Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Śmierdziąca błyskotka


Rekomendowane odpowiedzi

Użytkowniku złoty! Czekam na Twoją uwagę, choćby taką: "Początek do bani, nie chce mi się dalej czytać". I ona bowiem może mi dać do myślenia.




ŚMIERDZĄCA BŁYSKOTKA

- Przyj, serdeńko, przyj! - wysyczał do wybranki serca, leżącej na trawie i wijącej się z bólu. Skóra przyszłej matki połyskiwała w prażącym słońcu, krzyk bólu niósł po lesie tęgi wiatr. Każda chwila, okupowana nieopisanym cierpieniem, przybliżała parę do oczekiwanego od dawna szczęścia.
Po ponad pół godzinie przyszło na świat młode. Poród zwieńczył płacz rodziców, nieposiadających się z radości.
Jak się okazało, krótkiej.
Paszcze wężowej pary wykrzywiły się w zdziwieniu. Oto dojrzeli wreszcie owoc swojej miłości. Niespotykanie długie i grube jak na właśnie urodzonego węża ciało. I jakże nielicująca z resztą jego cienka górna część i łebek, mniejszy chyba od dzikiej poziomki!
Rodzice, powodowani zdziwieniem i strachem, trwali w bezruchu, podczas gdy młody boa obracał naokół pyszczkiem i poznawał nowy świat. Pękł wówczas potężny konar dalekiego dębu i spadł z łomotem na ziemię. Dziecko ochrzczono więc Hukiem.

Mijały tygodnie, a Huk coraz bardziej różnił się od rówieśników. Łebek wężyka rósł wolno, chociaż reszta ciała potężniała z każdym dniem.
Prędko rozniosła się po lesie wieść o niezwykłym dziecku, głównie za sprawą legendy, według której każdy jedynak boa został przeklęty przez Boga. Zabobonne węże omijały Huka szerokim łukiem, zaś dzieci, które przejęły od nich uprzedzenia, niekiedy jawnie drwiły z nieszczęśnika.
Pomimo odmienności syna i sprzeciwu lwiej części mieszkańców kniei, rodzice obdarzyli go szczerą miłością. Stał się oczkiem w głowie kochającej się pary, która przeżywała każdą radość i smutek dziecka, czy to zalewając się łzami wzruszenia, kiedy zabił pierwszego szczura, czy pomstując na złośliwych rówieśników, gdy obrzucili Huka wyzwiskami.
Tak to mijały miesiące, w ciągu których niezmienne pozostawały proporcje wyjątkowego gada oraz uprzedzenia innych węży. Stający się już młodzieńcem Huk nieustannie napotykał na kose spojrzenia okrutnych zwierząt, a niekiedy słyszał ściszone głosy nieuważnych: „Ten stwór to pomiot szatana! Pacholę jeszcze, a już dłuższe od nas! To tylko kwestia czasu, jak stanie się dłuższy od spadłych sosen i wyrżnie w pień wszystkie węże!”
Pozbawiony przyjaciół i stale piętnowany przez społeczeństwo, nieraz myślał, aby skończyć z sobą. I najpewniej gdyby nie wsparcie rodziców, zsunąłby się z wysokiej skarpy lub zakopał w mrowisku.
Płynął czas, a Huk przeklinał Boga za swoje brzemię.

Słońce kryło się za górami, już tylko rumiany rąbek oświetlał knieję. Zasmucony Huk piął się ku szczytowi rozłożystego drzewa, by tam zastanowić się nad sensem życia oraz powspominać doznane przykrości. Nawet piękne ptasie trele, którymi zwykł się zachwycać, irytowały go, zaś bujna korona rośliny nie przykuwała wzroku węża, lecz tylko uświadamiała mu jego szpetotę. Dotarł nareszcie na wierzchołek i omiótł spojrzeniem okolicę.
Wśród niższych drzew hasały rozbawione małpy. Bezchmurne niebo przecinał klucz ptaków, podążających najpewniej za wielkie morze; ciało przy ciele, jak jeden organizm, doskonale zgrany. Na dalekiej zaś gałęzi spoczywały dwie puszyste wiewiórki, wtulone w siebie i szepcące co chwila czułe słówka.
Marzył Huk, by choć na dobę stać się kimś innym i doświadczyć miłości, przyjaźni i wynikającej z nich radości. Od pacholęcego już wieku powracał do tej mrzonki, kojącej skołatane serce nieszczęśnika. I w miarę upływu czasu coraz bardziej wątpił w szczęście.
Zapadła noc, gdy skąpany w piekących wspomnieniach udał się ku domowi i rodzicom, jedynym na świecie przychylnym mu gadom.

Dniało już, gdy wyspany i skryty w zaroślach Huk czyhał na nieostrożne gryzonie. Uciekały mu raz po raz, gdyż nadal trawił w myślach doznane niedawno przykrości. W końcu zrezygnował z posiłku i wspiął się na pobliskie drzewo, aby osłaniany przez liście wylegiwać się i czekać na kolejne sny, gaszące przeznaczone mu chyba nader częste cierpienie.
Wtem dosłyszał przyjazny syk; odwrócił się i dojrzał Barkę, przepiękną, acz okrutna gadzinę, która miesiąc temu skradła mu serce. Wpatrywał się w samice, czekając na ciąg dalszy niespodziewanych wydarzeń.
- Huku! – odezwała się ponownie. Głos jej, delikatny jak aksamit, ociekał wprost zmysłowością. – Huku mój złoty, chodź no tu do mnie. Ach! Ach, chyba mi jaki kamyk wpadł między zębiska, tak że go sama nie mogę wyjąć.
Zbity z pantałyku wąż, krępowany wpierw wstydem, pognał w końcu ku gadzinie, tonąc w blasku przepięknych jej oczu. Gdy już przy niej leżał, tak blisko, że czuł bijący z pyska zapach śliny, Barka ukazała garnitur zębów, równych i białych jak mleko. Przybliżył malutki łebek, by znaleźć kamyczek, lecz nadaremno.
- Kiedy... – zdziwił się, jak stłumiony wydał głos, jak żałosny. – Kiedy tam nic nie ma...
- Ach! – zapiszczała prawie. – Ach, jest, jest, musi być. Przecież czuję wyraźnie! Aj, jak boli, jak się wraża w delikatne dziąsło...
I ponownie rozwarła paszczę. I gdyby nie za mały łebek, potężny Huk niechybnie ucałowałby gadzinę.
Wężowy chichot, dochodzący zza drzewa i zupełnie nielicujący z romantycznym spotkaniem, przywołał samca do rzeczywistości. Pełen podejrzeń, pomknął ku źródle odgłosów. Zamarł jak rażony piorunem, gdyż ujrzał pokładających się ze śmiechu złośliwców.
- Ha, ha, głupolu! – dobiegł go z tyłu głos Barki, już wyzuty ze zmysłowości, a ociekający gniewem. – Naprawdę myślałeś, że pozwoliłabym się zbliżyć do siebie komuś takiemu jak ty? Jesteś nikim! Nikim!!
I przy wtórze śmiechów znikł prędko w gąszczu krzewów. Potem mknął już przez łąkę, skryty w wysokich trawach i kwiatach.
Mijał myszy. Przerażone do żywego zbiegały, piszcząc jak zarzynane. Nie zwracały uwagi Huka. Zaszkliły się oczy węża, tak że widział już tylko rozmazany obraz. Mimo to parł przed siebie jeszcze szybciej.
Wtem rozpętała się burza. Puszyste obłoki przysłoniły widnokrąg i stało się ciemno. Zimne krople natarły na łąkę. Rozległy się błyski, a sercem gada także trzaskały pioruny.
Roślinność rzedła. Podłoże stawało się twardsze i coraz częściej wąż napotykał na kamienie. Nie wymijał ich zawczasu, lecz także na ból nie zwracał uwagi, gdyż jego serce palił nieopisanie większy.
W oddali dojrzał skarpę. Choć brakło mu sił, przyspieszył znacznie. Zadął tęgi wiatr i krople waliły o ziemię mocniej. Spad był już blisko. Huk nie zwolnił tempa. Gdzieś ułamał się konar i spadł z łomotem i pluskiem na mokrą glebę. Bez chwili wahania wąż osunął się w przepaść.

- I pognał wtedy jak szalony, o, tam, w krzaki! Tyle go widzieliśmy! – urywane głosy młodych węży, przepełnione strachem, tylko bardziej zirytowały rodziców Huka. Już przeszło dzień nie widziano zguby i choć wszystkie niemal gady cieszyły się w sercu, udawały trwogę, gdyż bały się gniewu załamanej pary. Ta nie ustawała w poszukiwaniach, byleby znaleźć choćby mały ślad ostatniej obecności syna w lesie.
Ojciec Huka omal nie zagryzł przyzwanych gadów, gdy wygonił ich z domu. Potem wtulił się w żonę i zalali się łzami. Najpewniej przepłakaliby cały boży dzień, gdyby nie nadzieja, że syn nadal żyje, tylko skrył się gdzieś z dala od wężowego okrucieństwa. Zrozpaczeni, ruszyli niebawem w głąb lasu na poszukiwania, a przewodziło im skołatane serce.

- Sen to? Czy śmierć? – wysyczał pogruchotany gad. Palący ból rozsadzał mu łebek i promieniował w dół. – Ależ nie! To jawa!
Poczekał, aż obraz okolicy się wyostrzy. Uświadomił sobie wówczas, że nie zginął i znajdował się na małej półce skalnej, parędziesiąt metrów poniżej miejsca, z którego się osunął.
- Długo spadałem. – rzekł Huk, spojrzawszy w górę. – Powinienem był umrzeć!
Leżał oto sam, z dala od rodzinnego lasu, a jeszcze dalej od śmierci, czekającej nań na samym dole. Na kawałku ziemi z garstką grzybów i licha trawką. Bez szansy powrotu.
- Ja... – wysyczał słabym głosem – Nadal chcę umrzeć. Ale wpierw... – zwątpił już w słuszność zamiaru i zaczął szukać usprawiedliwienia dla zwłoki. - Wpierw muszę się posilić.
I napełnił żołądek dziwnymi grzybami. Smakowały okropnie, jednak, wygłodzony, zjadł je w okamgnieniu.

- Huku! Huku kochany, gdzie jesteś? – syczeli rodzice tak głośno, jak tylko mogli. Głosy im słabły coraz bardziej, a brak odzewu nadwątlał nadzieję. Jednak nie przyznawali się do tego przed samymi sobą i wzmagali wysiłek.
Tymczasem dzień się kończył. Większe zwierzęta uciszyły rodziców Huka pod groźbą zadeptania. Radzi nieradzi, powrócili do domu.

Kocham życie! - myślał Huk. Cały świat krążył wokół węża, drzewa w oddali wyginały się jak trawy na wietrze. Wszystko było piękne, a gada rozpierała energia.
Ujrzał pośrodku nieba czarny punkt. Jak na życzenie, ów zaczął się zbliżać i już po chwili gad mógł rozpoznać obiekt.
- Barka! – krzyknął.
Frunęła na białych jak śnieg skrzydłach. Gdy byli blisko siebie, wykrzywiła paszczę w zmysłowym uśmiechu.
- Czego chcesz, gadzino?! – zasyczał ze złością Huk. - Przyszłaś się znowu ze mnie natrząsać? A gdzie twoi przyjaciele, czyżby umarli ze śmiechu?
- Ach, mój miły. Nienawidzę ich. A pragnę tylko ciebie!
Chciał przegnać Barkę. Jednak gdy zaczęła go namiętnie smagać językiem, zrozumiał, że to z pewnością nie kolejna kpina.
- A... – podjął zgoła innym głosem. – A skrzydła?
- Skrzydła? A, rzeczywiście. Nie przejmuj się nimi. Zaraz znikną. – rozpłynęły się w powietrzu. – O, już.
Chuć skradła obojgu jakikolwiek wstyd czy nieśmiałość. Przywarli do siebie i sycząc z rozkoszy doświadczali największej z możliwych przyjemności. Gdy skończyli, zziajani, wpatrzyli się sobie w oczy i trwali tak w bezruchu, wspominając cudowną chwilę i myśląc o następnych.
Lecz wydało się Hukowi, że dojrzał na paszczy wybranki jakiś demoniczny wyraz. Uznał, że to omam, jednak wrażenie się powtórzyło. Po chwili zaś Barka przedzierzgnęła się w chochlika, zapiszczała przeraźliwie i wystrzeliła w powietrze. Potem znikła.
Przerażony gad odchodził od zmysłów. Znowu zapragnął śmierci. Spojrzał w dół przepaści na drzewa; większość z nich pląsała w skocznym tańcu, inne klaskały do rytmu. Poczuł, jak jego ciało drętwieje od tyłu. Usłyszał za sobą radosny śpiew kamieni. Rozzłoszczony, odwrócił się w ich poszukiwaniu. Poruszył się bardzo powoli i z niemałym wysiłkiem. Świat stał się czarny, tylko czasem przefruwały obok Huka pstrokate kwiaty. Siły uchodziły z węża. Ujrzał czarny wyłom. Wcisnął usilnie łebek do jamy. Poczuł nieopisany odór, lecz parł dalej. Zabrakło mu powietrza, zaczął się dusić. Ujrzał błyszczący okrąg, chwycił go kłami i, ledwie uchodząc z życiem, wychynął na zewnątrz. Padł jak martwy.

Musimy go jak najprędzej odnaleźć! - myśleli rodzice Huka, pnąc się po drzewie. Dzień chylił się ku końcowi, a zrozpaczona para gotowa była chwycić się choćby niedorzecznej szansy. Wtem opodal węży przeszybował wolno orzeł.
- Orle, dobry orle! – zasyczał z całych sił gad. Skrzydlaty drapieżnik, zdziwiony i nieco rozbawiony, zawisł nad rodzicami Huka.
- No, czego chcą?
- Mija już doba, odkąd ostatni raz widzieliśmy naszego syna. To młody wąż, nigdy nie znikał bez wieści!
- Aha.
- Jest jedyny w swoim rodzaju. Ma niezwykle wąską górną część ciała, szczególnie paszczę. Od razu rzuca się w oczy!
- A, wiem, wiem. Zaraz, zaraz. Zniknął wczoraj, mówicie?
- Tak!
- Zarżnąłem sukinsyna. Bo brzydki był.
I rzucili się na znacznie większego ptaka. Odskoczył, zaśmiał się gromko, zawtórowali mu tym samym małpi obserwatorzy. Jednak po chwili się uspokoił i odezwał ponownie.
- Żarcik taki. Niebezcelowy zresztą – teraz już wiem, że naprawdę wam zależy. A to wystarczy, bym pomógł. Co mogę zrobić, serdeńka?

- Sowa! Sowa, stara cipo! Obudź się piorunem i wyłaź z tej dziupli, bo ci łapy z kupra powyrywam.
Nocny ptak wygramolił się z łoża, wychylił głowę na zewnątrz, krzywiąc się z bólu nienawykłych do światła oczu, i usiadł na gałęzi. Spojrzał chłodno na przybysza.
- No, no. – rzekł do orła. – Wyrodny przyrodni brat. Czego tu chce? W dziób? Pożegnać się, zanim go zatłukę? Czy może pożalić, że wychowała go sowa, a nie dumne, piękne i władcze orły?
- Aj, stul pysk. Wiesz ty, cymbale, co to wąż?
- Wiem, kozia fujaro. Niech no zgadnę, jakiś ci powiedział, że latasz jak pierdoła i masz kreci wzrok?
- Niezupełnie, zawszony karle. Dwa poprosiły mnie, bym znalazł ich syna. Przydasz się. No bo ciemno zaraz, a poszukiwania trzeba zacząć natychmiast.
- Aha, wszystko jasne. Zaraz wyruszamy. A czy przedtem mogę ci, braciszku, zadać osobiste pytanie?
- A walże śmiało.
- Posrało cię do reszty?
- Nie. Streszczaj się.
- Debil, debil... – usłyszał, gdy sowa wracała do dziupli. Lecz już po chwili była gotowa do drogi.

Huk się zbudził. Świat na powrót wyglądał normalnie. Tylko ogromny ból kloaki był czymś wyjątkowym. Tudzież niezwykle cuchnący łebek oraz obrzydliwy w smaku pierścień, który wąż trzymał w pysku.
- Fuj! – opróżnił paszczę. – Skąd to się wzięło? A jak błyszczy, jakie piękne!
Łebek węża zalała fala wspomnień. Przypomniał sobie wizje, jakich doświadczył pod wpływem nieznanych grzybów. Oraz skojarzył ból kloaki z ciasną i śmierdzącą jaskinią.
- Ożeż ty w mordę! – zakrzyknął. – Wlazłem sobie do tyłka!
Nie od razu zaakceptował niezwykłą tę myśl. Wydawała się absurdalna. Jednak tłumaczyła cuchnącą paszczę. Ponadto nim zemdlał, ogarniał go od końca ciała paraliż, mógł więc poruszać się tylko górną częścią oraz nic nie czuć w kloace.
- Ale skąd ten pierścień? – zapytał sam siebie. Potem zemdlał.

Lecieli skrzydło w skrzydło nad pstrokatą łąką. Wiał zimny wiatr i nienawykły do nocnych podróży orzeł zaczął pomstować na pogodę. Co chwila przyganiał mu towarzysz
Ujrzeli skarpę. Przefrunęli nad nią i sowa zobaczyła zgubę.
- Kubek w kubek jak gad z opisu: duże, brzydkie, z małym łbem. Nurkujemy. Nie wyrżnij w drzewo, ślepa pokrako.
Orzeł chciał od razu złapać Huka w szpony, jednak ów się zbudził i zaczął szaleńczo wywijać.
- Jagna, cymbałku? Antek, matołku? – sowa wymieniła imiona rodziców gada. Ów się zmieszał i nieco uspokoił. Wzrok nocnego ptaka spoczął na świecidełku. - Ja pierdzielę! – zakrzyknął. – Pierścień sowich magów!
- Tak, a bo co? – Huk odważył się odezwać, gdyż poczuł zagrożenie kradzieżą.
- A bo nagroda za wybawienie, serdeńko.
Piękne wizję przemknęły przez łeb sowy. Oto znalazł się pierścień, poszukiwany przez sowich magów. By stać się bogatym, wystarczyło zanieść świecidełko bogatemu czarodziejowi i zapewnić, że jest się znalazcą.
- Ani mi się waż, świniaku. – przywołał wąż do porządku. Odgadł z grubsza zachłanne myśli towarzysza. – Pierścień należy do gada. I tak pozostanie, pókim żyw.
Zachłanny ptak pomyślał, że i za dostarczenie znalazcy może przypaść nagroda. Zrezygnował zatem z kradzieży i zaproponował podróż do maga, która okaże się korzystna dla całej trójki. Zgodzono się i już po chwili wznieśli się ku niebu.

Dziupla maga, wydrążona niemal na samym szczycie grubego drzewa, w niczym nie przypominała zwykłego sowiego domu. Na zaklęcie czarodzieja ściany pomieszczenia zaczęły emanować delikatną czerwienią, która unaoczniła przybyszom unoszące się w powietrzu stosy pergaminów, książki i różdżki. Naokół wisiały obrazy sędziwych nocnych ptaków.
- Pierścień magów, mówisz. – zwrócił się czarodziej do przybyłej z wężem sowy. Z powodu dużych rozmiarów orzeł został na zewnątrz. – No, byłbym rad. Pokaż. Ha, ha, a jak! Nareszcie! A ciebie, panie gadzie, przypadkiem nie boli tyłek?
- Jak cholera. – Huk już się oswoił z bliskością innych zwierząt. – A co, czytać w myślach się umie?
- Nie. Wcale nieźle czarować. Pozwólcie, serdeńka, że opowiem wam historię tej błyskotki.
Jest nie tylko piękna, ale i potężna. Mniejsza o to, na czym polega jej moc; wątpię, byście zrozumieli. Była jednak tak wielka, że pierścień, który sam zdobyłem, stał się kością niezgody dla całego mojego rodu. Żądni władzy nad innymi czarodzieje mogliby i zabić, żeby tylko zdobyć tę błyskotkę. Stało się zatem konieczne, aby – uznając dobro sów za ważniejsze – pozbyć się świecidełka. A że jest niezniszczalne, to tylko chowając je w dobrym miejscu.
Znacie jakieś lepsze od wężowej kloaki?
Poza tym zaprogramowałem cię, abyś, gdy już minie nieco czasu i inni czarodzieje ochłoną, znalazł w tyłku pierścień i jakimś sposobem dostał się tutaj.
Poznawszy dzieje pierścienia, Huk stracił nad sobą panowanie. Byłby udusił maga, gdyby się ów nie odezwał w porę.
- Zaraz, zaraz, kusieńko! Zanim mnie zabijesz, pragnąłbym ci zaoferować coś diablo kuszącego.
- Draniu! Jak śmiesz!... Zniszczyłeś mi życie!
- Otóż niezupełnie. Jedną dziesiątą życia. Resztę będziesz miał przednią, zapewniam.
Mag wzniósł prędko skrzydła i deszcz kolorowych iskier spadł na paszczę Huka.
- To na zachętę. – rzekł już mniej widoczny czarodziej. Uśmiechnął się i rozmazał zupełnie.
- Sukinsynu, łeb ci rośnie! – zakrzyknęła pozostała sowa.

Aj, rzyć mnie swędzi – pomyślał Huk, wracając samotnie do rodziców. Wtem zza zarośli wybiegła wiewiórka i skoczywszy nad wężem smagnęła go ogonem po tylnej części ciała. I jeść mi się, syknął sam do siebie, a beztroski szczur, który wyrósł jakby spod ziemi, wlazł gadowi do paszczy. Cholera! – tym razem Huk krzyknął. – Mag dotrzymał słowa!
Zdawało się, że oto zaczęło się dla węża nowe, nieporównywalnie lepsze życie. Iż jakąkolwiek zachciankę spełniać mu będzie szczęśliwy przypadek. Uśmiechnął się do siebie i przyspieszył, żeby prędzej ujrzeć zatroskanych rodziców.
Nie byli w domu sami. Gdy już skończyli się przytulać z synem i opanowali płacz, spojrzał pytająco na niespodziewanego gościa.
- Nie ustawała w staraniach, aby nam choć trochę pomóc. – podjęła tłumaczenie matka. - Wyparła się dawnych znajomych. To całkiem inna, nowa Barka.
Przystojny już Huk i odmieniona w sercu samica spojrzeli na siebie.
Ślub odbył się nazajutrz.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...