwą i kochającą się rodziną. Nie wyobrażajcie sobie zaraz jakiejś powszedniej i nudnej rodzinnej egzystencji, bo jakby porównać nasze wykwintne życie erotyczne (jednak się jeszcze nie starzeję) do zwykłego małżeńskiego jebania, to wyglądałoby to na przyrównanie kawioru z bieługi do najtańszej pasztetowej. Swoją drogą, bardzo lubię wszelkie typy seksualno-kulinarnych porównań. Niewykluczone, że zanadto akcentuję w tym momencie rolę miłości fizycznej w moich płonnych marzeniach, powiem nawet więcej, celowo uwypuklam jej znaczenie. Czynię to jedynie po to, by ponęcić waszą próżność i nasycić was nadzieją, że warto czytać dalej, bo przebrniecie przez nudny początek, a potem będą już same erotyczne, albo i nawet pornograficzne „kawałki”. Rozczaruję was, żadnych „kawałków” chyba nie będzie. Zdaję sobie sprawę, że po ostatnim zdaniu liczba czytających moje wyznania drastycznie spadła, ale mam przynajmniej nadzieję, że Ci z Was, którzy zostali, są już na tyle zdeterminowani, by dotrwać do końca. Snuję zatem dalej moje absurdalne marzenia – jako wytrawny intelektualista siedzę w przytulnej kozetce w telewizyjnym studiu programu o kulturze i udzielam wymijających, nonszalanckich odpowiedzi na podstępne (tylko dla mnie) pytania dziennikarza w rogowych oprawkach na nosie; jako gwiazda muzyki rockowej wracam z koncertu jadąc różowym fordem vaginą. Chyba troszkę przesadzam. Nigdy nie będę wytrawnym intelektualistą, ani też gwiazdą rocka, ale zawsze będę kochał „moją Małą Syrenkę”.


Dziś cały dzień spędzam samotnie. I tak zaczął się sierpień. Pijany słońcem i wódką sierpień. Ty, moja Julio, jesteś już pewnie daleko stąd. Wczoraj rozpłakałem się przy piosence, którą tak lubisz, Julio. Celowo nie przypomnę sobie i nie przytoczę tu jej słów. Chyba ten oto wiersz najlepiej przedstawia moją przejmująco beznadziejną sytuację.

Świat dziś taki żółty i szary
Petersburg u Dostojewskiego
Nastoletnie świtezianki dziewice
płyną chodnikami
Samotność z nożem sprężynowym
Wykastrowany z nadziei
leżę na podłodze
trzymając w zatrzaśniętych ustach
piękne, głupie i prawdziwe słowa
leżę na podłodze
i widzę ją
w królestwie nadmorskiej mgły
Modlę się wtedy
do jakiegoś dawno umarłego boga
chciałbym żyć w tej mgle

W tej mgle, która ciągle snuje się w mojej głowie, w nadmorskiej mgle z Ustki, Rowów czy Kołobrzegu. Zauważyliście kiedyś, że to bardzo erotycznie brzmiące nazwy?


Znów cały dzień spędziłem na samotnym i smutnym rozmyślaniu, fantazjach o „Julii”, i mnie. „Moja mała Julio”, widzę Cię tak często w mikrokosmosie moich myśli. Widzę Cię siedzącą w kinie, widzę Cię tańczącą w ciemnościach. Widzę jadącą samochodem, idącą dobrze znaną mi ulicą, śmiejącą się, płaczącą, wesołą, smutną. Wciąż przemykają przez głowę obrazki my Juliet. „When you came, you were like red wine and honey”, tak pisała Lowell, czy też ktoś taki. A teraz pozostały mi zaledwie wyobrażenia. To jest słodka i piekąca zarazem codzienność mej miłości. Mój styl jest zbyt bełkotliwy i nie potrafię dać pełnego obrazu żadnego z niezwykłych dni, które przeżyłem. „Julio”, jesteś ukochanym winem, którym codziennie tak szaleńczo i do nieprzytomności się upijam! Cyniczny z lekka czytelnik odparuje zapewne w tym momencie nieznanym mi niemieckim aforyzmem: „Dziewczyna, sto pięćdziesiąt książek, kilku przyjaciół i krajobraz o milowej średnicy były dla niego światem.” Nienawidzę Cię, żałosny erudyto! Wyobrażasz sobie, że budząca litość egzaltacja mej miłości to wyraz koszmarnego egocentryzmu? Jakie to ma znaczenie? Chciałbym tylko od Ciebie, byś choć spróbował upajać się mą historią tak jak ja się nią upijam. Możesz się od czasu do czasu zachłysnąć się tą powieścią, możesz też sporadycznie ziewnąć ukradkiem, ale i przyklaśnij w dłonie, gdy przeczytasz prawdziwie celny i ekscytujący urywek. Zresztą mało o to dbam, tylko proszę Cię o jedno, mój drogi Czytelniku, czytaj mnie wciąż i wciąż...
Jestem tylko niewolnikiem namiętności, nikim i niczym więcej. Lauro, każdej nocy patrzę w ciemny sufit i modlę się, abym mógł kiedyś Cię kochać i całować, a z oczu lecą mi ogromne łzy. Gdybym był Tycjanem namalowałbym Cię jako nimfę, a siebie jako pasterza. Widzę się już nawet gdy maluję, w pewnej chwili upuszczam pędzel, a Ty go podnosisz (znakomita anegdota!). Być może właśnie teraz kilkoro z Was zastanawia się, dlaczego dotąd nie opisałem wyglądu „Laury”. Chciałem, nawet gorąco tego pragnąłem i pragnę także teraz, ale straszliwie boję się wszelkich banalnych określeń, oklepanych frazesów. Moja wielka i obsesyjna obawa przed artystyczną klęską opisu „Laury” bierze się z wewnętrznej potrzeby napisania najszczerszej prawdy o „Laurze”. Takimi banałami jak „złociste włosy”, „błękitne oczy” mógłbym opisać jakąś licealistkę, a nie moją cudowną „Laurę”. Gdybym kiedyś jednakże próbował sportretować w tej kronice moją piękną „Małą Syrenkę” byłby w tym obrazie miód, ametysty, śmietanka, różowa róża, brzoskwinia, do tego szczypta magii oraz poświata z gwiazd i mgły. Obraz ten byłby bez wątpienia najpiękniejszym ze wszystkich, które znam.


Zastanawiam się oczywiście nad wpleceniem w tę opowieść zawiłego i arcyciekawego wątku kryminalnego lub też pornograficznego, a może nawet szpiegowskiego. Mógłbym stać się chociażby nowym Joe Alexem. Brutalna pornografia prawdopodobnie zwiększyłaby nakład, a pierwiastek szpiegowski zawsze jest na czasie. Brałem pod uwagę także umieszczenie tej historii w czasie zupełnie innym od płaskiej współczesności. Renesans lub barok, co tylko chcecie. Jestem w stanie zrobić co tylko zechcę. Jestem bogiem-architektem budującym mały wszechświat literatury. Mam też pełną świadomość wszechwładzy, gdyż mogę jednym ruchem ręki zniszczyć mój literacki kosmos, zbudować nowy. Jakaż siła tkwi w sztuce, że pozwala ona manipulować ludzkimi umysłami i emocjami! Gdyby Goethe wiedział ile pięknych samobójstw spowodują jego „Cierpienia młodego Wertera”, chyba nigdy by ich nie napisał. Sztuka to też władza! Przyznajcie, że to wspaniałe uczucie! Posiadanie władzy, choćby najmniejszej, zawsze jest ekscytujące. A jeszcze bardziej ekscytujące jest jej wykorzystywanie! Myślałem też często nad kilkoma trwałymi koncepcjami rozwikłania problemów ludzkości. Wśród nich są pomysły takie jak całkowita zagłada spowodowana kosmiczną katastrofą, stworzenie nowej utopii i supertotalitaryzmu na globalną skalę (widziałbym się chętnie jako hiperwodza tegoż surrealistycznego reżimu), wyprodukowanie w laboratoriach genetycznych nowej rasy. Widmo depresji krążące złowieszczo nad światem mogłoby zostać skutecznie odsunięte i to być może na zawsze, za sprawą nowej niszczycielskiej broni. Wyznam jednak, nie bez pewnego żalu, że rozważania te są dla mnie śmiertelnie nużące.
Nie będę was też zanudzał truizmami o szukaniu szczęścia, bo nie jestem ciemnym wieśniakiem z Andaluzji. W baśni biednego Merkucja nie ma miejsca na takie śmieszności. Artyzm mej sytuacji polega nie na groteskowym szukaniu pocieszenia i sensu istnienia, ale na poruszaniu się w bezmiarze rozpaczy niczym nekromanta w martwych wnętrznościach. Przypuszczalnie nieco przesadzam, choć nie jestem co do tego aż tak mocno przekonany. Czynię to jednakże celowo, byście sobie uświadomili, czym radykalnie różni się moja pijana literatura od zakurzonej twórczości tych wszystkich poprawiaczy świata, ascetycznych moralizatorów, pisarzy idei i zwykłych artystycznych konformistów. Nie jestem rewolucjonistą, ale od czasu do czasu należałoby uprzątnąć świat sztuki z tych przeraźliwie nudnych pomnikowych ideologów i w ten sposób przemeblować także wasze zatęchłe gusta. Zrozumcie mnie, najważniejsze są wartości estetyczne, cała budząca u mnie wstręt reszta to zbędne obciążenia, kule u nogi wszelkiej sztuki. W sztuce wszelka ideologia, nawet ta najszlachetniejsza, jest szkodliwa. Pisząc to być może sporo ryzykuję, ale nie dbam o to. Wybaczcie mi ten manifest, gdyż on może być tylko kolejnym powodem, który pozwala mi ciągnąć tę gorzką i słoną zarazem opowieść. Ja przecież piszę romans.
Być może właśnie teraz Pan Księżyc patrzy na mnie i śmieje się z góry, wśród spadających meteorytów. A ja znów przesądnie zasłaniam okno, by ten srebrzysty plotkarz niczego nie zdołał zobaczyć. Całkiem jest bowiem możliwe, że niektórzy sierpniowymi nocami potrafią rozmawiać z tym starym świntuchem. Ja też bym chciał zaprząc tego przemiłego łajdaka do współpracy ze mną. Niech szpieguje. Chyba powoli odchodzę od zmysłów.
Zaczyna mi z wolna brakować słów, które zdołałyby szczerze i wnikliwie opisać moją magiczną namiętność. „Julio”, czasem wydajesz mi się wręcz fantasmagorycznym ucieleśnieniem mych najskrytszych i najcudowniejszych snów. Równocześnie dobrze wiem, że istniejesz nie tylko w moich myślach, ale też w tym najprawdziwszym ze światów. „Julio”, jak sobie mogę jeszcze Ciebie wyobrazić? Jako śliczną Carmen w czerni i czerwieni? Laurę w polnych kwiatach? Jak długo będę musiał odwiedzać cudną i uroczą krainę kiczu, i z cyrkową sprawnością balansować na granicy cukierkowego (raczej cukierkowatego) banału, żonglować głupstwami? Prawda, to niewiarygodnie, szaleńczo przyjemne, ale te miraże nigdy nie zastąpią mi Ciebie, moja „Julio”.


A może umieścić akcję mej opowieści w zadbanym dziewiętnastowiecznym dworku szlacheckim. Umieściłbym tam naturalnie wszystkie uroki polskiej wsi – deszczowe przedwiośnia, upalne lata, mroźne zimy, polne kwiaty i ogiera pokrywającego klacz. Namiętne sceny rozgrywałyby się w drzewiastym zacienionym ogrodzie, pełnym uliczek z żywopłotu i z białą altanką do schadzek lub jeszcze lepiej w czerwonym zmysłowym rozarium. Młode i blade panny często by mdlały, a stare kokoty dostawałyby nagłych ataków migreny. Całą historię Julii i mnie utopiłbym w płaskim konwenansie, w żałosnym cimcirymci i całuj mnie w dupę.


To niesamowite, jak trudno mi jest pisać o „Carmen”, lecz zachowywać przy tym jako takie zdrowie psychiczne i nerwowe. Mam wręcz poważne wątpliwości, czy aby to jest jeszcze możliwe. Niewiarygodnie szybko przekraczam kolejne bariery swojej wytrzymałości. Jednak granica pomiędzy „normalnością” a „szaleństwem” jest bardzo delikatna, wąska, ledwie wyczuwalna. Nawet dla leczących nas psychiatrów, często wyłącznie intuicyjna. W mrocznych zamierzchłych czasach nie było chorób psychicznych. Było się opętanym bądź błogosławionym. Dziś można zastosować elektrowstrząsy.
Już tak dawno ze sobą nie rozmawialiśmy, „Małgorzato”. Tak dawno się do mnie nie uśmiechnęłaś, „Lauro”. Tak dawno Cię nie dotknąłem, „Julio” i tak dawno poczułem magicznego zapachu mgły, „Mała Syrenko”. Niełatwo jest mi pisać tę powieść. Pisząc odwracam się kolejno do czterech stron świata, chcąc wydobyć odpowiednie nastroje, święcie wierząc, że ma to jakiś niewytłumaczalny, metafizyczny wpływ na moje pisarstwo. Gdy wybieram wschód, czuję majestatyczność Wielkiej Literatury Rosyjskiej. Patrzę następnie na południe i coś śródziemnomorskiego we mnie śpiewa, może to „Ars amandi”. Zachód brzmi Szekspirem, Joyce’em i Verlaine’em. Północ to chłodny szum morza Heinego. Obracam się tak obłąkańczo kilkadziesiąt razy w ciągu długiego dnia. Wschód, południe, zachód, północ. Bułhakow, Petrarca, Szekspir, Andersen i jeszcze raz, wschód, południe, zachód, północ. I jeszcze raz. Wypijam kolejną kawę i zasiadam do pisania. Zaraz potem wstaję i wiem, że nic już dziś nie napiszę. Błąkam się wtedy po ciemnym mieszkaniu, a razem ze mną przeróżne jarmarczne demony. Poszukuję też rozedrganymi zmysłami wszystkiego, co da mi okazję do zaspokojenia mego narkotycznego głodu. Najbardziej mglisty, oniryczny cień „mojej” Julii jest jak chwilowe zaspokojenie tego straszliwego łaknienia. Łapczywie pochłaniam wtedy ten okruszek mojej miłości i nocą znów leżąc znieruchomiały cały płonę. Wróć, kochana Julio! Ćma wokół żarówki-księżyca wykonuje swój naiwny taniec godowy. Trzepocze kruchymi skrzydełkami i z wolna umiera z namiętności. Kocham Cię tak beznadziejnie, Julio! Odpuśćcie mi wspaniałomyślnie winę, bo chyba przytłaczam was już moim mrocznym pesymizmem. Pomimo całego fatalizmu zawartego na kartkach tej powieści, może wcale nie odbieram mej sytuacji w taki przygnębiający sposób. Wszak piękna jest noc, czuła jest noc.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnie komentarze

    • @Domysły Monika   Tak przy okazji: odebrałbym prawa kobietom - nadużywają własną wolność i to właśnie przeciwko mężczyznom - różne oskarżenia padają wobec mnie: iż jestem zboczeńcem, chodzę po ulicy i zaczepiam ludzi, a najgorsze jest to - kwiaty, kwiaty i kwiaty - to wy szukacie słabego punktu, aby dobić i wykorzystać mężczyznę.   Łukasz Jasiński 
    • @Domysły Monika   Nie, moja droga Moniko, poezja jest bardzo trudna, otóż to: poezja to mało słów i dużo myśli, proza: dużo słów i mało myśli, dlatego niektórzy chcą, abym pisał, pisał i pisał - bez sensu, zresztą: samo pisanie bez sensu jest grafomanią.   Łukasz Jasiński 
    • Ja jestem z początku grudnia :) może to jeszcze przedgrudzie. Oddałeś ten klimat. Wiecznej nie dokończonej albo nawet nie zacz3tej rozmowy, bo kurczy się dzień i jak nigdy, wtedy słupy stoją dostatecznie blisko owinięte w dziurawy jak sié okazuje sweter :)
    • Ja już płaczę. Bardzo wiele wierszy, które czytasz, są z udziałem Ala. Tak czuję, ale obym się myliła.
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

        Dziękuję.   Jako dziecko cz3sto tak sobie pisałam do siebie. Teraz jest inaczej, każdy może się odnieść, sam wiesz. Może to taka symboliczna pani, bo trochę ich się uzbierało :)  To takie dziś były pierwsze łzy, bo bał się iść do szkoły. I tak możnaby powiedzieć , dopiero dzisiaj. Mój chłopak nie dosłyszy.   Dziękuję za wizytę :)             Nie wyszło mi to jednak do dziecka :) Może właśnie nie nienawiść, cz3sto wiele bierzemy zbyt bardzo do siebie. Dziękuję:) Dziękuję :) Proszę nie dręczyć mojego gościa pod tekstem :) Komentarz to coś znacznie więcej niż nawet pierwsze miejsce w rankingu, tak wg mnie :) Ale świat się chyba zmienia i pod tym wzgl3dem ;)
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...