Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki
Wesprzyj Polski Portal Literacki i wyłącz reklamy

Zaśnij


Roman Kręplewicz

Rekomendowane odpowiedzi

Wieczór już przyszedł do Ciebie, zapukał w okno.
Popatrz, księżyc na niebie, i kwiatki od rosy mokną.
Otulone kołderką nocy, obsypane mgłą,
z suchej trawy zrobiły kocyk, śpią.

więc...

Zaśnij i Ty córeczko,bo zegar już śpi,
patrz, czas już usnął w łóżeczku,
więc zaśnij i Ty.
W marzeniach sennych się zatop,ja zamknę drzwi
noc niech opowie Ci za to sny....


Zamknij więc oczy Justynko, skończył się dzień,
jesteś już dużą dziewczynką, potrzebny Ci sen.
Dzień przyjdzie z pogodną minką, obudzi Cię,
do szkoły znów wstaniesz, uśmiechniesz się,

więc...

Zaśnij i Ty córeczko,bo zegar już śpi,
patrz, czas już usnął w łóżeczku,
więc zaśnij i Ty.
W marzeniach sennych się zatop,ja zamknę drzwi
noc niech opowie Ci za to sny....


Magiczne światło księżyca rozjaśnia Twą twarz,
przed Tobą wiele lat życia, bo od nas je masz.
Pozwól je więc przyozdobić w przepiękne dni,
niech opowiedzą Ci o nich sny...

więc...

Zaśnij i Ty córeczko,bo zegar już śpi,
patrz, czas już usnął w łóżeczku,
więc zaśnij i Ty.
W marzeniach sennych się zatop,ja zamknę drzwi,
noc niech opowie Ci swoje sny....

Oświęcim, 29 maja 2007 Roman Kręplewicz

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Bardzo sympatyczny wiersz :)
A skoro adresatka ma kilka latek, rozumie się samo przez się, że zarówno treść jak i symbole użyte w wierszu nie powinny być skomplikowane. Nawet kiedy przeczyta go po latach, nie wydadzą się jej banalne. Tym bardziej.


"Zaśnij już..."

Przyszedł wieczór i pukał w okno,
potem księżyc, kwiaty mokre od rosy -
jakże mogłam spać tatusiu,
gdy mi świata nie było dosyć?

Stary zegar przeciągnął się, zastygł
w listkach drzew na tapecie, by dać mi czas...
- jakże mogłam zasnąć tatusiu,
gdy tak stałeś i stałeś w drzwiach?

Obudziłam się, a ciebie już nie ma,
księżyc w chmurach jak noża ostrze...
Jakże mogłam zasnąć, tatusiu -
przespać Ciebie, i jego w rosie!





Sokratexie, jak słusznie ktoś zauważył - wiersz powinien pozostać w szufladzie i być do wglądu dla adresatki, tu nie jego miejsce. Jeżeli przyjąć by ogólną zasadę, że wiersz piszesz pod percepcję innych, to byłaby to zasada absurdalna (biorąc pod uwagę ukazanie się tej - pod względem warsztatowym -szmiry, na forum dla tzw. zaawansowanych poetów).
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Żartujesz sobie :) Na przykład to na dole napisał jeden z największych polskich poetów:


"Niechaj mnie Zośka o wiersze nie prosi,
Bo kiedy Zośka do ojczyzny wróci,
To każdy kwiatek powie wiersze Zosi,
Każda jej gwiazdka piosenkę zanuci.
Nim kwiat przekwitnie, nim
gwiazdeczka zleci,
Słuchaj, bo to są najlepsi poeci."


i z tego co wiem, wcale się tego nie wstydził. Czytałem kilka Twoich wierszy tutaj, ale przyznam, że już nawet nie pamiętam o czym były? Tymczasem ten cytowany
utkwił mi w pamięci od dzieciństwa. Czas - to jedyny sprawiedliwy sędzia w takich sprawach.

Dodam jeszcze, że ostatnio wiele ukazujących się tu wierszy nie nadaje się do działu dla zaawansowanych poetów. Dlaczego miałby skupić swoją niechęć z tego powodu akurat na
wierszu "Zaśnij"? Jak dla mnie ten wiersz jest przynajmniej wartościowy pod względem uczuciowym a jako taki przerasta niejeden napisany schematycznie wiersz poprawny pod względem warsztatowym, a tak naprawdę mówiący niewiele. Ot, przeczyta się,
pokiwa głowa i tyle. To jak partie szchów - te najwspanialsze, przekazywane z pokolenia na pokolenie kolejnym szachistom, nie są koniecznie majstersztykiem strategii. Są po prostu - piękne.

Pozdrawiam.


uważałbym z tak kategorycznymi sądami, jak ten, że czas to jedyny sprawiedliwy sędzie - radzę to przemyśleć
Twoja pamięć Sokratexie to już arbitrem żadnym być nie może
i nie wiem w jakim celu przytaczasz powszechnie znany wiersz Słowackiego sprzed dwustu lat - że niby podobny? - z resztą powód nie ma znaczenia. Pamiętasz Słowackiego od dzieciństwa, a moich czterech na krzyż zabaw w ciągu roku nie? Cos podobnego.. niewiarygodne..
Niestety porównywanie wrażliwości romantyzmu do ponowoczesnej, świadczy jedynie Sokratexie o tym, że nie masz pojęcia o czym mówisz. Może zaczniesz pisać podług poetyki Arystotelesa, albo listu do Pizonów? :D

Wiem, że lubisz dyskutować, ale dajmy spokój, naprawdę.
Pozdrawiam.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Właściwie niewiele mam tu do powiedzenia, bo w pełni podpisuję się pod tym, co w tej dyskusji napisał Sokratex. Mamy do czynienia z wierszem dla dzieci, raczej z piosenką, z kołysanką dla córeczki, prostą, łatwą, uczuciową, pełną prawdziwej miłości. A poniżej - reakcja poetów: chór szczekających wujów! Ludzie, skąd w Was tyle agresji i krwiożerczości??? Skąd się tyle tego bierze ostatnio? Brakuje wojny czy co? Nadmiar testosteronu? Za gorąco?
Sokratexie, Twój wiersz-dopisek córeczki z przyszłości znów mnie wzruszył do łez. Tym bardziej, że wytworzyłeś nim przepastny kontrast - z jednej strony to, do czego kołysanka zainspirowała Ciebie i jakie struny w Tobie obudziła, a z drugiej to, do czego pobudziła innych tutaj "poetów".

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Panie Krzywak,a jak z rzepką było!
nie pamiętam dokładnie;
Babcia za rzepkę,za babcią dziadek i za i za-
ciągną i ciągną wyciągnąć,nie mogą.
Ile w tym wierszu jest powtórek
to znaczy,że wiersz,nie miał swojego uroku,
to fars Panie Krzywak,nie?-wiersz wymagał tego.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



P. Krzywak, więcej ufności! Jak upadł Rzym, jeśli nie przez barbarzyńców?
A jednak, proszę rozejrzeć się dookoła - nic złego się nie stało :)
Z poezją tak jak z kobietą - niby od tysięcy lat wiadomo co będzie dalej,
a jednak ciągnie nas do niej:


List Juranda do Komtura

Czy wspomnisz brata Radosława, z Litwy?
Ten, co to żeśmy tak z nim darli koty?
- gmin głupi brał to za czarcie modlitwy,
aż pchnął nas mieczem za grunwaldzkie płoty?

Wtenczas był wrócił Radosław skruszony,
a pluwszy na nas fałsz wdzierał na mordę:
Komtur - łotr wstrętny! Jurand - popieprzony!

- tak to przymilał nowych kumpli hordę.

Więc mu za żonę dali Rusię - pannę
z rodu pysznego i wdzięczną na pysku;
maniery miała z Francji nienaganne,
a mowę? - rzekłbyś - szum źródła w łożysku.

Bardzo się cieszył Radosław, że sprawy
obrót korzystny tak nagle przybrały:
więc zapowiedzi! więc huczne zabawy!
- zapomniał kumpli co w biedzie zostali.

Aż wreszcie przyszła ta noc, co jedyna:
już tuli żonkę, na łoże prowadzi,
gorsecik ściąga a miecz swój odpina
(tydzień zakazał! zaglądać czeladzi)

Nagle...

- A co to?!
- O co chodzi, panie?
- Byłaś ruszana! (wrzeszczy do niewiasty)
- Ach, nie... nie...
- Jak to: nie? Nooo... jak to?!
- A nie... to ród mój taki... szerokopiździasty!
- ??????????????????

No i się rozpił, i zmizerniał potem
(podobno do nas był wracać gotowy?
ale nareszcie pod jakiś zdechł płotem)

- tak Radosława ścięły białogłowy!

Zaś ja, Komturze, choć kulawo, słabo,
to nadal wlokę swe myśli przez drogi:
Lepiej przecierać knieje, niźli z babą
po innych ciągnąć nogi między nogi...




Właśnie przemyślałem sprawę i zweryfikowałem postawę - a nie wiem, czy dobrze czynię. Jednak nie mam serca walczyć akurat pod tym utworem, poczekam na inne okazje.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Dlaczego? Porównałem w nim "babę" do poezji: i albo możemy przestać pisać,
albo musimy pogodzić się z tym, że w każdej chwili może nas zdradzić z kimkolwiek ;)

Pozdrawiam.

Nie napisałem, że zmieniłem zdanie, tylko złagodziłem postawę. Za to proszę mi powiedzieć, czy rosa pojawia się wieczorem, czy rano? Idąc za tym tekstem i np. śpiewając go mógłbym wprowadzić dziecko w błąd, które by pani w szkole powiedziało, że rosa pojawia się wieczorem. Co gorsza, dziecko mogłoby zwariować - bo jakże to, kwiatki mokre od rosy, a trawa sucha - to jakieś cuda nad cudami.
Ja oczywiście współczuje krytykom, którzy takich poważnych błędów nie dostrzegają i jeszcze wyzywają tych, co ośmielają się je wytknąć, aczkolwiek to świadczy, że nie do końca rozumieją to, co czytają i po co oceniają, wpisując głupoty. Ale jak to się mówi - agresja idzie w parze z niewiedzą. Zresztą oto przykład:
"A poniżej - reakcja poetów: chór szczekających wujów! "
To nie jest normalne. To jest wskaźnik niskiego poziomu adwokata.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



To nie jest wiersz dla dzieci, skoro muszę wyjaśniać nawet dorosłym o co chodzi z tą rosą ;)
Zacznę od trawy - nie wymieniłem trawy, tak jak tysięcy innych szczegółów takich jak klamki u drzwi, wilgotne parpety, czy liście drzew. Gdybym zamiast "kwiaty" napisał "trawy" - pewnie padłoby pytanie, czemu nic o kwiatach na których też powinna być rosa? ;)
A teraz o samej pełni i rosie - wiadomo nie od dziś, że podczas pełni rosa jest szczególnie
perlista - nabrzmiały księżyc niejako "wyciąga" wodę z ziemi. Proszę sobie przeczytać
np. tutaj:

[...]
Księżyc podczas pełni wznosi się najwyżej i świeci najsilniej. Stąd
wydawało się, że Księżyc lubi nie tylko nocny, ale i zimowy chłód. Jeżeli
skupić promienie Słońca (np. za pomocą wklęsłego zwierciadła), powstaje
ogień i można zapalić kawałek drewna. Jeżeli to samo zwierciadło wystawić w
nocy na światło Księżyca, pokryje się rosą. Dlatego wierzono, że Księżyc
zsyła rosę (dokładnie tak, jak Słońce ogień) - i uogólniano ten wniosek,
wierząc, że Księżyc w ogóle włada wodami. Mieszkańcy wybrzeży morskich
zauważyli też, że podczas nowiu i pełni fale przypływu są najwyższe, więc
znowu dostrzegano związek pomiędzy Księżycem a żywiołem wody.
[...]
http://www.taraka.pl/index.php?id=znazo_09.htm

Co do wieczoru - tak, rosa pojawia się także wieczorem, podobnie jak i wieczorne mgły.
Pani która to neguje powinna wylecieć ze szkoły za ogłupianie dzieci :)
Teraz proszę spojrzeć na chronologię tych zjawisk w wierszu:
"Przyszedł wieczór i pukał w okno, potem księżyc, kwiaty mokre od rosy."
Wszystko dzieje się naturalnie, tak jak w Przyrodzie. Poza tym - nigdzie nie pisze,
że dziewczynka rzeczywiście posłuchała tatusia i zasnęła od razu.
Raczej wspomina to wszystko po latach, kiedy już "ubyło" księżyca (ostry jak nóż - skojarzenie z sierpem
a zarazem odcięcie świata dziecięcego od świata dorosłych) i nie ma przy niej ojca.

Pozdrawiam.

Co do zjawiska "rosy" masz racje - rzeczywiście istnieje "wieczorna" rosa. I w sumie tyle, bo odbiłeś moje zarzuty, zostaje tylko ta sucha trawa w otoczeniu mokrych kwiatków.
Tyle - plus za rzeczowy kontrargument, z którym się zgadzam, na razie pasuje, poczekam na kolejny wiersz Autora, kiedy to warsztatu nie będzie się dało wytłumaczyć, że to dla dzieci.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.


Ależ to proste! Dziewczynka patrzy, być może nawet dotyka kwiatów na parapecie.
Trawa jest dalej, poza granicą widzialności - przecież jest noc i z pokoju nie widać,
że jest mokra. Na domiar złego nie ma aż taaaaaaaaaaaaaaak długiej ręki aby to sprawdzić dotykiem ;)
[quote]
Tyle - plus za rzeczowy kontrargument, z którym się zgadzam, na razie pasuje, poczekam na kolejny wiersz Autora, kiedy to warsztatu nie będzie się dało wytłumaczyć, że to dla dzieci.

To nie jest wiersz dla dzieci tylko wiersz o dziecku. Peel jest w nim (czy raczej była)
małą dziewczynką.

Zapomniałem dodać, że warto też zwrócić uwagę na tytuł w cudzysłowiu.
"Zaśnij już..." - chodzi o to, że tak kiedyś prosił swoją maleńką córeczkę jej tata,
bo tyle ciekawych rzeczy działo się dookoła! i i ta nie mogła usnąć.
W kontekście ostatniej strofy wymowa tytułu odwraca się - tak teraz myśli córka o zmarłym ojcu:

"Zaśnij już..." we mnie.


Pozdrawiam.

PS.
Skoro dla dzieci - ciekawe co w nim takiego dziecinnego widzisz? Powiedziałbym, że jest
raczej smutny.


Co dziecinnego widzę? Rymy.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.




Co dziecinnego widzę? Rymy.

Raptem 3 pary. Są takim samym środkiem wyrazu podkreślającym treść,
jak rytm udający cykanie zegara ("by dać mi czas...") w miejscu gdzie zegar zastyga.
Rozumiem, że brak rymów jest oznaką dorosłości? Proszę, wersja dla dorosłych,
ze zmianą szyku w wersach. I co z tego, niby sens wiersza przez to się zmnienił, czy jak?

"Zaśnij już..."

Przyszedł wieczór i pukał w okno,
potem księżyc, kwiaty mokre od rosy -
jakże mogłam spać tatusiu,
gdy mi nie było dosyć świata?

Stary zegar przeciągnął się, zastygł
w listkach drzew na tapecie, by dać mi czas...
- jakże mogłam zasnąć tatusiu,
gdy tak w drzwiach stałeś i stałeś?

Obudziłam się, a ciebie już nie ma,
księżyc w chmurach jak noża ostrze...
Jakże mogłam zasnąć, tatusiu -
przespać jego w rosie, i Ciebie!


Pozdrawiam.

No nie wystarczy - zostaje jeszcze ilość powtórzeń (i to bez refrenu):

Ciebie, Ty, Ty, ja, Ci, Ci, Cię, Twą , Tobą, Ci
śpią, sny, sen, sny.

ma wrażenie, że sobie ze mnie figle stroicie i wypuszczacie na manowce. Jeżeli to ma być dobry wiersz, to ja się nazywam Kazek. I tyle.

A to jest zupełnie inny tekst:

"Zaśnij już..."

Przyszedł wieczór i pukał w okno,
potem księżyc, kwiaty mokre od rosy -
jakże mogłam spać tatusiu,
gdy mi nie było dosyć świata?

Stary zegar przeciągnął się, zastygł
w listkach drzew na tapecie, by dać mi czas...
- jakże mogłam zasnąć tatusiu,
gdy tak w drzwiach stałeś i stałeś?

Obudziłam się, a ciebie już nie ma,
księżyc w chmurach jak noża ostrze...
Jakże mogłam zasnąć, tatusiu -
przespać jego w rosie, i Ciebie!

bo gdzie tutaj o śmierci Taty w oryginale?
Dopisujecie nowe treści na wyrost, panie ;)

Zresztą wszedłem na stronę reklamowaną przez Autora i kolejny kąsek:

"Odbudować chcę dla Ciebie
nasz dom z tamtych dni.
Przecież kocham Cię jak nie wiem.
Nie mówiłem Ci?"

Tyle w temacie. Żegnam.
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Deonix_ Bardzo dziękuję za czytanie:-))) "Tę i tą" to mój odwieczny dylemat. Jest jakaś złota zasada, która to określa? Pozdrawiam serdecznie:-) @andreas Dziękuję bardzo za poprawkę. Z tym " tą" i "tę" nigdy nie trafię jak trzeba;-) Pozdrawiam!!!
    • Przemijamy Często zastanawiam się Czy to dobrze, czy może źle Odchodzimy Zazwyczaj nie zostawiając zbyt wiele Kilka książek, samochód, gitarę Znikamy Niby na stale zapisani w pamięci ludzi Tak naprawdę żyjąc w ich głowach tylko krótką chwilę Ustępujemy Tym żywszym i tym co pojawią się po nas Głupio wierzącym, że żyć będą wiecznie Gaśniemy Bo nawet największy pożar musi Wyruszamy Gdzieś dalej Nie, tego akurat nie jestem pewien
    • Śmierć? Chyba żywot wieczny jak u Lenina

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

       
    • @graf omam Dziękuję :)
    • Wiesz, Zygmuncie, węże są właściwie głuche, głuche jak pień, tak jak te zaskrońce (natrix, natrix), którym czytasz swoje opowiastki, które słuchają twojego chropawego głosu. Głuche jak małpi pień buka, a może jak gryf mandoliny, jak lelki, które słyszą tylko głos duchów i beczenie kóz i kręcą się wokół koron drzew wyłącznie po to, aby dostąpić dobrodziejstwa dźwięków, znaleźć się między nimi, umościć w nich gniazdo. Próbując uchwycić linię melodii, wiją się w górę pni, wspinają w górę kozich racic, omamiają i usypiają rogate kozły, budując ornament dla ciszy. Ale czy wiesz, że potrafią pływać i nurkować? I popatrz, te ich żółte plamki za uszami, kioski żółtych łodzi podwodnych jak szkatułki meandrującej między nami opowieści, zausznice zdobne niby żółte piórka, jakbyś zobaczył opierzonego węża Majów, samego Kukulkana, syna bogini dziewicy Coatlicue, tego, co przybywa ze wschodu, aby przejrzeć się w obliczu swojego brata Xolotla, a może aksolotla. Dymiące zwierciadło, rybowąż, w którego zamienił się Wodnik, aby przyjąć od Uka w ofierze święcone monety, przyjąć dumne wizerunki słonecznej tarczy, otworzyć portal, przez który wędrujemy do gwiazd, aby znaleźć tam porozrzucane kości rzeźbione oczami węża, pięcioma oczami, które pozwalają widzieć wszystko. Wąż, który wyrósł na potylicy Ofelii, udając kwitnącego kosaćca, to ich brat, ozdobiony został piórami ptaka  Kwezala, po to, aby zdołał pokonać ziemskiego potwora, a może opierzoną rybę, w którą zamienił się Bruno Schulz, zanim wtopił się w srebrną ławicę, jak święcona, srebrna kula, szlifowana latami, aby stała się tą jedną jedyną, co trafia w ciemno, co trafia na wylot i nie pozostawia śladu. Wąż połykający własny ogon, przezorny Ouroboros – jedno ciało, jeden gest, zero – kostnica liczb, którymi zimni rachmistrze wybijają o grobowe deski taneczny rytm; słowo jedno, może nawet to, co będzie na koniec albo to, co było na początku i to, co było, a nie jest, wpisane do rejestru sadowych ksiąg, w księgę gości odwiedzających dwór zielonołuskiego Wodnika,  zaginionych po wsze czasy w nas, zaginionych od wszech czasów, co w wilgotnej gazie, ślepi jak nas Pan stworzył, siejemy nasiona rzeżuchy na wielką noc.   Pamiętam ciągle, jak mi opowiadałeś: Jestem do snu. Później odchodzę uczyć się kaligrafii. Z wszystkich przykazań wody: tertium non datur. Płyń we mnie. Ziemio, zgódź się. Nie cierpię, gdy kwitną wiśnie, przez ich pory przyznaję się do bieli, z lękiem przewidując przymrozek. Kiedy drzewa rozniosą świat w pył, przyjdzie zamknąć oczy. Kapelusze kwietne, kruche białogłowy, na objeździe Janusów w czasopad kwietniowy – caryce (lub nie kto nie lubi) coraz mocniej uderzają do głów, chociaż to tylko sok. Zaraz po nim listopadowy wieczór – szrama na plecach dokumentuje przechodzenie i stajesz się śladem długiego spadania. Obcy wobec doświadczeń, a jednak we własnej skórze, wymieniam cię między błogosławieństwami. Jednym tchem odwrócisz los, kiedy tylko zajdzie konieczność, kiedy tylko wzejdzie słońce.   Zauważ, jak uważnie słuchają cię zaskrońce. Jak pilnymi potrafią być uczniami, a może uczą się ciebie przedrzeźniać, uczą się kołysać na tej samej fali co ty. Nawet nie sam głos, bo on jest nieistotny, nie linia melodii, ani tląca się kadencja, ale te wibracje powietrza, delikatne jak rysy twarzy zanurzonej w wodzie, delikatne fale eteru rozchodzące się uważnie, w przeczuciu, że nie będą miały do czego wracać, że muszą wtopić się w szklisty piasek, że rzeczy mają uszy, a czasem tylko za dużo wosku nakapie w gwiaździstą, andrzejkową noc, za dużo gabinetów woskowych figur trwa zastygłych  w gotowości, aby, gdy tylko nadarzy się okazja, objąć rząd dusz, za dużo przetrwało delikatnych, woskowych cylindrów, jak te na dnie szafy Uka, przechowujących głosy umarłych, za dużo wypalono świec, zbyt dużo wosku nakapało ze świecy, którą twoja matka stawiała w oknie jak morską latarnię, nawołując burze, hucząc mgielnym tłuczkiem w ciemność, niby tłuczkiem do mięsa, co łamie żebra zatwardziałych, nawołując ptaka Kwezala,  grom i błyskawicę, żeby darły ziemię na strzępy, a ona później delikatnie zdezynfekuje i zaszyje rany i dla niepoznaki zostawi ozdobne szwy z malw i piwonii, dalii i bratków, które zwiążą i zamienią w ciało każde słowo, co padło na żyzny grunt.   Zygmunt często wspominał gabinet woskowych figur – tę świecę i matkę, burze, przez które przeszedł boso i wilgotne stopy pod kołdrą, które powoli obsychały przez całą noc, żeby rano, gdy wzeszło słońce, zamienić się w cierpkie i kwaśne listki szczawiu. Szczawiu, po którego liściach później biegał i deptał go, tłukąc suchym patykiem, który potem zrywał na pastwisku, układał w uroczyste bukiety i przynosił matce na wiosenną zupę okraszoną jajem i śmietaną. A ona wkładała do garnka żeberka, żeberka, które przypominały mu abażur nocnej lampki, ożebrowanie wyrzuconej na brzeg nocnej arki. Dodawała ziemniaki, por, cebulę i marchewkę, a później łyżką cedzakową wydobywała ugotowane składniki i zostawał sam rosół, czysty jak obraz w dymiącym zwierciadle z obsydianu, kamień filozoficzny, eliksir praczasu, do którego wkładała z powrotem pokrojone kawałki mięsa, mięsa odłączonego od kości ojca jego i gotowała na wolnym ogniu, hartując śmietanę, hartując jak wykutą z najlepszej stali białą broń, damasceńskie ostrze, miecz, którym chrzciła wygłodniałych domowników, pokolenie błogosławionych głodomorów, komponujących marsze na ziemniaczaną kiszkę, a szczaw jak liście wawrzynu wieńczył ich zwycięstwo nad głodem, zwycięstwo nad godzinami bezdennej pustki, nad gromem i błyskawicą.   – Jestem ze Śląska, ale nie jestem Ślązakiem – zaznaczał Zygmunt z naciskiem i trochę wstydliwie. Może dlatego, żeby nie traktowano go jak wyrwane z korzeniem drzewo, ale raczej  doniczkową roślinę, którą można ustawić, gdzie się chce, ale trzeba o niej pamiętać, podlewać i zraszać, nawozić i mówić do niej – jesteś piękna, kwitniesz i wydajesz owoce, chociaż tylko kapka ziemi i te granice, których nie możesz przekroczyć. A przecież garstka ziemi musi często wystarczyć, ta garstka, której grudki znalazłem w kieszeni jego płaszcza, daleko od domu, daleko od gdziekolwiek, jak u wyrwanego ze swojego macierzystego grobu potępieńca, bezgłowego, przebitego osikowy kołkiem, z ustami pełnymi suchych liści szczawiu i ziarenek soli. Wystawionego w środku dnia na palące słońce, nocnego marka,  wyrwanego z ojczystej mogiły  księcia skalistej Transylwanii,  który wybrał się na światowe tournée, wędruje ramię w ramię ze swoim przeznaczeniem i rodzinną ziemią w kieszeniach. Garstka pępowinowej ziemi i te macierzyste skrzynki zbite z desek, w których pysznią się fikusy i eukaliptusy, oleandry i mandarynki, których człowiek się chwyta, gdy tonie wraz z Brunonem w ławicy wypukłookich, srebrnolicych ryb, ginie przykuty do skały na dworze Wodnika,  ginie o suchym pysku wśród obudzonych z letargu lemurów, w małpim gaju, rozpuszczony jak wosk przez majowe słońce, zamieniony przez Pana w dziczejące zielsko, lub zamienia się w wyrzuconą na piasek rybę, langustę, kraba pustelnika i szuka pustej muszli, w której może zamieszkać i odzyskać siły, wsłuchać się w gardłowy koncert orkiestry Louisa Armstronga, przetrwać najdłuższą z wielkich nocy.   I wtedy właśnie Uku odkrył nową krainę, odkrył portal w drzwiczkach duchówki, a może tylko przyjął jej posłów przynoszących mu przebłagalne dary – ani to Transylwania, ani Siedmiogród, ani matecznik, ani Śląsk, ale również nie miedza z dziadkową gruszą, gdzie noga ludzka nie zostawia śladów, a tłusty cień wpełza między liście drzewa i nie posępna olszyna detronizująca królów, co mają na pieńku z drzewcami. Przyszli do niego jednak jej wysłannicy i powiedzieli – zbuduj nam dom. – Zbuduj, gdzie chcesz, nie jesteśmy wymagający. – Może być zapiecek, może sterta kompostu albo podszafie, może być też pęknięcie w podłogowej desce. – Ale najlepiej wynieś nas wysoko, wynieś pod samą powałę, załóż nam miasteczko wśród gałęzi drzew, w koronach starodrzewu, jak cieśla co dźwiga belkę, kreator, który wieńczy los zielonym wiechciem, jak matka, co potrafi przebłagać los listkami szczawiu, wydaj głos, który powołuje do życia albo weź w rękę pędzel, który nadaje mu kształt. – Chcemy wiedzieć, gdzie popłynęła wielka rzeka, gdzie podział się czar i dlaczego pękła bańka, w której cieszyło nas widło i powidło, gdzie tysiąc jeden drobiazgów było jak tysiąc jeden nocy, bo jesteśmy zaginionymi potomkami Sindbada Żeglarza i wiemy wiele o tobie, wiemy o tobie wszystko, co chciałbyś wiedzieć o sobie.     Tak właśnie, po raz kolejny, Sindbad Żeglarz dowiódł, że to on właśnie, wyłowiony został spośród tylu innych, żeby nas odkryć i ukryć w swoich słowach – mówisz, Uku, dodając, że są  także ptaki, które wylatują z muszli i gniazda zakładają na wodzie, żywiąc nią młode. – Trudno je jednak rozpoznać  wśród setek odbić, ani uchwycić w locie, bo tylko mowa jest płodna, pewny jedynie los Odysa, kiedy na koniec zostaje jeden mądry, żeby na naszych oczach zakończyć wszystkie podwodne podróże. Ofiarnym dawcą obrazu, zostałeś Uku, choćby miarą szerokiego na piędź, tyle, co korytko dłoni  i chwila przejścia, kiedy otwiera się horyzont i nikt już nie jest w stanie dłużej się za nim ukrywać.   Wkrótce później Uku odszedł, ale wcześniej spełnił ich życzenia. Założył w  domu krasnoludzką spółdzielnię pracy i nauczył ich fachu pielęgnowania losu, krasnoludzkie stowarzyszenie rzemiosł różnych, cech żerców piastujących wysokie, najwyższe,  leśne urzędy. Krasnoludzką rzeczpospolitą  wypełnił południcami, bagienicami i biesami, zaludnił karykaturalnymi i pokracznymi mieszkańcami ostępów i mateczników. Dębowe i bukowe chatki zajęły brodate skrzaty, pod drzewami wystawały borowe dziady. Dziwożony i licha opuściły moczary i zaczęły wieść korowody wśród ciemnych sadzawek, a wszystko to na ścianach jadalni i sypialni, niby platońskich jaskiń, gdzie ich losy mogły rozsmakować się w czystej ułudzie. Poprzez zarośnięte dukty korytarza do najciemniejszych zakamarków kuchni i łazienki – Uku odszedł i zostawił  na pastwę światła leśne mocarstwo, aby żyło swoim życiem, radziło i świętowało, choćby miała to być tylko nieruchomość, iluzja posiadania, działka wydzielona kreskami geometry w miejscowym planie, świat uświęcony śladem pędzla, co kreuje, a nic nie zabiera dla siebie, co tworzy, aby tylko sprowokować krnąbrną dolę, podstępną idyllę leśnych knowań. Uku odszedł, zostawiając Zygmunta, jako samozwańczego plenipotenta krasnoludzkiej domeny, umocowanego przez leśne księgi, prokurenta, zostawiając na stoliku kubek czereśni, zagubione między wymiarami tęczowe muchy, mandolinę z małpiej skóry, woskowe cylindry przechowujące głosy umarłych i stary, mosiężny  żyrandol z kurkami na gaz, który wieczorami czyścił kredą i octem. Uku odszedł, zostawiając powołane do życia w czerwcowe święta, leśne sadyby dziwadeł, mówiąc im: radźcie i wyrokujcie, czyńcie poddanymi sobie jadalnię i sypialnię, ustanawiajcie prawa, dobijajcie się o swoje, a jeśli wam czegoś zabraknie, to wyślijcie Zygmunta, aby prosił waszą władczynię, królową, co trzyma w dłoni złote jabłko, co trzyma za gardło najświętszego z węży, świętą i miłościwą patronkę waszego królestwa. Proście Ofelię o gest łaski, o wyrozumiałość i poczucie wspólnoty, proście ją o ratunek i modlitwę.   I została im Ofelia, chociaż nigdy do końca nie zdołali jej zaufać. Ofelia na czele zastygłego w pół gestu, zwierzyńca, coraz mocniej osiadająca na brzegu czasu, między ziarenkami piasku z pękniętej klepsydry, z wąskim gardłem, przez które sączyła coraz bardziej rozmyte obrazy. I plątały jej się włosy i plątały jej się słowa, a Zygmunt próbował je rozplątać, w zastępstwie Uka, przeczesując żółtym grzebieniem z bakelitu i czytał, czytał jej historię żółtego piórka, aż do chwili kiedy zaczynała go bić po rękach.   Zygmunt,  czyli historia żółtego piórka – 2 – Bywa i tak – mawia Zygmunt – że jak człowiek nie znajdzie właściwego pierwiastka, to może się zgubić nawet we własnej łazience, zwłaszcza gdy akurat dokonuje skomplikowanych obliczeń. –  Tak to już jest z tą matematyką, że gdy próbuje się rozwiązać najprostsze równanie, nagle okazuje się, że nieskończoność razy nieskończoność równa się osiem kwadratowych metrów, w których trzeba zmieścić kilka niezależnych źródeł, a w dodatku obdarzać się intymnym płynem, a tego to już nie obejmuje pierwsza z brzegu nauka, a szczególnie taka co to musi się borykać z ciężką przestrzenią. – Z tego wszystkiego – zauważa Zygmunt – jak zamknąć się w łazience to dobrze chyba myśleć o jedzeniu albo astronomii, a najlepiej o jednym i o drugim, co nie jest takie trudne,  jak tylko się ma odpowiednie medium. Dajmy na to, Zygmunt, jak tylko pomyśli o Zośce, zaraz znajduje się całym sobą w jej nasączonym wanilią niebie, rozsiada się na miękkim obłoku z bitej śmietany, a stąd to już przecież tylko mały krok do bardziej namacalnych odległości. Bo szczerze mówiąc, to przez Zośkę i te jej poglądy, Zygmuntowi  wszystko przypomina kosmos i czuje, że coś musi być na rzeczy. – Dajmy na to – zauważa Zośka – pouczająco jest popatrzeć sobie na takiego Saturna, co się codziennie przechadza pod blokiem ze swoim  psem, i zdarza się, że już przed dziewiątą wchodzi w kolizję  z niewielką kometą spod szóstki, która wraca akurat ze sklepu i nie lubi, jak jej pies obsikuje zamszowe kozaczki, i wtedy bardzo wyraźnie widać te wszystkie  jego zagadkowe pierścienie i to bez użycia skomplikowanej technologii. –  Albo co ciekawe, nawet taki Saturn – twierdzi Zośka – chociaż wydaje się potężny i złowrogi ,wcale nie zbliża się od tego ani na jotę do słońca, bo dokładnie zna swoje miejsce w szeregu, zresztą zupełnie tak jak nasza stara ziemia, która nawet, gdy wraca już przed obiadem do domu i ma wyraźnie mniejszą gęstość, nie zdarza się przecież, żeby wypadła z orbity. – Bo kosmos już taki jest – dodaje Zośka tajemniczo – dużo bardziej rozsądny od naszych do niego pożądliwości, a niektórym to się wydaje, że mogliby go przelecieć jak jakąś naiwną małolatę, przelecieć, wziąć na pamiątkę kilka gadżetów i wcale nie interesują się jego głębokimi uczuciami dojrzałej kobiety. – Ludzie jak to ludzie, chcieliby mieć taki układ słoneczny, najchętniej bez żadnych zobowiązań. –  Nawet taki nasz wielki Kopernik, co to robił mu nieprzystojne propozycje jako uczony bawidamek, to po prawdzie  też go chciał przelecieć, tylko że na swój naukowy sposób. – A najgorsze – wyznaje w końcu Zośka – to jak się komuś wydaje, że jest mądrzejszy od ustalonego porządku, bo co człowiekowi przeszkadzało, dajmy na to, że takie słońce się rusza, a ziemia nie, tym bardziej że z kosmicznego punktu widzenia to i tak wszystko się porusza, tylko nie wiadomo w jakim kierunku, a równie dobrze mogłoby się w ogóle nie ruszać. Zośka się irytuje  i przygryza wargę, a po chwili dodaje – teraz takie czasy, że podobno o wszystkim wie nawet papież, ale i tak nie doznaje od tego pobożnej  satysfakcji, bo co tu dużo mówić,  ludzie chyba nigdy nie docenią swojej międzyplanetarnej wyobraźni. A co to właściwie ma znaczyć, żeby jedni drugich przekonywali, że rozpiętość słońca wynosi tylko jakieś głupie osiem czy dziewięć planet, skoro taka Zośka tylko przed południem, przy obieraniu ziemniaków dostrzega wyraźnie co najmniej piętnaście niebieskich ciał, zwłaszcza gdy akurat Zygmunt za pomocą swojego żółtego piórka dotyka jej ostatecznej struny. – Taki mam z nimi układ – mawia Zośka – i koniec, a inni niech się zadawalają jakimiś tam ograniczeniami. Zygmunt docenia  wkład Zośki do astronomii, a nawet  w stołowym  ma  małe obserwatorium, gdzie jak sam mistrz Kopernik, za pomocą żółtego piórka wyzwala biodra Zośki z nieznośnego egocentryzmu. Zygmunt wie, że nie musnął jeszcze najbliższej choćby gwiazdy, ale nie martwi się tym, bo kto by myślał o gwiazdach w takich czasach.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...