Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Pankracy grog

Użytkownicy
  • Postów

    23
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez Pankracy grog

  1. Użytkowniku złoty! Czekam na Twoją uwagę, choćby taką: "Początek do bani, nie chce mi się dalej czytać". I ona bowiem może mi dać do myślenia. ŚMIERDZĄCA BŁYSKOTKA - Przyj, serdeńko, przyj! - wysyczał do wybranki serca, leżącej na trawie i wijącej się z bólu. Skóra przyszłej matki połyskiwała w prażącym słońcu, krzyk bólu niósł po lesie tęgi wiatr. Każda chwila, okupowana nieopisanym cierpieniem, przybliżała parę do oczekiwanego od dawna szczęścia. Po ponad pół godzinie przyszło na świat młode. Poród zwieńczył płacz rodziców, nieposiadających się z radości. Jak się okazało, krótkiej. Paszcze wężowej pary wykrzywiły się w zdziwieniu. Oto dojrzeli wreszcie owoc swojej miłości. Niespotykanie długie i grube jak na właśnie urodzonego węża ciało. I jakże nielicująca z resztą jego cienka górna część i łebek, mniejszy chyba od dzikiej poziomki! Rodzice, powodowani zdziwieniem i strachem, trwali w bezruchu, podczas gdy młody boa obracał naokół pyszczkiem i poznawał nowy świat. Pękł wówczas potężny konar dalekiego dębu i spadł z łomotem na ziemię. Dziecko ochrzczono więc Hukiem. Mijały tygodnie, a Huk coraz bardziej różnił się od rówieśników. Łebek wężyka rósł wolno, chociaż reszta ciała potężniała z każdym dniem. Prędko rozniosła się po lesie wieść o niezwykłym dziecku, głównie za sprawą legendy, według której każdy jedynak boa został przeklęty przez Boga. Zabobonne węże omijały Huka szerokim łukiem, zaś dzieci, które przejęły od nich uprzedzenia, niekiedy jawnie drwiły z nieszczęśnika. Pomimo odmienności syna i sprzeciwu lwiej części mieszkańców kniei, rodzice obdarzyli go szczerą miłością. Stał się oczkiem w głowie kochającej się pary, która przeżywała każdą radość i smutek dziecka, czy to zalewając się łzami wzruszenia, kiedy zabił pierwszego szczura, czy pomstując na złośliwych rówieśników, gdy obrzucili Huka wyzwiskami. Tak to mijały miesiące, w ciągu których niezmienne pozostawały proporcje wyjątkowego gada oraz uprzedzenia innych węży. Stający się już młodzieńcem Huk nieustannie napotykał na kose spojrzenia okrutnych zwierząt, a niekiedy słyszał ściszone głosy nieuważnych: „Ten stwór to pomiot szatana! Pacholę jeszcze, a już dłuższe od nas! To tylko kwestia czasu, jak stanie się dłuższy od spadłych sosen i wyrżnie w pień wszystkie węże!” Pozbawiony przyjaciół i stale piętnowany przez społeczeństwo, nieraz myślał, aby skończyć z sobą. I najpewniej gdyby nie wsparcie rodziców, zsunąłby się z wysokiej skarpy lub zakopał w mrowisku. Płynął czas, a Huk przeklinał Boga za swoje brzemię. Słońce kryło się za górami, już tylko rumiany rąbek oświetlał knieję. Zasmucony Huk piął się ku szczytowi rozłożystego drzewa, by tam zastanowić się nad sensem życia oraz powspominać doznane przykrości. Nawet piękne ptasie trele, którymi zwykł się zachwycać, irytowały go, zaś bujna korona rośliny nie przykuwała wzroku węża, lecz tylko uświadamiała mu jego szpetotę. Dotarł nareszcie na wierzchołek i omiótł spojrzeniem okolicę. Wśród niższych drzew hasały rozbawione małpy. Bezchmurne niebo przecinał klucz ptaków, podążających najpewniej za wielkie morze; ciało przy ciele, jak jeden organizm, doskonale zgrany. Na dalekiej zaś gałęzi spoczywały dwie puszyste wiewiórki, wtulone w siebie i szepcące co chwila czułe słówka. Marzył Huk, by choć na dobę stać się kimś innym i doświadczyć miłości, przyjaźni i wynikającej z nich radości. Od pacholęcego już wieku powracał do tej mrzonki, kojącej skołatane serce nieszczęśnika. I w miarę upływu czasu coraz bardziej wątpił w szczęście. Zapadła noc, gdy skąpany w piekących wspomnieniach udał się ku domowi i rodzicom, jedynym na świecie przychylnym mu gadom. Dniało już, gdy wyspany i skryty w zaroślach Huk czyhał na nieostrożne gryzonie. Uciekały mu raz po raz, gdyż nadal trawił w myślach doznane niedawno przykrości. W końcu zrezygnował z posiłku i wspiął się na pobliskie drzewo, aby osłaniany przez liście wylegiwać się i czekać na kolejne sny, gaszące przeznaczone mu chyba nader częste cierpienie. Wtem dosłyszał przyjazny syk; odwrócił się i dojrzał Barkę, przepiękną, acz okrutna gadzinę, która miesiąc temu skradła mu serce. Wpatrywał się w samice, czekając na ciąg dalszy niespodziewanych wydarzeń. - Huku! – odezwała się ponownie. Głos jej, delikatny jak aksamit, ociekał wprost zmysłowością. – Huku mój złoty, chodź no tu do mnie. Ach! Ach, chyba mi jaki kamyk wpadł między zębiska, tak że go sama nie mogę wyjąć. Zbity z pantałyku wąż, krępowany wpierw wstydem, pognał w końcu ku gadzinie, tonąc w blasku przepięknych jej oczu. Gdy już przy niej leżał, tak blisko, że czuł bijący z pyska zapach śliny, Barka ukazała garnitur zębów, równych i białych jak mleko. Przybliżył malutki łebek, by znaleźć kamyczek, lecz nadaremno. - Kiedy... – zdziwił się, jak stłumiony wydał głos, jak żałosny. – Kiedy tam nic nie ma... - Ach! – zapiszczała prawie. – Ach, jest, jest, musi być. Przecież czuję wyraźnie! Aj, jak boli, jak się wraża w delikatne dziąsło... I ponownie rozwarła paszczę. I gdyby nie za mały łebek, potężny Huk niechybnie ucałowałby gadzinę. Wężowy chichot, dochodzący zza drzewa i zupełnie nielicujący z romantycznym spotkaniem, przywołał samca do rzeczywistości. Pełen podejrzeń, pomknął ku źródle odgłosów. Zamarł jak rażony piorunem, gdyż ujrzał pokładających się ze śmiechu złośliwców. - Ha, ha, głupolu! – dobiegł go z tyłu głos Barki, już wyzuty ze zmysłowości, a ociekający gniewem. – Naprawdę myślałeś, że pozwoliłabym się zbliżyć do siebie komuś takiemu jak ty? Jesteś nikim! Nikim!! I przy wtórze śmiechów znikł prędko w gąszczu krzewów. Potem mknął już przez łąkę, skryty w wysokich trawach i kwiatach. Mijał myszy. Przerażone do żywego zbiegały, piszcząc jak zarzynane. Nie zwracały uwagi Huka. Zaszkliły się oczy węża, tak że widział już tylko rozmazany obraz. Mimo to parł przed siebie jeszcze szybciej. Wtem rozpętała się burza. Puszyste obłoki przysłoniły widnokrąg i stało się ciemno. Zimne krople natarły na łąkę. Rozległy się błyski, a sercem gada także trzaskały pioruny. Roślinność rzedła. Podłoże stawało się twardsze i coraz częściej wąż napotykał na kamienie. Nie wymijał ich zawczasu, lecz także na ból nie zwracał uwagi, gdyż jego serce palił nieopisanie większy. W oddali dojrzał skarpę. Choć brakło mu sił, przyspieszył znacznie. Zadął tęgi wiatr i krople waliły o ziemię mocniej. Spad był już blisko. Huk nie zwolnił tempa. Gdzieś ułamał się konar i spadł z łomotem i pluskiem na mokrą glebę. Bez chwili wahania wąż osunął się w przepaść. - I pognał wtedy jak szalony, o, tam, w krzaki! Tyle go widzieliśmy! – urywane głosy młodych węży, przepełnione strachem, tylko bardziej zirytowały rodziców Huka. Już przeszło dzień nie widziano zguby i choć wszystkie niemal gady cieszyły się w sercu, udawały trwogę, gdyż bały się gniewu załamanej pary. Ta nie ustawała w poszukiwaniach, byleby znaleźć choćby mały ślad ostatniej obecności syna w lesie. Ojciec Huka omal nie zagryzł przyzwanych gadów, gdy wygonił ich z domu. Potem wtulił się w żonę i zalali się łzami. Najpewniej przepłakaliby cały boży dzień, gdyby nie nadzieja, że syn nadal żyje, tylko skrył się gdzieś z dala od wężowego okrucieństwa. Zrozpaczeni, ruszyli niebawem w głąb lasu na poszukiwania, a przewodziło im skołatane serce. - Sen to? Czy śmierć? – wysyczał pogruchotany gad. Palący ból rozsadzał mu łebek i promieniował w dół. – Ależ nie! To jawa! Poczekał, aż obraz okolicy się wyostrzy. Uświadomił sobie wówczas, że nie zginął i znajdował się na małej półce skalnej, parędziesiąt metrów poniżej miejsca, z którego się osunął. - Długo spadałem. – rzekł Huk, spojrzawszy w górę. – Powinienem był umrzeć! Leżał oto sam, z dala od rodzinnego lasu, a jeszcze dalej od śmierci, czekającej nań na samym dole. Na kawałku ziemi z garstką grzybów i licha trawką. Bez szansy powrotu. - Ja... – wysyczał słabym głosem – Nadal chcę umrzeć. Ale wpierw... – zwątpił już w słuszność zamiaru i zaczął szukać usprawiedliwienia dla zwłoki. - Wpierw muszę się posilić. I napełnił żołądek dziwnymi grzybami. Smakowały okropnie, jednak, wygłodzony, zjadł je w okamgnieniu. - Huku! Huku kochany, gdzie jesteś? – syczeli rodzice tak głośno, jak tylko mogli. Głosy im słabły coraz bardziej, a brak odzewu nadwątlał nadzieję. Jednak nie przyznawali się do tego przed samymi sobą i wzmagali wysiłek. Tymczasem dzień się kończył. Większe zwierzęta uciszyły rodziców Huka pod groźbą zadeptania. Radzi nieradzi, powrócili do domu. Kocham życie! - myślał Huk. Cały świat krążył wokół węża, drzewa w oddali wyginały się jak trawy na wietrze. Wszystko było piękne, a gada rozpierała energia. Ujrzał pośrodku nieba czarny punkt. Jak na życzenie, ów zaczął się zbliżać i już po chwili gad mógł rozpoznać obiekt. - Barka! – krzyknął. Frunęła na białych jak śnieg skrzydłach. Gdy byli blisko siebie, wykrzywiła paszczę w zmysłowym uśmiechu. - Czego chcesz, gadzino?! – zasyczał ze złością Huk. - Przyszłaś się znowu ze mnie natrząsać? A gdzie twoi przyjaciele, czyżby umarli ze śmiechu? - Ach, mój miły. Nienawidzę ich. A pragnę tylko ciebie! Chciał przegnać Barkę. Jednak gdy zaczęła go namiętnie smagać językiem, zrozumiał, że to z pewnością nie kolejna kpina. - A... – podjął zgoła innym głosem. – A skrzydła? - Skrzydła? A, rzeczywiście. Nie przejmuj się nimi. Zaraz znikną. – rozpłynęły się w powietrzu. – O, już. Chuć skradła obojgu jakikolwiek wstyd czy nieśmiałość. Przywarli do siebie i sycząc z rozkoszy doświadczali największej z możliwych przyjemności. Gdy skończyli, zziajani, wpatrzyli się sobie w oczy i trwali tak w bezruchu, wspominając cudowną chwilę i myśląc o następnych. Lecz wydało się Hukowi, że dojrzał na paszczy wybranki jakiś demoniczny wyraz. Uznał, że to omam, jednak wrażenie się powtórzyło. Po chwili zaś Barka przedzierzgnęła się w chochlika, zapiszczała przeraźliwie i wystrzeliła w powietrze. Potem znikła. Przerażony gad odchodził od zmysłów. Znowu zapragnął śmierci. Spojrzał w dół przepaści na drzewa; większość z nich pląsała w skocznym tańcu, inne klaskały do rytmu. Poczuł, jak jego ciało drętwieje od tyłu. Usłyszał za sobą radosny śpiew kamieni. Rozzłoszczony, odwrócił się w ich poszukiwaniu. Poruszył się bardzo powoli i z niemałym wysiłkiem. Świat stał się czarny, tylko czasem przefruwały obok Huka pstrokate kwiaty. Siły uchodziły z węża. Ujrzał czarny wyłom. Wcisnął usilnie łebek do jamy. Poczuł nieopisany odór, lecz parł dalej. Zabrakło mu powietrza, zaczął się dusić. Ujrzał błyszczący okrąg, chwycił go kłami i, ledwie uchodząc z życiem, wychynął na zewnątrz. Padł jak martwy. Musimy go jak najprędzej odnaleźć! - myśleli rodzice Huka, pnąc się po drzewie. Dzień chylił się ku końcowi, a zrozpaczona para gotowa była chwycić się choćby niedorzecznej szansy. Wtem opodal węży przeszybował wolno orzeł. - Orle, dobry orle! – zasyczał z całych sił gad. Skrzydlaty drapieżnik, zdziwiony i nieco rozbawiony, zawisł nad rodzicami Huka. - No, czego chcą? - Mija już doba, odkąd ostatni raz widzieliśmy naszego syna. To młody wąż, nigdy nie znikał bez wieści! - Aha. - Jest jedyny w swoim rodzaju. Ma niezwykle wąską górną część ciała, szczególnie paszczę. Od razu rzuca się w oczy! - A, wiem, wiem. Zaraz, zaraz. Zniknął wczoraj, mówicie? - Tak! - Zarżnąłem sukinsyna. Bo brzydki był. I rzucili się na znacznie większego ptaka. Odskoczył, zaśmiał się gromko, zawtórowali mu tym samym małpi obserwatorzy. Jednak po chwili się uspokoił i odezwał ponownie. - Żarcik taki. Niebezcelowy zresztą – teraz już wiem, że naprawdę wam zależy. A to wystarczy, bym pomógł. Co mogę zrobić, serdeńka? - Sowa! Sowa, stara cipo! Obudź się piorunem i wyłaź z tej dziupli, bo ci łapy z kupra powyrywam. Nocny ptak wygramolił się z łoża, wychylił głowę na zewnątrz, krzywiąc się z bólu nienawykłych do światła oczu, i usiadł na gałęzi. Spojrzał chłodno na przybysza. - No, no. – rzekł do orła. – Wyrodny przyrodni brat. Czego tu chce? W dziób? Pożegnać się, zanim go zatłukę? Czy może pożalić, że wychowała go sowa, a nie dumne, piękne i władcze orły? - Aj, stul pysk. Wiesz ty, cymbale, co to wąż? - Wiem, kozia fujaro. Niech no zgadnę, jakiś ci powiedział, że latasz jak pierdoła i masz kreci wzrok? - Niezupełnie, zawszony karle. Dwa poprosiły mnie, bym znalazł ich syna. Przydasz się. No bo ciemno zaraz, a poszukiwania trzeba zacząć natychmiast. - Aha, wszystko jasne. Zaraz wyruszamy. A czy przedtem mogę ci, braciszku, zadać osobiste pytanie? - A walże śmiało. - Posrało cię do reszty? - Nie. Streszczaj się. - Debil, debil... – usłyszał, gdy sowa wracała do dziupli. Lecz już po chwili była gotowa do drogi. Huk się zbudził. Świat na powrót wyglądał normalnie. Tylko ogromny ból kloaki był czymś wyjątkowym. Tudzież niezwykle cuchnący łebek oraz obrzydliwy w smaku pierścień, który wąż trzymał w pysku. - Fuj! – opróżnił paszczę. – Skąd to się wzięło? A jak błyszczy, jakie piękne! Łebek węża zalała fala wspomnień. Przypomniał sobie wizje, jakich doświadczył pod wpływem nieznanych grzybów. Oraz skojarzył ból kloaki z ciasną i śmierdzącą jaskinią. - Ożeż ty w mordę! – zakrzyknął. – Wlazłem sobie do tyłka! Nie od razu zaakceptował niezwykłą tę myśl. Wydawała się absurdalna. Jednak tłumaczyła cuchnącą paszczę. Ponadto nim zemdlał, ogarniał go od końca ciała paraliż, mógł więc poruszać się tylko górną częścią oraz nic nie czuć w kloace. - Ale skąd ten pierścień? – zapytał sam siebie. Potem zemdlał. Lecieli skrzydło w skrzydło nad pstrokatą łąką. Wiał zimny wiatr i nienawykły do nocnych podróży orzeł zaczął pomstować na pogodę. Co chwila przyganiał mu towarzysz Ujrzeli skarpę. Przefrunęli nad nią i sowa zobaczyła zgubę. - Kubek w kubek jak gad z opisu: duże, brzydkie, z małym łbem. Nurkujemy. Nie wyrżnij w drzewo, ślepa pokrako. Orzeł chciał od razu złapać Huka w szpony, jednak ów się zbudził i zaczął szaleńczo wywijać. - Jagna, cymbałku? Antek, matołku? – sowa wymieniła imiona rodziców gada. Ów się zmieszał i nieco uspokoił. Wzrok nocnego ptaka spoczął na świecidełku. - Ja pierdzielę! – zakrzyknął. – Pierścień sowich magów! - Tak, a bo co? – Huk odważył się odezwać, gdyż poczuł zagrożenie kradzieżą. - A bo nagroda za wybawienie, serdeńko. Piękne wizję przemknęły przez łeb sowy. Oto znalazł się pierścień, poszukiwany przez sowich magów. By stać się bogatym, wystarczyło zanieść świecidełko bogatemu czarodziejowi i zapewnić, że jest się znalazcą. - Ani mi się waż, świniaku. – przywołał wąż do porządku. Odgadł z grubsza zachłanne myśli towarzysza. – Pierścień należy do gada. I tak pozostanie, pókim żyw. Zachłanny ptak pomyślał, że i za dostarczenie znalazcy może przypaść nagroda. Zrezygnował zatem z kradzieży i zaproponował podróż do maga, która okaże się korzystna dla całej trójki. Zgodzono się i już po chwili wznieśli się ku niebu. Dziupla maga, wydrążona niemal na samym szczycie grubego drzewa, w niczym nie przypominała zwykłego sowiego domu. Na zaklęcie czarodzieja ściany pomieszczenia zaczęły emanować delikatną czerwienią, która unaoczniła przybyszom unoszące się w powietrzu stosy pergaminów, książki i różdżki. Naokół wisiały obrazy sędziwych nocnych ptaków. - Pierścień magów, mówisz. – zwrócił się czarodziej do przybyłej z wężem sowy. Z powodu dużych rozmiarów orzeł został na zewnątrz. – No, byłbym rad. Pokaż. Ha, ha, a jak! Nareszcie! A ciebie, panie gadzie, przypadkiem nie boli tyłek? - Jak cholera. – Huk już się oswoił z bliskością innych zwierząt. – A co, czytać w myślach się umie? - Nie. Wcale nieźle czarować. Pozwólcie, serdeńka, że opowiem wam historię tej błyskotki. Jest nie tylko piękna, ale i potężna. Mniejsza o to, na czym polega jej moc; wątpię, byście zrozumieli. Była jednak tak wielka, że pierścień, który sam zdobyłem, stał się kością niezgody dla całego mojego rodu. Żądni władzy nad innymi czarodzieje mogliby i zabić, żeby tylko zdobyć tę błyskotkę. Stało się zatem konieczne, aby – uznając dobro sów za ważniejsze – pozbyć się świecidełka. A że jest niezniszczalne, to tylko chowając je w dobrym miejscu. Znacie jakieś lepsze od wężowej kloaki? Poza tym zaprogramowałem cię, abyś, gdy już minie nieco czasu i inni czarodzieje ochłoną, znalazł w tyłku pierścień i jakimś sposobem dostał się tutaj. Poznawszy dzieje pierścienia, Huk stracił nad sobą panowanie. Byłby udusił maga, gdyby się ów nie odezwał w porę. - Zaraz, zaraz, kusieńko! Zanim mnie zabijesz, pragnąłbym ci zaoferować coś diablo kuszącego. - Draniu! Jak śmiesz!... Zniszczyłeś mi życie! - Otóż niezupełnie. Jedną dziesiątą życia. Resztę będziesz miał przednią, zapewniam. Mag wzniósł prędko skrzydła i deszcz kolorowych iskier spadł na paszczę Huka. - To na zachętę. – rzekł już mniej widoczny czarodziej. Uśmiechnął się i rozmazał zupełnie. - Sukinsynu, łeb ci rośnie! – zakrzyknęła pozostała sowa. Aj, rzyć mnie swędzi – pomyślał Huk, wracając samotnie do rodziców. Wtem zza zarośli wybiegła wiewiórka i skoczywszy nad wężem smagnęła go ogonem po tylnej części ciała. I jeść mi się, syknął sam do siebie, a beztroski szczur, który wyrósł jakby spod ziemi, wlazł gadowi do paszczy. Cholera! – tym razem Huk krzyknął. – Mag dotrzymał słowa! Zdawało się, że oto zaczęło się dla węża nowe, nieporównywalnie lepsze życie. Iż jakąkolwiek zachciankę spełniać mu będzie szczęśliwy przypadek. Uśmiechnął się do siebie i przyspieszył, żeby prędzej ujrzeć zatroskanych rodziców. Nie byli w domu sami. Gdy już skończyli się przytulać z synem i opanowali płacz, spojrzał pytająco na niespodziewanego gościa. - Nie ustawała w staraniach, aby nam choć trochę pomóc. – podjęła tłumaczenie matka. - Wyparła się dawnych znajomych. To całkiem inna, nowa Barka. Przystojny już Huk i odmieniona w sercu samica spojrzeli na siebie. Ślub odbył się nazajutrz.
  2. Krótki tekst, a niejedna literówka. Cóż to ma być? Brak szacunku dla czytelnika? "Czujesz się tak, jakbyś znalazł garniec złota u brzegu tęczy" IMO metafora kulawa. Skoro podmiot lata, to powinieneś był zastosować jakiejś bardziej "ziemskiej" przenośni, aby przybliżyć odbiorcom, co też mógł czuć. Tymczasem Ty chcesz wytłumaczyć niebiańskie za pomocą niebiańskiego. A trzeba by napisać coś takiego: "Czujesz się tak, jakby twoja sąsiadka wreszcie zgodziła się na seks". Myślę, że wiadomo, o co chodzi. ''Wiatr zatyka ci uszy potężnym kneblem'' Miało być "usta", prawda? No bo jeśli nie, to jest to błąd. Ale dalsza część tekstu wskazuje na to, że to jednak miały być "usta", tylko Autor pospieszył się, by wstawić tekst i nawet go porządnie nie przeczytał. "Jego skrzydła stopniały jak sen" I ta przenośnia mi się nie podoba. Ogólnie, nie było źle. Połknąłem tekst nawet z przyjemnością. Zapraszam do skomentowania mojej wypociny.
  3. Użytkowniku złoty! Czekam na Twoją uwagę, choćby taką: "Początek do bani, nie chce mi się dalej czytać". I ona bowiem może mi dać do myślenia. ŚMIERDZĄCA BŁYSKOTKA - Przyj, serdeńko, przyj! - wysyczał do wybranki serca, leżącej na trawie i wijącej się z bólu. Skóra przyszłej matki połyskiwała w prażącym słońcu, krzyk bólu niósł po lesie tęgi wiatr. Każda chwila, okupowana nieopisanym cierpieniem, przybliżała parę do oczekiwanego od dawna szczęścia. Po ponad pół godzinie przyszło na świat młode. Poród zwieńczył płacz rodziców, nieposiadających się z radości. Jak się okazało, krótkiej. Paszcze wężowej pary wykrzywiły się w zdziwieniu. Oto dojrzeli wreszcie owoc swojej miłości. Niespotykanie długie i grube jak na właśnie urodzonego węża ciało. I jakże nielicująca z resztą jego cienka górna część i łebek, mniejszy chyba od dzikiej poziomki! Rodzice, powodowani zdziwieniem i strachem, trwali w bezruchu, podczas gdy młody boa obracał naokół pyszczkiem i poznawał nowy świat. Pękł wówczas potężny konar dalekiego dębu i spadł z łomotem na ziemię. Dziecko ochrzczono więc Hukiem. Mijały tygodnie, a Huk coraz bardziej różnił się od rówieśników. Łebek wężyka rósł wolno, chociaż reszta ciała potężniała z każdym dniem. Prędko rozniosła się po lesie wieść o niezwykłym dziecku, głównie za sprawą legendy, według której każdy jedynak boa został przeklęty przez Boga. Zabobonne węże omijały Huka szerokim łukiem, zaś dzieci, które przejęły od nich uprzedzenia, niekiedy jawnie drwiły z nieszczęśnika. Pomimo odmienności syna i sprzeciwu lwiej części mieszkańców kniei, rodzice obdarzyli go szczerą miłością. Stał się oczkiem w głowie kochającej się pary, która przeżywała każdą radość i smutek dziecka, czy to zalewając się łzami wzruszenia, kiedy zabił pierwszego szczura, czy pomstując na złośliwych rówieśników, gdy obrzucili Huka wyzwiskami. Tak to mijały miesiące, w ciągu których niezmienne pozostawały proporcje wyjątkowego gada oraz uprzedzenia innych węży. Stający się już młodzieńcem Huk nieustannie napotykał na kose spojrzenia okrutnych zwierząt, a niekiedy słyszał ściszone głosy nieuważnych: „Ten stwór to pomiot szatana! Pacholę jeszcze, a już dłuższe od nas! To tylko kwestia czasu, jak stanie się dłuższy od spadłych sosen i wyrżnie w pień wszystkie węże!” Pozbawiony przyjaciół i stale piętnowany przez społeczeństwo, nieraz myślał, aby skończyć z sobą. I najpewniej gdyby nie wsparcie rodziców, zsunąłby się z wysokiej skarpy lub zakopał w mrowisku. Płynął czas, a Huk przeklinał Boga za swoje brzemię. Słońce kryło się za górami, już tylko rumiany rąbek oświetlał knieję. Zasmucony Huk piął się ku szczytowi rozłożystego drzewa, by tam zastanowić się nad sensem życia oraz powspominać doznane przykrości. Nawet piękne ptasie trele, którymi zwykł się zachwycać, irytowały go, zaś bujna korona rośliny nie przykuwała wzroku węża, lecz tylko uświadamiała mu jego szpetotę. Dotarł nareszcie na wierzchołek i omiótł spojrzeniem okolicę. Wśród niższych drzew hasały rozbawione małpy. Bezchmurne niebo przecinał klucz ptaków, podążających najpewniej za wielkie morze; ciało przy ciele, jak jeden organizm, doskonale zgrany. Na dalekiej zaś gałęzi spoczywały dwie puszyste wiewiórki, wtulone w siebie i szepcące co chwila czułe słówka. Marzył Huk, by choć na dobę stać się kimś innym i doświadczyć miłości, przyjaźni i wynikającej z nich radości. Od pacholęcego już wieku powracał do tej mrzonki, kojącej skołatane serce nieszczęśnika. I w miarę upływu czasu coraz bardziej wątpił w szczęście. Zapadła noc, gdy skąpany w piekących wspomnieniach udał się ku domowi i rodzicom, jedynym na świecie przychylnym mu gadom. Dniało już, gdy wyspany i skryty w zaroślach Huk czyhał na nieostrożne gryzonie. Uciekały mu raz po raz, gdyż nadal trawił w myślach doznane niedawno przykrości. W końcu zrezygnował z posiłku i wspiął się na pobliskie drzewo, aby osłaniany przez liście wylegiwać się i czekać na kolejne sny, gaszące przeznaczone mu chyba nader częste cierpienie. Wtem dosłyszał przyjazny syk; odwrócił się i dojrzał Barkę, przepiękną, acz okrutna gadzinę, która miesiąc temu skradła mu serce. Wpatrywał się w samice, czekając na ciąg dalszy niespodziewanych wydarzeń. - Huku! – odezwała się ponownie. Głos jej, delikatny jak aksamit, ociekał wprost zmysłowością. – Huku mój złoty, chodź no tu do mnie. Ach! Ach, chyba mi jaki kamyk wpadł między zębiska, tak że go sama nie mogę wyjąć. Zbity z pantałyku wąż, krępowany wpierw wstydem, pognał w końcu ku gadzinie, tonąc w blasku przepięknych jej oczu. Gdy już przy niej leżał, tak blisko, że czuł bijący z pyska zapach śliny, Barka ukazała garnitur zębów, równych i białych jak mleko. Przybliżył malutki łebek, by znaleźć kamyczek, lecz nadaremno. - Kiedy... – zdziwił się, jak stłumiony wydał głos, jak żałosny. – Kiedy tam nic nie ma... - Ach! – zapiszczała prawie. – Ach, jest, jest, musi być. Przecież czuję wyraźnie! Aj, jak boli, jak się wraża w delikatne dziąsło... I ponownie rozwarła paszczę. I gdyby nie za mały łebek, potężny Huk niechybnie ucałowałby gadzinę. Wężowy chichot, dochodzący zza drzewa i zupełnie nielicujący z romantycznym spotkaniem, przywołał samca do rzeczywistości. Pełen podejrzeń, pomknął ku źródle odgłosów. Zamarł jak rażony piorunem, gdyż ujrzał pokładających się ze śmiechu złośliwców. - Ha, ha, głupolu! – dobiegł go z tyłu głos Barki, już wyzuty ze zmysłowości, a ociekający gniewem. – Naprawdę myślałeś, że pozwoliłabym się zbliżyć do siebie komuś takiemu jak ty? Jesteś nikim! Nikim!! I przy wtórze śmiechów znikł prędko w gąszczu krzewów. Potem mknął już przez łąkę, skryty w wysokich trawach i kwiatach. Mijał myszy. Przerażone do żywego zbiegały, piszcząc jak zarzynane. Nie zwracały uwagi Huka. Zaszkliły się oczy węża, tak że widział już tylko rozmazany obraz. Mimo to parł przed siebie jeszcze szybciej. Wtem rozpętała się burza. Puszyste obłoki przysłoniły widnokrąg i stało się ciemno. Zimne krople natarły na łąkę. Rozległy się błyski, a sercem gada także trzaskały pioruny. Roślinność rzedła. Podłoże stawało się twardsze i coraz częściej wąż napotykał na kamienie. Nie wymijał ich zawczasu, lecz także na ból nie zwracał uwagi, gdyż jego serce palił nieopisanie większy. W oddali dojrzał skarpę. Choć brakło mu sił, przyspieszył znacznie. Zadął tęgi wiatr i krople waliły o ziemię mocniej. Spad był już blisko. Huk nie zwolnił tempa. Gdzieś ułamał się konar i spadł z łomotem i pluskiem na mokrą glebę. Bez chwili wahania wąż osunął się w przepaść. - I pognał wtedy jak szalony, o, tam, w krzaki! Tyle go widzieliśmy! – urywane głosy młodych węży, przepełnione strachem, tylko bardziej zirytowały rodziców Huka. Już przeszło dzień nie widziano zguby i choć wszystkie niemal gady cieszyły się w sercu, udawały trwogę, gdyż bały się gniewu załamanej pary. Ta nie ustawała w poszukiwaniach, byleby znaleźć choćby mały ślad ostatniej obecności syna w lesie. Ojciec Huka omal nie zagryzł przyzwanych gadów, gdy wygonił ich z domu. Potem wtulił się w żonę i zalali się łzami. Najpewniej przepłakaliby cały boży dzień, gdyby nie nadzieja, że syn nadal żyje, tylko skrył się gdzieś z dala od wężowego okrucieństwa. Zrozpaczeni, ruszyli niebawem w głąb lasu na poszukiwania, a przewodziło im skołatane serce. - Sen to? Czy śmierć? – wysyczał pogruchotany gad. Palący ból rozsadzał mu łebek i promieniował w dół. – Ależ nie! To jawa! Poczekał, aż obraz okolicy się wyostrzy. Uświadomił sobie wówczas, że nie zginął i znajdował się na małej półce skalnej, parędziesiąt metrów poniżej miejsca, z którego się osunął. - Długo spadałem. – rzekł Huk, spojrzawszy w górę. – Powinienem był umrzeć! Leżał oto sam, z dala od rodzinnego lasu, a jeszcze dalej od śmierci, czekającej nań na samym dole. Na kawałku ziemi z garstką grzybów i licha trawką. Bez szansy powrotu. - Ja... – wysyczał słabym głosem – Nadal chcę umrzeć. Ale wpierw... – zwątpił już w słuszność zamiaru i zaczął szukać usprawiedliwienia dla zwłoki. - Wpierw muszę się posilić. I napełnił żołądek dziwnymi grzybami. Smakowały okropnie, jednak, wygłodzony, zjadł je w okamgnieniu. - Huku! Huku kochany, gdzie jesteś? – syczeli rodzice tak głośno, jak tylko mogli. Głosy im słabły coraz bardziej, a brak odzewu nadwątlał nadzieję. Jednak nie przyznawali się do tego przed samymi sobą i wzmagali wysiłek. Tymczasem dzień się kończył. Większe zwierzęta uciszyły rodziców Huka pod groźbą zadeptania. Radzi nieradzi, powrócili do domu. Kocham życie! - myślał Huk. Cały świat krążył wokół węża, drzewa w oddali wyginały się jak trawy na wietrze. Wszystko było piękne, a gada rozpierała energia. Ujrzał pośrodku nieba czarny punkt. Jak na życzenie, ów zaczął się zbliżać i już po chwili gad mógł rozpoznać obiekt. - Barka! – krzyknął. Frunęła na białych jak śnieg skrzydłach. Gdy byli blisko siebie, wykrzywiła paszczę w zmysłowym uśmiechu. - Czego chcesz, gadzino?! – zasyczał ze złością Huk. - Przyszłaś się znowu ze mnie natrząsać? A gdzie twoi przyjaciele, czyżby umarli ze śmiechu? - Ach, mój miły. Nienawidzę ich. A pragnę tylko ciebie! Chciał przegnać Barkę. Jednak gdy zaczęła go namiętnie smagać językiem, zrozumiał, że to z pewnością nie kolejna kpina. - A... – podjął zgoła innym głosem. – A skrzydła? - Skrzydła? A, rzeczywiście. Nie przejmuj się nimi. Zaraz znikną. – rozpłynęły się w powietrzu. – O, już. Chuć skradła obojgu jakikolwiek wstyd czy nieśmiałość. Przywarli do siebie i sycząc z rozkoszy doświadczali największej z możliwych przyjemności. Gdy skończyli, zziajani, wpatrzyli się sobie w oczy i trwali tak w bezruchu, wspominając cudowną chwilę i myśląc o następnych. Lecz wydało się Hukowi, że dojrzał na paszczy wybranki jakiś demoniczny wyraz. Uznał, że to omam, jednak wrażenie się powtórzyło. Po chwili zaś Barka przedzierzgnęła się w chochlika, zapiszczała przeraźliwie i wystrzeliła w powietrze. Potem znikła. Przerażony gad odchodził od zmysłów. Znowu zapragnął śmierci. Spojrzał w dół przepaści na drzewa; większość z nich pląsała w skocznym tańcu, inne klaskały do rytmu. Poczuł, jak jego ciało drętwieje od tyłu. Usłyszał za sobą radosny śpiew kamieni. Rozzłoszczony, odwrócił się w ich poszukiwaniu. Poruszył się bardzo powoli i z niemałym wysiłkiem. Świat stał się czarny, tylko czasem przefruwały obok Huka pstrokate kwiaty. Siły uchodziły z węża. Ujrzał czarny wyłom. Wcisnął usilnie łebek do jamy. Poczuł nieopisany odór, lecz parł dalej. Zabrakło mu powietrza, zaczął się dusić. Ujrzał błyszczący okrąg, chwycił go kłami i, ledwie uchodząc z życiem, wychynął na zewnątrz. Padł jak martwy. Musimy go jak najprędzej odnaleźć! - myśleli rodzice Huka, pnąc się po drzewie. Dzień chylił się ku końcowi, a zrozpaczona para gotowa była chwycić się choćby niedorzecznej szansy. Wtem opodal węży przeszybował wolno orzeł. - Orle, dobry orle! – zasyczał z całych sił gad. Skrzydlaty drapieżnik, zdziwiony i nieco rozbawiony, zawisł nad rodzicami Huka. - No, czego chcą? - Mija już doba, odkąd ostatni raz widzieliśmy naszego syna. To młody wąż, nigdy nie znikał bez wieści! - Aha. - Jest jedyny w swoim rodzaju. Ma niezwykle wąską górną część ciała, szczególnie paszczę. Od razu rzuca się w oczy! - A, wiem, wiem. Zaraz, zaraz. Zniknął wczoraj, mówicie? - Tak! - Zarżnąłem sukinsyna. Bo brzydki był. I rzucili się na znacznie większego ptaka. Odskoczył, zaśmiał się gromko, zawtórowali mu tym samym małpi obserwatorzy. Jednak po chwili się uspokoił i odezwał ponownie. - Żarcik taki. Niebezcelowy zresztą – teraz już wiem, że naprawdę wam zależy. A to wystarczy, bym pomógł. Co mogę zrobić, serdeńka? - Sowa! Sowa, stara cipo! Obudź się piorunem i wyłaź z tej dziupli, bo ci łapy z kupra powyrywam. Nocny ptak wygramolił się z łoża, wychylił głowę na zewnątrz, krzywiąc się z bólu nienawykłych do światła oczu, i usiadł na gałęzi. Spojrzał chłodno na przybysza. - No, no. – rzekł do orła. – Wyrodny przyrodni brat. Czego tu chce? W dziób? Pożegnać się, zanim go zatłukę? Czy może pożalić, że wychowała go sowa, a nie dumne, piękne i władcze orły? - Aj, stul pysk. Wiesz ty, cymbale, co to wąż? - Wiem, kozia fujaro. Niech no zgadnę, jakiś ci powiedział, że latasz jak pierdoła i masz kreci wzrok? - Niezupełnie, zawszony karle. Dwa poprosiły mnie, bym znalazł ich syna. Przydasz się. No bo ciemno zaraz, a poszukiwania trzeba zacząć natychmiast. - Aha, wszystko jasne. Zaraz wyruszamy. A czy przedtem mogę ci, braciszku, zadać osobiste pytanie? - A walże śmiało. - Posrało cię do reszty? - Nie. Streszczaj się. - Debil, debil... – usłyszał, gdy sowa wracała do dziupli. Lecz już po chwili była gotowa do drogi. Huk się zbudził. Świat na powrót wyglądał normalnie. Tylko ogromny ból kloaki był czymś wyjątkowym. Tudzież niezwykle cuchnący łebek oraz obrzydliwy w smaku pierścień, który wąż trzymał w pysku. - Fuj! – opróżnił paszczę. – Skąd to się wzięło? A jak błyszczy, jakie piękne! Łebek węża zalała fala wspomnień. Przypomniał sobie wizje, jakich doświadczył pod wpływem nieznanych grzybów. Oraz skojarzył ból kloaki z ciasną i śmierdzącą jaskinią. - Ożeż ty w mordę! – zakrzyknął. – Wlazłem sobie do tyłka! Nie od razu zaakceptował niezwykłą tę myśl. Wydawała się absurdalna. Jednak tłumaczyła cuchnącą paszczę. Ponadto nim zemdlał, ogarniał go od końca ciała paraliż, mógł więc poruszać się tylko górną częścią oraz nic nie czuć w kloace. - Ale skąd ten pierścień? – zapytał sam siebie. Potem zemdlał. Lecieli skrzydło w skrzydło nad pstrokatą łąką. Wiał zimny wiatr i nienawykły do nocnych podróży orzeł zaczął pomstować na pogodę. Co chwila przyganiał mu towarzysz Ujrzeli skarpę. Przefrunęli nad nią i sowa zobaczyła zgubę. - Kubek w kubek jak gad z opisu: duże, brzydkie, z małym łbem. Nurkujemy. Nie wyrżnij w drzewo, ślepa pokrako. Orzeł chciał od razu złapać Huka w szpony, jednak ów się zbudził i zaczął szaleńczo wywijać. - Jagna, cymbałku? Antek, matołku? – sowa wymieniła imiona rodziców gada. Ów się zmieszał i nieco uspokoił. Wzrok nocnego ptaka spoczął na świecidełku. - Ja pierdzielę! – zakrzyknął. – Pierścień sowich magów! - Tak, a bo co? – Huk odważył się odezwać, gdyż poczuł zagrożenie kradzieżą. - A bo nagroda za wybawienie, serdeńko. Piękne wizję przemknęły przez łeb sowy. Oto znalazł się pierścień, poszukiwany przez sowich magów. By stać się bogatym, wystarczyło zanieść świecidełko bogatemu czarodziejowi i zapewnić, że jest się znalazcą. - Ani mi się waż, świniaku. – przywołał wąż do porządku. Odgadł z grubsza zachłanne myśli towarzysza. – Pierścień należy do gada. I tak pozostanie, pókim żyw. Zachłanny ptak pomyślał, że i za dostarczenie znalazcy może przypaść nagroda. Zrezygnował zatem z kradzieży i zaproponował podróż do maga, która okaże się korzystna dla całej trójki. Zgodzono się i już po chwili wznieśli się ku niebu. Dziupla maga, wydrążona niemal na samym szczycie grubego drzewa, w niczym nie przypominała zwykłego sowiego domu. Na zaklęcie czarodzieja ściany pomieszczenia zaczęły emanować delikatną czerwienią, która unaoczniła przybyszom unoszące się w powietrzu stosy pergaminów, książki i różdżki. Naokół wisiały obrazy sędziwych nocnych ptaków. - Pierścień magów, mówisz. – zwrócił się czarodziej do przybyłej z wężem sowy. Z powodu dużych rozmiarów orzeł został na zewnątrz. – No, byłbym rad. Pokaż. Ha, ha, a jak! Nareszcie! A ciebie, panie gadzie, przypadkiem nie boli tyłek? - Jak cholera. – Huk już się oswoił z bliskością innych zwierząt. – A co, czytać w myślach się umie? - Nie. Wcale nieźle czarować. Pozwólcie, serdeńka, że opowiem wam historię tej błyskotki. Jest nie tylko piękna, ale i potężna. Mniejsza o to, na czym polega jej moc; wątpię, byście zrozumieli. Była jednak tak wielka, że pierścień, który sam zdobyłem, stał się kością niezgody dla całego mojego rodu. Żądni władzy nad innymi czarodzieje mogliby i zabić, żeby tylko zdobyć tę błyskotkę. Stało się zatem konieczne, aby – uznając dobro sów za ważniejsze – pozbyć się świecidełka. A że jest niezniszczalne, to tylko chowając je w dobrym miejscu. Znacie jakieś lepsze od wężowej kloaki? Poza tym zaprogramowałem cię, abyś, gdy już minie nieco czasu i inni czarodzieje ochłoną, znalazł w tyłku pierścień i jakimś sposobem dostał się tutaj. Poznawszy dzieje pierścienia, Huk stracił nad sobą panowanie. Byłby udusił maga, gdyby się ów nie odezwał w porę. - Zaraz, zaraz, kusieńko! Zanim mnie zabijesz, pragnąłbym ci zaoferować coś diablo kuszącego. - Draniu! Jak śmiesz!... Zniszczyłeś mi życie! - Otóż niezupełnie. Jedną dziesiątą życia. Resztę będziesz miał przednią, zapewniam. Mag wzniósł prędko skrzydła i deszcz kolorowych iskier spadł na paszczę Huka. - To na zachętę. – rzekł już mniej widoczny czarodziej. Uśmiechnął się i rozmazał zupełnie. - Sukinsynu, łeb ci rośnie! – zakrzyknęła pozostała sowa. Aj, rzyć mnie swędzi – pomyślał Huk, wracając samotnie do rodziców. Wtem zza zarośli wybiegła wiewiórka i skoczywszy nad wężem smagnęła go ogonem po tylnej części ciała. I jeść mi się, syknął sam do siebie, a beztroski szczur, który wyrósł jakby spod ziemi, wlazł gadowi do paszczy. Cholera! – tym razem Huk krzyknął. – Mag dotrzymał słowa! Zdawało się, że oto zaczęło się dla węża nowe, nieporównywalnie lepsze życie. Iż jakąkolwiek zachciankę spełniać mu będzie szczęśliwy przypadek. Uśmiechnął się do siebie i przyspieszył, żeby prędzej ujrzeć zatroskanych rodziców. Nie byli w domu sami. Gdy już skończyli się przytulać z synem i opanowali płacz, spojrzał pytająco na niespodziewanego gościa. - Nie ustawała w staraniach, aby nam choć trochę pomóc. – podjęła tłumaczenie matka. - Wyparła się dawnych znajomych. To całkiem inna, nowa Barka. Przystojny już Huk i odmieniona w sercu samica spojrzeli na siebie. Ślub odbył się nazajutrz.
  4. Tekst zjebany. A przeczytam może potem.
  5. Tekst jest do chrzanu. Właśnie go poprawiam, a raczej całkowicie zmieniam. Kiedy skończę, wstawię nową wersją "Ładu", która będzie się nadawała do czytania. I komentowania.
  6. Ja. W swoich tekstach nie razi mnie długość zdań, w cudzych - jak najbardziej. Co do ortów, napisałeś parę razy słowo typu "pozasłoneczny" osobno. Pisze się razem. Napisałeś także "pastelowo plastelinowy", a w następnym zdaniu poprawiłeś się i słusznie wstawiłeś między te przymiotniki łącznik. Więcej ortografów nie pamiętam, co nie znaczy, że nie ma więcej. Co do błędów interpunkcyjnych, których jest całkiem sporo, ich wytykanie nie ma sensu. Ono nic nie da. Dać może dokładnie przestudiowanie zasad ortografii, do którego cię zachęcam (skutkiem pójścia za moją zachetą będzie pisanie bardziej zrozumiałych zdań)
  7. Styl jest wcale w porządku, choć na twoim miejscu trochę poskracałbym zdania. Są błędy interpunkcyjny i ortograficzne. W pisarstwie szukam nierzeczywistości. Rzeczywistości mam aż za wiele- w rzeczywistości. Dlatego treść dziennika niezbyt mi pasuje. Obiektywnie, może być. Ale mną nie zakręciło.
  8. Z tego, co pamiętam, twój dziennik był cholernie długi. Niemniej, zajrzę do niego. Teraz.
  9. [quote] Znowu muszę kończyć komentarz. Moje wrażenia? - Wirtuozeria godna pozazdroszczenia! Niespotykana wręcz dbałość w komponowaniu zdań. Jeśli nie jesteś już znanym pisarzem, to na 95 procent nim będziesz. Pozdrawiam prawdziwego mistrza. Ha, ha! Jeśli nie żartujesz, to przesadzasz :) Niemniej, prostytucko miło jest czytać takie słowa. W tym tekście jest parę błędów, których jeszcze nikt nie wytknął. Na przykład rysowanie się serca na kształtnej klacie. Nie chce mi sie ich poprawiać. Już mi się nie chce mi patrzec na ten tekst. Dziękuję za oceny i czekam na następne.
  10. Chodziło mi głównie o słowo ''śmigus". Ogól wsadza za "i" "n". To karygodne.
  11. [quote]tytuł nieco świąteczny;) Cholera, rzeczywiście. Nie miałem tytułu, a "drób" był pierwszym słowem, jakie mi przyszło do głowy. Nie zwróciłem uwagi na to, że obecnie kurczaków mamy od groma. [quote]Dobry tekst zważywszy na to, że upchałeś w niego mnóstwo archaizmów i da się czytać. Myślę, że nie ma w nim żadnych archaizmów. Są słowa książkowe, ale jeszcze nie przestarzałe. Takie, jakie lubię najbardziej :) [quote] Zakończenia spodziewałem się raczej hardcore`owego, jednak obecne też można przyjąć. i świąt wesołych a dyngusa-śmingusa mokrego!!! Dziękuję ślicznie za ocenę i czekam na następne. Aha, pisze się "śmigus-dyngus" :) No i wesołych!
  12. Ot, kwiecista powiastka-pierdziastka. Zapraszam do czytania. Równa szachownica z wyżłobionych w marmurze i granicie wielkich kloców tworzyła piękne ściany zamku. Piętrzyły się one ponad okalające królestwo dęby, jakby unaoczniając przechodzącym wieśniakom swoją dla nich niedostępność. Ze szczytu budowli spoglądały ku dołowi obronne wieże, usiane mężnymi dzierżycielami stali. Każdy, kto przechodził opodal niebosiężnej budowli, czuł jej doniosłość i swoją małość. Każde spojrzenie ku jej wierzchołkowi rodziło zachwyt i zazdrość do ludzi, którym przyszło żyć wśród złota i z dostojeństwem. Słońce prażyło u grzbietu nieba, kiedy chłop przerwał rąbanie drew i zaczął wpatrywać się w piękny zamek. Jak zawsze, kiedy to czynił, popuszczał wodze młodzieńczej wyobraźni. Zagłębiał się w świat swoich marzeń, gdzie walcząc mężnie jako cny rycerz króla czynami swymi zbliżał się ku sławie i ślicznej księżniczce. Tak, pomyślał, oto jest cel mojego życia, będący dla innych głupią dziecięcą mrzonką. Przejść przez wrota zamku, zasłynąć w jego wnętrzu jako szlachetny wojownik i stać się mężem księżniczki. Wyrwę się z pęt tego szarego życia, dopnę swego! Rzucona przezeń siekiera wpiła się w surowy kołek, przepoławiając usadowione nań drwa. Wyrwał ją i piorunem dokończył rąbanie. Przy każdym ruchu pod jego skórą tańczyły silne mięśnie, znające się dobrze z ciężką wiejską robotą. Serce jego było szalone i swoim chybkim biciem rysowało się na kształtnej piersi. Miał długie włosy o barwie świtania, które okalały przepiękną zdrową twarz. Pod krzaczastymi brwiami świdrowało wyzywające spojrzenie, łające swoją ostrością wszelką niesprawiedliwość. Poruszał się zgrabnie i silnie, miał posągowo wyrzeźbione ciało, którego piękno zawdzięczał swojej miłości do rzęsistego ruchu. Nieraz mu się zdarzyło zniknąć w morzu zboża i wylegując się na nagrzanej słońcem ziemi wpatrywać się w sunące po niebie chmury. Widział w ich kształtach ściskającego miecz siebie, obejmującego czule niewypowiedzianie piękną księżniczkę z tym samym błyskiem w oku, co on. Szarość otaczającego życia była dla niego nie do zniesienia. Okraszał je radosnymi tułaczkami ku zachodzącemu słońcu, pięknymi marzeniami i swoją twórczością. Klecił rymowanki już jako dziecko, odkąd po raz pierwszy dojrzał niezwykłość motyla, a z czasem zaczął tworzyć piękne wiersze, dorównujące wspaniałością piosenkom królewskich grajków. - Ach, ojcze, litości! - zawyła księżniczka, odrzucając w kąt swojej błyszczącej komnaty jedwabne szaty – Chcę normalne ubranie! - Jesteś córką króla, toteż będziesz się ubierać jak należy. Do zobaczenia na dole – rzekł włodarz głosem nieznoszącym sprzeciwu i ruszył ku drzwiom. - Tak jest, królu! - wrzasnęła ze złością tak, że jej krzyk odbijał się po ścianach bogato zdobionej komnaty, póki władca nie wyszedł. Była to śmigła dziewczyna ze złocistymi, wiecznie splątanymi włosami (których szczerze nienawidziła). Jej zdrowy - zdaniem ojca pojawiającym się zawsze wtedy, kiedy nie trzeba - uśmiech upiększał otoczenie, gdy w pełnej krasie promieniował na jej twarzy. Miała piękne, pełne skier młodzieńczego szaleństwa ciekawskie oczy, które wiecznie szukały powodów do śmiechu. Ruchliwsze od niej były tylko jej myśli, stale się mnożące i wypełniające swą niezwykłością rozmarzoną głowę. Kiedy zamek zapadał w sen, wymykała się ze swojej komnaty i tak cicho, jak to możliwe, szła do piwnicy. W pomieszczeniu z najwspanialszymi winami świata znajdowała drzwi, do których klucze ukradła niegdyś śpiącemu służącemu. Przystawała przed nimi, nastawiała uszu i upewniwszy się, że nikt nic nie wie o jej wyjściu, otwierała je. Skrzypiały denerwująco i po chwili ukazywały jej lepszy świat. Oplatały ją wówczas wonności natury, a krajobraz życia przed nią zachęcał swoim pięknem, aby ku niemu ruszyła. Nie opierała się nigdy; wbiegała na ziemię łysą, usianą trawą bądź śniegiem i kluczyła tam, gdzie prowadziło ją szalejące serce i zadowolony nos. Zawsze rozstawała się z tym pięknem niechętnie i dopiero za którymś z kolei wewnętrznym nakazem. Księżniczka podeszła do otwartego okna, oparła swoje smukłe ręce na stojącej przy nim szafce, a do ziejącej gniewem twarzy przyłożyła piękne, choć niezbyt zadbane dłonie. Rzuciła okiem na rozciągający się u dołu kraj szarości. Zapragnęła w nim żyć, przecinać złociste łąki, kąpać się w bystrym potoku i wraz z prostymi wieśniakami wykpiwać królewskie życie. Po jej maślanej twarzy spłynęła łza smutku. Przebiegła chyżo po zgrabnym nosie i zeskoczyła z jego czubka na cisową szafkę, gdzie się rozprysła. Tak jej było źle w tej wypucowanej komnacie! Tak okropne było tulenie się do usługujących dziewek! Tak denerwowało ją przykładne zachowywanie się przy stole! Wyobraziła sobie, jak na zawsze opuszcza dwukolorowe mury tego wiezienia jej duszy. Opatuliła ją wonność smażonego chleba i polnych kwiatów. W mroku zamkniętych oczu pojawił się obraz dokuczających jej chłopców i pierwszego pocałunku, kształtowanego w myślach od dziecięcych lat. Z jej wielkiego niebieskiego oka wyskoczyła łza radości, która spłynęła po twarzy jakby dumniej od swojej poprzedniczki. Księżniczka wpadła na pomysł. Pisnęła ze szczęścia i wskoczyła w jedwabne szaty, wyjątkowo nie narzekając na ich wygląd. - Ha, ha! Nie uciekniesz mi! Biegł za spłoszoną sarną, nurkującą co chwila w gęstwinie liściastych gałęzi i zżynającą kopytami wysokie trawy. Kiedy przerażone zwierzątko zaczęło zwalniać, by nie zderzyć się z żadnym z dojrzałych drzew, kiedy chłopak był już blisko niego, bliżej niż kiedykolwiek, wyścig dobiegł końca. Noga młodzieńca ugrzęzła w lisiej norze; upadł. Przeturlał się po chropowatej, usianej twardymi szyszkami ziemi, zderzył się z niemałym bukiem i wywołał deszcz orzechów. Kiedy doszedł do siebie i wypluł parę owoców, krzyknął za niknącą w oddali wesołą sarną: Jeszcze cię złapię! Kiedy jego głos ucichł, zwierzę spoiło się z rozpostartymi ramionami krzewów. Szła po błyszczącej podłodze, tupocąc cicho swoimi smukłymi bucikami. U kącików jej ust pełgał radosny uśmiech, piękne piersi tańczyły pod schludną szatą. - Och, córko! – rzekł do niej król, wychodząc nagle z korytarza i stając naprzeciw – Zdejmij tę niepoważną minę i chodź wreszcie do sali przyjęć. Goście już czekają. Z dobrze zagraną pokorą, która zdumiała ojca, ruszyła ku wielkim bukowym drzwiom. Świat przyoblekał się w mrok, ptaki milkły, rzeka zaczynała szumieć bardziej zdecydowanie, a jej głosowi wtórowała jedynie muzyka świerszczy. Tu i ówdzie zbudzony puchacz zeskakiwał z gałęzi i zaczynał krążyć nad drzewami, szukając soczystych myszy. Drzwi piwnicy zamku zaskrzypiały, odegnały od siebie przestraszone żaby. Księżniczka wyszła na dwór, zamknęła oczy i zaczęła radować się przepięknym zapachem natury. Dotknęła swojej kieszeni; w jej wnętrzu zabrzęczały złote monety, dzięki którym miała zamiar ruszyć daleko w świat. Zaczęła iść przed siebie. Zatrzymała się na chwilę, jakby chcąc zrezygnować. Spojrzała w tył na straszny o tej porze ogromny zamek, siedlisko jej dawnego życia. Łzy nabiegły jej do oczu. Trwała tak, myśląc, aż w końcu puściła się biegiem w kierunku, który wskazało jej wyzwolone serce- ku nieznanym lasom i niezwykłej przyszłości. Cóż to za ciepła noc! – pomyślał wieśniak, zrzucając z siebie kolejny cienki koc. Podszedł do okna. Widok na idący spać bór, odziany w kuszącą czerń nocy, wyzwolił w nim chęć zaznania przygody. Wzuł skórzane buty i ruszył ku drzewom. W biegu zdjął z drewutni koszulę i narzucił ją na siebie. Strasznie tutaj, myślała księżniczka, przedzierając się przez wysokie trawy łąki, przecinanej nierzadko przez obślizgłe żaby. Zaczęła żałować swojego czynu, lecz nieustannie kluczyła w zieleni ku widocznemu oczyma wyobraźni pięknemu życiu. - Ach! – krzyknęła nagle, ujrzawszy majaczącą w mroku postać. Postać także się wystraszyła; podskoczyła nerwowo, ale po chwili przemówiła doń ciepłym męskim głosem - Nie bój się, dziewczyno! Zapewniam cię, że znalazłem się tutaj przypadkowo; nie śledziłem cię, nie zrobię ci krzywdy! Zaczął się do niej zbliżać. Choć była wystraszona, kierowana jakąś siłą wyższą stała w miejscu, czekając, aż nieznajomy podejdzie. Los, wiedzący dobrze, co musi się wydarzyć, był niecierpliwy. Wysłał między podnieconą dwójkę gromadkę świetlików, która ukazała ich piękne twarze. Przywarli do siebie w uścisku miłości. Smakując jego usta, przypomniała sobie swój dziecięcy sen. Całowała w nim nieznajomego młodzieńca w lesie opodal królestwa. Dziękuję ci, Boże. Dziękuję za to, że uczyniłeś mnie zdecydowanym i rozmarzonym, za rzeźbiące myśli – pomyślał wieśniak, karmiąc ręce delikatnością jej smukłych pleców. Niespodzianie nad nimi pojawiła się burza. Jej krople mieszały się z potem ich kochających się ciał. Opad ustał. Jej rączka znikła w jego dłoni, ruszyli ku zagęszczającemu się lasowi. Mech zabawnie skwierczał, kiedy po nim kroczyli, a wszystko wokół było przyobleczone pięknem.
  13. Proszę cię, nie świruj pawiana :) Jesteś delikatny jak rzyć pacholęcia. Przepraszam cię, panie, że wytknąłem ci błąd. Wiedz jednak, że czynię to każdemu, nawet bardzo lubianym przeze mnie osobom. O tym, żeś zbyt delikatny, świadczy nie tylko kolejne obrażanie się, ale też "ja już zrobiłem swoje ku pojednaniu" - pojednanie zbędne, bowiem nie było żadnego odjednania.
  14. "Superproza", jeśli już. Wiersz jest niczego sobie. Przyczepię się do ortografii. To poezja, nie obowiązuje w niej uczniowska ortografia, lecz myślę, że zaznaczanie przecinkami pauz jest nie w porzadku. Wolałbym wielokropki.
  15. Bardzo ładny, zgrabnie napisany tekst. Myślę, że jest parę błędów. [quote]Uśmiechasz się do lustra i wiesz, że jesteś, istniejesz i nikt cię nie pokona. "Być" i "istnieć" to synonimy. W zacytowanym ustępie stoją one obok siebie, co może być błędem, pleonazmem. Zmieniłbym owo zdanie na takie: "Usmiechasz się do lustra i wiesz, że istniejesz i nikt cię nie pokona" [quote]Boisz się otworzyć, ale każdego dnia wyczekujesz w przedpokoju. Tutaj może byc błąd. Wyczekuje się czegoś albo na coś. Zmieniłbym to "wyczekujesz" na "czekasz" albo wstawiłbym za "oczekujesz" zaimek "jej". [quote]Co, jeżeli nie przyjdzie? Przecinek raczej zbędny. [quote]Wiem co czujesz Brak przecinka. [quote]cdn Jw.
  16. Bardzo ładne. Najlepszy tekst, jaki dane mi było przeczytać na tej stronie. Przyczepię się jedynie do długości zdań- na twoim miejscu bym je skrócił. Jesteś pewien, że pisze się ''kurew", a nie "kurw" ? Mniej mi śmierdzi ta druga forma, podobna zresztą do słowa ''czerw''. Owo słowo także ma ''r'' przez ''w'' i odmienia się tak jak "kurw' - czerwie (kurwie), czerwia (kurwia), czerwiu (kurwiu) itd.
  17. Bardzo przyjemne, choć końcówka mi nie pasuje.
  18. Cisza rozluźnia i prowadzi myśli ku spokojności. Jednak tamta cisza wysysała nadzieję, stale przypominała o nieuniknionym nadejściu rozszalałej burzy. Nawet w rzeczywistości piękne trele, otaczające zewsząd moje rozedrgane ciało, były wówczas uciężliwym zgiełkiem. Otulające ruiny drzewa o puszystych i pstrych koronach wydawały mi się wówczas demonami. Czystem złem, wznoszącym ku niebu swoje żelazne kończyny w okrzyku zwycięstwa. Kroczyłem przez wyścielone zgniłymi trupami grodzisko, ziejące pustką i przerażającym odorem. Starałem się zgubić w sobie człowieka, aby móc wykonac to, co konieczne dla mnie i mojego ludu. Poczułem na sobie zimne spojrzenie. Odwróciłem się. Wśród tych roziągających się po horyzont obrzydliwych trucheł jedno przykuło mą uwagę. Para jego ślepi, jak gdyby mniej mglista od pozostałych, skierowana była ku mnie. Dogorywanie nie powykręcało przykrytego czerwonymi szmatami ciała nieszczęśnika, przedśmiertne ściskanie miecza nie pokiereszowało jego dłoni. Zacząłem wpatrywać się w te martwe, lecz nie puste oczy i cały świat przestał dla mnie istnieć. Błyskawicznie machnąłem ręką i odzyskałem świadomość, lecz nie wysiłek moich mięśni mnie ocucił, ale krzyk jastrzębia, którego ugodziłem w skrzydło. Zawiedziony ptak śmierci uznał mnie za przyszły posiłek, sporo więc czasu musiałem spędzić w bezruchu. Spojrzałem ku niebu; jak wzrokiem sięgnąć, spoglądało na mnie czarne mrowie szybujących padlinożerców, wyczekując mojego odejścia. Opuściłem głowę, zacisnąłem zęby i puściłem się biegiem w głąb tego padołu śmierci, starając się nie myśleć o niezwykłym umarłym. Tupów własnych butów przypomniał mi o zadaniu. Biegłem po przykrytej zakrzepłą krwią popękanej, marmurowej posadzce. Gwałtownie zwalniając, upadłem. Uderzyłem głową o twarde podłoże, a moja świadomość odpłynęła. Płynąłem na delikatnym wietrze. Sunąc nad pstrym kobiercem kwiecia i krzewów, pojąc się jego uciszającym pięknem, znalazłem się na polu mordu. Na opatulonej pierścieniem zwartych dębów ziemi piętrzyły się ociekające krwią pale. Ujrzałem na nich martwe ciała swoich bliskich. U ich stóp pełzał ogień, czekajac na podmuch wiatru, który pozwoli mu wykonać swój taniec śmierci. Łuna pięła się po popękanej korze drzew, wyganiając z ich konarów przerażone ptactwo. Przyglądałem się temu obrazowi ze smutkiem. Nagle poczułem, jak w moim torsie zatapiają się ptasie pazury. Usłyszałem własny krzyk, po czym spoiłem się z nicością. Zgiąłem się jak łuk, krzycząc szaleńczo, co odstrzaszyło jastrzębie. Wyjąłem zza pasa sztylet, rozdzierając przy tym odzienie i skórę łona, i rzuciłem nim za uciekającym stadem. Po chwili, gdy opuścił mnie gniew, zdałem sobie sprawę z głupoty swojego porywczego czynu. Zacząłem szukać broni wśród śmierdzących trupów. Odetchnąłem z ulgą, gdy ponownie ścisnąłem sztylet. Z obrzydzeniem pozbyłem się z ostrza półzaschniętej krwi, wycierając je o szmaty nieboszczyka. Wróciłem na posadzkę. Spojrzałem ku wschodowi, mimowolnie napinając do granic możliwosci swoje mięśnie. Zgrzytające zęby przecięły mi wargę; krew spłynęła po brodzie. Przycupnąłem, pochyliłem głowę, zacisnąłem dłoń na rękojeści broni, a całe otoczenie przestało dla mnie istnieć. Zacząłem rysować na posadzce wielki okrąg. Moja trzęsąca się ręka wydawała się jakaś obca. Pot kapał mi z twarzy, jak gdyby podążając za powstającą kreską. Skończyłem rysować obwód. Zacząłem wpisywać w niego pentagram. Mój oddech z każdą chwilą stawał sie coraz szybszy i coraz bardziej płytki. Kiedy koniec kreski połączył się ze swoim początkiem i okręgiem, odskoczyłem do tyłu. Spojrzałem na rysunek. Wytarłem wierzchem dłoni strużki potu, które ściekały mi do ust. Poczułem swoje szalejące serce. Zamknąłem oczy i wyobraziłem sobie, jak ze znajdującej się nade mną czarnej kuli energii, cząstki morza zła z innego wymiaru, kształtuje się szkaradna, człowiekopodobna postać. Korkusie, szepnąłem, przyzywam cię! Korkusie, przyzywam cię! Zaraz po tym, jak wymyślony przeze mnie bohater gry wyobraźni wypowiedział owe słowa, musieliśmy kończyć. Już światło za oknem szarzało, a świat cichł. Ku smutkowi każdego, trzeba było się rozejść i zacząć oczekiwać następnej zabawy. Spojrzałem na zegarek. Umawianie się na następną grę i przypominanie sobie co lepszych chwil przygody zajęło nam sporo czasu. Mogłem się spóźnić na ostatni autobus. Niechętny na wracanie pieszo niebezpiecznym miastem, zacząłem biec ku przystankowi. Miasto powoli zapadało w sen. Tylko w nielicznych domostwach paliły się światła, a ulice przecinali jedynie rozbitkowie życiowi i pijana młodzież. Autobus był pusty. Opierałem twarz o szybę i wodziłem zmęczonym spojrzeniem po pustej ulicy, gdzieniegdzie tylko oświetlanej przez stare lampy. Zasnąłbym pewnie, gdyby droga nie była podziurawiona. W końcu wysiadłem. Zatapiając letnie obuwie w swoim nienagannie przystrzyżonym trawniku, ruszyłem ku domowi, aby tam przypomnieć sobie, że żyję w szarym świecie. Kiedy znalazłem się w swoim pokoju, rzuciłem się na łóżko. Zgasiłem światło, rozpostarłem ramiona i zacząłem rozmyślać. Dzisiejsza przygoda była świetna. Edgard, a w rzeczywistości Grzechu, odwalił kawał dobrej roboty. Wszyscy gracze piorunem wtargnęli do świata swojej wyobraźni, w którym pobyt działa kojąco na marzycielskie dusze, z których słyniemy. Grzechu jest świetnym bajarzem, to skarb mieć go w swojej drużynie. Wstałem i podszedłem do półotwartego okna. Oparłem łokcie o parapet, wychyliłem lekko głowę na zewnątrz. Moją twarz musnął zimny wiaterek. Uśmiechnąłem się błogo i spojrzałem na szumiące jezioro w oddali, zasłonięte z lekka przez złączone dęby. Bzyczenie drobnych muszek, ścigających się wesoło nade mną, i piękno krajobrazu wyzwoliły we mnie chęć zaznania prawdziwej przygody. Nie takiej z kostkami i bajarzem. Moje serce zaczęło bić szybciej. Skoczyłem ku szafie i zacząłem szukać w niej odpowiedniego ubrania. - Michał! - usłyszałem z dołu stanowczy głos mojej matki - Przestań hałasować i zabieraj się do spania. Wykluczyło to wyprawę, ale nie ostudziło mojego zapału. Zawiedziony położyłem się do łóżka i kołysany muzyką świerszczy przeszedłem do krainy snu. Słońce bawiło się z miesiącem w berka. Przyglądałem się temu krocząc po liliach, stanowiących zieloną czuprynę rozległego zwierciadła wody. Światło stale się zmieniało; rażąca w oczy anielska biel szybko przedzierzgała się w zimną czerń, którą rozświetlała jedynie zielona poświata miękkiego podłoża. I na odwrót. Nie widziałem brzegów, zewsząd otaczała mnie jedynie pulsująca zieleń lilii i ich orzeźwiający zapach. Koty kurzu, które nieruchomo wylegiwały się na wietrze, jakby kpiąc sobie z jego siły, przyglądały mi się z ciekawością i rozbawieniem. Uśmiechały się zalotnie, onieśmielały mnie. Zaczerwieniłem się po uszy i zgarbiony ruszyłem przed siebie, dając się nieść roześmianym nogom. Zatrzymałem się przed śniegowymi drzwiami. Ich obecność wydała mi się dziwna, ale nie złowieszcza. Bez chwili zastanowienia przekoziołkowałem przez nie, czując rozkoszną miękkość roślin. Świat się zmienił. Po liliach nie zostało śladu, przede mną rozciągał się widok morza ciepłego piasku. Ze wschodu dął przyjemny wiatr, unosząc lekko nad ziemię złote drobinki. Daleko przed sobą ujrzałem tańczącą dziewczynę, wokół której wirował piasek. Choć nie widziałem jej dobrze, wiedziałem, że jest piękna. Zaciekawiony podbiegłem do niej. Wyczuła moją obecność. Odwróciła się, okazując cały swój czar. Okalające roześmianą twarz kręcone włosy przykrywały delikatne plecy, spadały złocistą falą na jędrne piersi. Jej spojrzenie i sposób, w jakim się poruszała, zdradzały anielską naturę. Nieskrępowana mną, wykonywała swój wzruszający taniec wolności, a piasek zdawał się jej śpiewać. - Ach, Pani Piasku! - powiedziałem, wiedząc, że takie jest jej imię. W odpowiedzi uśmiechnęła się delikatnie. Poczułem duchową błogość, właściwą tylko małemu dziecku, które nie wie nic o trudnościach świata. Zamknąłem oczy, zacząłem tańczyć. Poczułem, że się rozpływam. Światło wtargnęło do mojego pokoju i rozlało się po ścianie. Wraz ze mną obudziło się słońce. Zmrużyłem bolące oczy, schowałem się pod koc i pod jego osłoną starałem się przypomnieć sobie przyjemne chwile ostatniego snu. Podczas kąpieli myślałem nad przebiegiem dnia. Umówiliśmy się na spotkanie na szesnastą, więc miałem sporo czasu dla siebie. Postanowiłem zaraz po śniadaniu wybrać się do lasu. Słońce prażyło niemiłosiernie, a żar wyciskał pot i czynił wdech nieprzyjemnym. Siedziałem oparty o pień wierzby, połowicznie skryty przed światłem pod jej koroną. Po wysuszonym runie leśnym przechadzały się mrówki i umykające przed nimi mniejsze owady. Wziąłem z ziemi małą gałązkę i dla zabicia zasu zacząłem nią dziurawić ziemię. Słońce wisiało na najwyższym punkcie nieba, a ja nadal nie miałem żadnego pomysłu na przyjemne spędzenie czasu. Wstałem i udałem się na plażę. Następnie umarłem. Wyskoczyłem ze swojego ciała z niesamowitą szybkością i zacząłem piąć sie ku górze. W jednej chwili znalazłem się daleko poza niebieską planetą. Otaczała mnie czerń, rozświetlana drobnymi punkcikami światła w oddali. Czerń zaczęła przeradzać się w szarość. Szarość w biel. Biel w czysty blask. Znalazłem się w krainie anielskiego blasku. Każde oko ucierpiałoby od jego ostrości. Odczuwałem całym sobą wszechobecną miłość. Napełniałem się błogością, której nie zawdzięczałem żadnemu z pięciu zmysłów. Cały czas leciałem. W jednej chwili wchłonąłem całą wiedzę wszechświata. Stałem się świadomy wszystkiego. Stałem się drobinką duszy, sednem siebie. Czystą świadomością i uczuciem. Dusza, która mnie w sobie trzyma, jest skalaną cząstką Boga. Miłością, która przemierza każdą płaszczyznę wszechświata, aby znaleźć ideał, w który się wpisze. Tylko on może ją uzdrowić. Zbliżałem się do Stwórcy. Jego mądrość wskazuje istoty, z którymi zespalają się dusze. Z każdą chwilą rosło moje uczucie szczęśliwości. Wiedziałem, że za chwilę moja świadomość zostanie wymazana z duszy. Wiedziałem, że przestanę myślec, bo mnie nie będzie. Mój byt był jednym z wielu, który miał przybliżyć duszę do doskonałości. Jestem nieważny na jej tle. Jestem z siebie dumny. Cisza przechodziła w nic, pozostawał tylko rosnący z każdą chwilą boski blask. Poczułem, że cząstka świadomości ducha, którą jestem, zaczyna się odczepiać. Kalała wszechobecny blask, tworząc czerwone skry, które zaraz nikły. Wiedziałem, że do końca juz blisko. Stawałem się szczęściem i zarazem przestawałem istnieć. Kiedy byłem na skraju zgaśnięcia, poczułem się duszą. Nagle wszystko się zatrzymało. Wokół pojawił się bezbrzeżny smutek, który mnie przepełnił. Chciałem krzyczeć,ale nie miałem ust. Spadłem w kierunku, z którego przybyłem. Stałem się smutkiem. Stawałem się sobą. Powracały zmysły. Zacząłem widzieć. Będąc między kosmosem a krainą doskonałości, wsiąknąłem. Czułem zło. Byłem swiadomy tego, co działo się z moim ziemskim ciałem, choć nie czułem i nie widziałem jego. Grzybiarze, którzy mnie znaleźli, przestali mną trząść jak pijanym młodzikiem i zaczęli wzywać pomoc. Byłem na granicy życia i niebytu. Posiadałem rozmazane ciało i niezwykłą świadomość, właściwą tylko istotom wyższym. Odbierałem otaczającą rzeczywistość zmysłem, który można opisać jedynie uczuciem. Wiedziałem i postrzegałem zarazem. Nade mną wisiało zło, wpatrując się we mnie i wydając z siebie homeryczny śmiech. Było ono przyczyną mojej śmierci i ocalenia przed zniknięciem. Myśli czarnego demona unieszkodliwiały mnie, każąc mi leżeć. Był rad z żałosności mojego położenia. Bawił się mną. Starał się ze mną porozumieć. Udawałem, że tego nie czuję. Zadał mi ból. Półprzytomny zacząłem przyglądać się swoim myślom, które zaczęły ze mnie ulatywać. W czasie życia byłem oderwany od rzeczywistości. Nie interesowały mnie sprawy świata, stale uciekałem do kraju swojej wyobraźni. Kiedy przestałem być dzieckiem, zacząłem zastanawiać sie czy istnieje życie. Gry wyobraźni były moim ulubione zajęciem. Przemierzanie wymyślonych krain, w których wszystko jest możliwe, było dla mnie ukojeniem. Na magicznych ziemiach więcej było mnie niż mojego bohatera. Istnieje wiele płaszczyzn wszechświata, na których znajdują się istoty. Jedna z nich gnieździ plastyczną materię. Nasze myśli i wierzenia są niby dłuto, które w niej rzeźbi, tworząc z bezkształtnej masy obraz pokrywający się z naszymi wyobrażeniemi. Smoki i wróżki istnieją. Jak i bogowie. Onegdaj zostały otwarte drzwi między wymiarami. Istoty pochodzace z różnych płaszczyzn wszechświata wymieszały się. Na Ziemi do dziś kryją się byty wyższe, które spotykają się z ludźmi. Czynią to pod swoimi postaciami bądź pod postaciami, pod jakimi chcą zostać zobaczone. Rozproszona po całym wszechświecie wszelka wiedza niekiedy jest mieszana. Rytuały przyzwania istot z wierzeń i mitów zostały przekazane przez nieznane ludziom istoty. Przemierzałem magiczne krainy, oddając się temu bez reszty. Każdy znajdujący się w nich kwiat wydawał mi się bardziej rzeczywisty od tych, które mogłem dotknąć. Byłem na granicy prawdziwości i wymysłu. Tam otworzyłem drzwi wymiarów. Znajdowałem się w żarze, którego nie czułem. Tylko ogień ślepi Korkusa robił na mnie wrażenie. Zostanę zawieszony między życiem a śmiercią. Zostanę sam. Taka jest jego wola. Moją jest umrzeć. Nie sprzeciwiałem się. Przypomniałem sobie, jak miło jest płakać. Pani Piasku uśmiechnęła się do mnie. W najszczerszym uśmiechu, jaki widziałem w życiu, ujrzałem spokój. Spojrzałem jej w oczy. Zdawały się delikatnie mówić, abym się nie martwił. Miękkie dłonie dotykały mojej twarzy. Nie czując obawy, usnąłem we śnie. Przekręciłem się na miękkiej, pachnącej spokojem bieli. Zdałem sobie sprawę, że Korkus nie zamknął mnie w stworzonej przez siebie kieszeni nieba. Jego ogniste czary zatrzęsły przestrzenią i straciłem przytomność. Potem coś musiało pójść nie po jego myśli. Otworzyłem oczy. Piękna mgła krążyła wokół wielkiego drzewa utworzonego z blasku. Między jego rozłożystymi konarami rodziła się cisza. Pani Piasku rozmawiała z kimś, kogo nie mogłem dostrzec. Zasłaniał go biały pień. Poczułem największy w życiu smutek. Zalałem się łzami. Pani odwróciła się do mnie. Usmiechnęła się i przekazała mi parę myśli. Pomyślała "do zobaczenia" i uczyniła, że moje ciało zaczęło się rozpływać. Nikłem. Zagłębiałem się w nicości i swoim bólu. Wiedziałem. Moja opiekunka. Porządek. Czas. - co robisz ? - rzucam w skurczybyka sztyletem - rzekłem, czując złość Podniecony rzuciłem kostką. - niedobrze - rzekł bajarz - twoje trzęsące się ręce wydobyły broń tak niezgrabnie, że przyciąłeś sobie podbrzusze. A jastrzębi skurczybyk był szybszy. Twój sztylet leży gdzieś wśród trucheł. Idziesz go szukać ? Otworzyłem usta, lecz nic nie powiedziałem; telefon za moim uchem zadzwonił tak głośno i niespodzianie, że podskoczyłem ze strachu. Zdziwiony Grzechu podniósł słuchawkę. Odłożył ją po paru sekundach. Dzwoniła moja mama. Z krótkiej i nieoczekiwanej rozmowy wynikło, że muszę natychmiast iść do domu.Koledzy nie kryli rozczarowania i złości. Ja także. Orzeźwiający wiatr owiał moją ziejącą gniewem twarz. Za chwilę przyjedzie po mnie ojciec, pomyślałem. Ale po cholerę ? Myśl ta nie mogła wylecieć z mojej głowy i potęgowała złość. Wiatr zadął silnie i na mój brak spadł żółty listek. Położyłem go na dłoni i ujrzałem w nim piękno. Przyszła do mnie radość. I nowe życie.
  19. Cisza rozluźnia i prowadzi myśli ku spokojności. Jednak tamta cisza wysysała nadzieję, stale przypominała o nieuniknionym nadejściu rozszalałej burzy. Nawet w rzeczywistości piękne trele, otaczające zewsząd moje rozedrgane ciało, były wówczas uciężliwym zgiełkiem. Otulające ruiny drzewa o puszystych i pstrych koronach wydawały mi się wówczas demonami. Czystem złem, wznoszącym ku niebu swoje żelazne kończyny w okrzyku zwycięstwa. Kroczyłem przez wyścielone zgniłymi trupami grodzisko, ziejące pustką i przerażającym odorem. Starałem się zgubić w sobie człowieka, aby móc wykonac to, co konieczne dla mnie i mojego ludu. Poczułem na sobie zimne spojrzenie. Odwróciłem się. Wśród tych roziągających się po horyzont obrzydliwych trucheł jedno przykuło mą uwagę. Para jego ślepi, jak gdyby mniej mglista od pozostałych, skierowana była ku mnie. Dogorywanie nie powykręcało przykrytego czerwonymi szmatami ciała nieszczęśnika, przedśmiertne ściskanie miecza nie pokiereszowało jego dłoni. Zacząłem wpatrywać się w te martwe, lecz nie puste oczy i cały świat przestał dla mnie istnieć. Błyskawicznie machnąłem ręką i odzyskałem świadomość, lecz nie wysiłek moich mięśni mnie ocucił, ale krzyk jastrzębia, którego ugodziłem w skrzydło. Zawiedziony ptak śmierci uznał mnie za przyszły posiłek, sporo więc czasu musiałem spędzić w bezruchu. Spojrzałem ku niebu; jak wzrokiem sięgnąć, spoglądało na mnie czarne mrowie szybujących padlinożerców, wyczekując mojego odejścia. Opuściłem głowę, zacisnąłem zęby i puściłem się biegiem w głąb tego padołu śmierci, starając się nie myśleć o niezwykłym umarłym. Tupów własnych butów przypomniał mi o zadaniu. Biegłem po przykrytej zakrzepłą krwią popękanej, marmurowej posadzce. Gwałtownie zwalniając, upadłem. Uderzyłem głową o twarde podłoże, a moja świadomość odpłynęła. Płynąłem na delikatnym wietrze. Sunąc nad pstrym kobiercem kwiecia i krzewów, pojąc się jego uciszającym pięknem, znalazłem się na polu mordu. Na opatulonej pierścieniem zwartych dębów ziemi piętrzyły się ociekające krwią pale. Ujrzałem na nich martwe ciała swoich bliskich. U ich stóp pełzał ogień, czekajac na podmuch wiatru, który pozwoli mu wykonać swój taniec śmierci. Łuna pięła się po popękanej korze drzew, wyganiając z ich konarów przerażone ptactwo. Przyglądałem się temu obrazowi ze smutkiem. Nagle poczułem, jak w moim torsie zatapiają się ptasie pazury. Usłyszałem własny krzyk, po czym spoiłem się z nicością. Zgiąłem się jak łuk, krzycząc szaleńczo, co odstrzaszyło jastrzębie. Wyjąłem zza pasa sztylet, rozdzierając przy tym odzienie i skórę łona, i rzuciłem nim za uciekającym stadem. Po chwili, gdy opuścił mnie gniew, zdałem sobie sprawę z głupoty swojego porywczego czynu. Zacząłem szukać broni wśród śmierdzących trupów. Odetchnąłem z ulgą, gdy ponownie ścisnąłem sztylet. Z obrzydzeniem pozbyłem się z ostrza półzaschniętej krwi, wycierając je o szmaty nieboszczyka. Wróciłem na posadzkę. Spojrzałem ku wschodowi, mimowolnie napinając do granic możliwosci swoje mięśnie. Zgrzytające zęby przecięły mi wargę; krew spłynęła po brodzie. Przycupnąłem, pochyliłem głowę, zacisnąłem dłoń na rękojeści broni, a całe otoczenie przestało dla mnie istnieć. Zacząłem rysować na posadzce wielki okrąg. Moja trzęsąca się ręka wydawała się jakaś obca. Pot kapał mi z twarzy, jak gdyby podążając za powstającą kreską. Skończyłem rysować obwód. Zacząłem wpisywać w niego pentagram. Mój oddech z każdą chwilą stawał sie coraz szybszy i coraz bardziej płytki. Kiedy koniec kreski połączył się ze swoim początkiem i okręgiem, odskoczyłem do tyłu. Spojrzałem na rysunek. Wytarłem wierzchem dłoni strużki potu, które ściekały mi do ust. Poczułem swoje szalejące serce. Zamknąłem oczy i wyobraziłem sobie, jak ze znajdującej się nade mną czarnej kuli energii, cząstki morza zła z innego wymiaru, kształtuje się szkaradna, człowiekopodobna postać. Korkusie, szepnąłem, przyzywam cię! Korkusie, przyzywam cię! Zaraz po tym, jak wymyślony przeze mnie bohater gry wyobraźni wypowiedział owe słowa, musieliśmy kończyć. Już światło za oknem szarzało, a świat cichł. Ku smutkowi każdego, trzeba było się rozejść i zacząć oczekiwać następnej zabawy. Spojrzałem na zegarek. Umawianie się na następną grę i przypominanie sobie co lepszych chwil przygody zajęło nam sporo czasu. Mogłem się spóźnić na ostatni autobus. Niechętny na wracanie pieszo niebezpiecznym miastem, zacząłem biec ku przystankowi. Miasto powoli zapadało w sen. Tylko w nielicznych domostwach paliły się światła, a ulice przecinali jedynie rozbitkowie życiowi i pijana młodzież. Autobus był pusty. Opierałem twarz o szybę i wodziłem zmęczonym spojrzeniem po pustej ulicy, gdzieniegdzie tylko oświetlanej przez stare lampy. Zasnąłbym pewnie, gdyby droga nie była podziurawiona. W końcu wysiadłem. Zatapiając letnie obuwie w swoim nienagannie przystrzyżonym trawniku, ruszyłem ku domowi, aby tam przypomnieć sobie, że żyję w szarym świecie. Kiedy znalazłem się w swoim pokoju, rzuciłem się na łóżko. Zgasiłem światło, rozpostarłem ramiona i zacząłem rozmyślać. Dzisiejsza przygoda była świetna. Edgard, a w rzeczywistości Grzechu, odwalił kawał dobrej roboty. Wszyscy gracze piorunem wtargnęli do świata swojej wyobraźni, w którym pobyt działa kojąco na marzycielskie dusze, z których słyniemy. Grzechu jest świetnym bajarzem, to skarb mieć go w swojej drużynie. Wstałem i podszedłem do półotwartego okna. Oparłem łokcie o parapet, wychyliłem lekko głowę na zewnątrz. Moją twarz musnął zimny wiaterek. Uśmiechnąłem się błogo i spojrzałem na szumiące jezioro w oddali, zasłonięte z lekka przez złączone dęby. Bzyczenie drobnych muszek, ścigających się wesoło nade mną, i piękno krajobrazu wyzwoliły we mnie chęć zaznania prawdziwej przygody. Nie takiej z kostkami i bajarzem. Moje serce zaczęło bić szybciej. Skoczyłem ku szafie i zacząłem szukać w niej odpowiedniego ubrania. - Michał! - usłyszałem z dołu stanowczy głos mojej matki - Przestań hałasować i zabieraj się do spania. Wykluczyło to wyprawę, ale nie ostudziło mojego zapału. Zawiedziony położyłem się do łóżka i kołysany muzyką świerszczy przeszedłem do krainy snu. Słońce bawiło się z miesiącem w berka. Przyglądałem się temu krocząc po liliach, stanowiących zieloną czuprynę rozległego zwierciadła wody. Światło stale się zmieniało; rażąca w oczy anielska biel szybko przedzierzgała się w zimną czerń, którą rozświetlała jedynie zielona poświata miękkiego podłoża. I na odwrót. Nie widziałem brzegów, zewsząd otaczała mnie jedynie pulsująca zieleń lilii i ich orzeźwiający zapach. Koty kurzu, które nieruchomo wylegiwały się na wietrze, jakby kpiąc sobie z jego siły, przyglądały mi się z ciekawością i rozbawieniem. Uśmiechały się zalotnie, onieśmielały mnie. Zaczerwieniłem się po uszy i zgarbiony ruszyłem przed siebie, dając się nieść roześmianym nogom. Zatrzymałem się przed śniegowymi drzwiami. Ich obecność wydała mi się dziwna, ale nie złowieszcza. Bez chwili zastanowienia przekoziołkowałem przez nie, czując rozkoszną miękkość roślin. Świat się zmienił. Po liliach nie zostało śladu, przede mną rozciągał się widok morza ciepłego piasku. Ze wschodu dął przyjemny wiatr, unosząc lekko nad ziemię złote drobinki. Daleko przed sobą ujrzałem tańczącą dziewczynę, wokół której wirował piasek. Choć nie widziałem jej dobrze, wiedziałem, że jest piękna. Zaciekawiony podbiegłem do niej. Wyczuła moją obecność. Odwróciła się, okazując cały swój czar. Okalające roześmianą twarz kręcone włosy przykrywały delikatne plecy, spadały złocistą falą na jędrne piersi. Jej spojrzenie i sposób, w jakim się poruszała, zdradzały anielską naturę. Nieskrępowana mną, wykonywała swój wzruszający taniec wolności, a piasek zdawał się jej śpiewać. - Ach, Pani Piasku! - powiedziałem, wiedząc, że takie jest jej imię. W odpowiedzi uśmiechnęła się delikatnie. Poczułem duchową błogość, właściwą tylko małemu dziecku, które nie wie nic o trudnościach świata. Zamknąłem oczy, zacząłem tańczyć. Poczułem, że się rozpływam. Światło wtargnęło do mojego pokoju i rozlało się po ścianie. Wraz ze mną obudziło się słońce. Zmrużyłem bolące oczy, schowałem się pod koc i pod jego osłoną starałem się przypomnieć sobie przyjemne chwile ostatniego snu. Podczas kąpieli myślałem nad przebiegiem dnia. Umówiliśmy się na spotkanie na szesnastą, więc miałem sporo czasu dla siebie. Postanowiłem zaraz po śniadaniu wybrać się do lasu. Słońce prażyło niemiłosiernie, a żar wyciskał pot i czynił wdech nieprzyjemnym. Siedziałem oparty o pień wierzby, połowicznie skryty przed światłem pod jej koroną. Po wysuszonym runie leśnym przechadzały się mrówki i umykające przed nimi mniejsze owady. Wziąłem z ziemi małą gałązkę i dla zabicia zasu zacząłem nią dziurawić ziemię. Słońce wisiało na najwyższym punkcie nieba, a ja nadal nie miałem żadnego pomysłu na przyjemne spędzenie czasu. Wstałem i udałem się na plażę. Następnie umarłem. Wyskoczyłem ze swojego ciała z niesamowitą szybkością i zacząłem piąć sie ku górze. W jednej chwili znalazłem się daleko poza niebieską planetą. Otaczała mnie czerń, rozświetlana drobnymi punkcikami światła w oddali. Czerń zaczęła przeradzać się w szarość. Szarość w biel. Biel w czysty blask. Znalazłem się w krainie anielskiego blasku. Każde oko ucierpiałoby od jego ostrości. Odczuwałem całym sobą wszechobecną miłość. Napełniałem się błogością, której nie zawdzięczałem żadnemu z pięciu zmysłów. Cały czas leciałem. W jednej chwili wchłonąłem całą wiedzę wszechświata. Stałem się świadomy wszystkiego. Stałem się drobinką duszy, sednem siebie. Czystą świadomością i uczuciem. Dusza, która mnie w sobie trzyma, jest skalaną cząstką Boga. Miłością, która przemierza każdą płaszczyznę wszechświata, aby znaleźć ideał, w który się wpisze. Tylko on może ją uzdrowić. Zbliżałem się do Stwórcy. Jego mądrość wskazuje istoty, z którymi zespalają się dusze. Z każdą chwilą rosło moje uczucie szczęśliwości. Wiedziałem, że za chwilę moja świadomość zostanie wymazana z duszy. Wiedziałem, że przestanę myślec, bo mnie nie będzie. Mój byt był jednym z wielu, który miał przybliżyć duszę do doskonałości. Jestem nieważny na jej tle. Jestem z siebie dumny. Cisza przechodziła w nic, pozostawał tylko rosnący z każdą chwilą boski blask. Poczułem, że cząstka świadomości ducha, którą jestem, zaczyna się odczepiać. Kalała wszechobecny blask, tworząc czerwone skry, które zaraz nikły. Wiedziałem, że do końca juz blisko. Stawałem się szczęściem i zarazem przestawałem istnieć. Kiedy byłem na skraju zgaśnięcia, poczułem się duszą. Nagle wszystko się zatrzymało. Wokół pojawił się bezbrzeżny smutek, który mnie przepełnił. Chciałem krzyczeć,ale nie miałem ust. Spadłem w kierunku, z którego przybyłem. Stałem się smutkiem. Stawałem się sobą. Powracały zmysły. Zacząłem widzieć. Będąc między kosmosem a krainą doskonałości, wsiąknąłem. Czułem zło. Byłem swiadomy tego, co działo się z moim ziemskim ciałem, choć nie czułem i nie widziałem jego. Grzybiarze, którzy mnie znaleźli, przestali mną trząść jak pijanym młodzikiem i zaczęli wzywać pomoc. Byłem na granicy życia i niebytu. Posiadałem rozmazane ciało i niezwykłą świadomość, właściwą tylko istotom wyższym. Odbierałem otaczającą rzeczywistość zmysłem, który można opisać jedynie uczuciem. Wiedziałem i postrzegałem zarazem. Nade mną wisiało zło, wpatrując się we mnie i wydając z siebie homeryczny śmiech. Było ono przyczyną mojej śmierci i ocalenia przed zniknięciem. Myśli czarnego demona unieszkodliwiały mnie, każąc mi leżeć. Był rad z żałosności mojego położenia. Bawił się mną. Starał się ze mną porozumieć. Udawałem, że tego nie czuję. Zadał mi ból. Półprzytomny zacząłem przyglądać się swoim myślom, które zaczęły ze mnie ulatywać. W czasie życia byłem oderwany od rzeczywistości. Nie interesowały mnie sprawy świata, stale uciekałem do kraju swojej wyobraźni. Kiedy przestałem być dzieckiem, zacząłem zastanawiać sie czy istnieje życie. Gry wyobraźni były moim ulubione zajęciem. Przemierzanie wymyślonych krain, w których wszystko jest możliwe, było dla mnie ukojeniem. Na magicznych ziemiach więcej było mnie niż mojego bohatera. Istnieje wiele płaszczyzn wszechświata, na których znajdują się istoty. Jedna z nich gnieździ plastyczną materię. Nasze myśli i wierzenia są niby dłuto, które w niej rzeźbi, tworząc z bezkształtnej masy obraz pokrywający się z naszymi wyobrażeniemi. Smoki i wróżki istnieją. Jak i bogowie. Onegdaj zostały otwarte drzwi między wymiarami. Istoty pochodzace z różnych płaszczyzn wszechświata wymieszały się. Na Ziemi do dziś kryją się byty wyższe, które spotykają się z ludźmi. Czynią to pod swoimi postaciami bądź pod postaciami, pod jakimi chcą zostać zobaczone. Rozproszona po całym wszechświecie wszelka wiedza niekiedy jest mieszana. Rytuały przyzwania istot z wierzeń i mitów zostały przekazane przez nieznane ludziom istoty. Przemierzałem magiczne krainy, oddając się temu bez reszty. Każdy znajdujący się w nich kwiat wydawał mi się bardziej rzeczywisty od tych, które mogłem dotknąć. Byłem na granicy prawdziwości i wymysłu. Tam otworzyłem drzwi wymiarów. Znajdowałem się w żarze, którego nie czułem. Tylko ogień ślepi Korkusa robił na mnie wrażenie. Zostanę zawieszony między życiem a śmiercią. Zostanę sam. Taka jest jego wola. Moją jest umrzeć. Nie sprzeciwiałem się. Przypomniałem sobie, jak miło jest płakać. Pani Piasku uśmiechnęła się do mnie. W najszczerszym uśmiechu, jaki widziałem w życiu, ujrzałem spokój. Spojrzałem jej w oczy. Zdawały się delikatnie mówić, abym się nie martwił. Miękkie dłonie dotykały mojej twarzy. Nie czując obawy, usnąłem we śnie. Przekręciłem się na miękkiej, pachnącej spokojem bieli. Zdałem sobie sprawę, że Korkus nie zamknął mnie w stworzonej przez siebie kieszeni nieba. Jego ogniste czary zatrzęsły przestrzenią i straciłem przytomność. Potem coś musiało pójść nie po jego myśli. Otworzyłem oczy. Piękna mgła krążyła wokół wielkiego drzewa utworzonego z blasku. Między jego rozłożystymi konarami rodziła się cisza. Pani Piasku rozmawiała z kimś, kogo nie mogłem dostrzec. Zasłaniał go biały pień. Poczułem największy w życiu smutek. Zalałem się łzami. Pani odwróciła się do mnie. Usmiechnęła się i przekazała mi parę myśli. Pomyślała "do zobaczenia" i uczyniła, że moje ciało zaczęło się rozpływać. Nikłem. Zagłębiałem się w nicości i swoim bólu. Wiedziałem. Moja opiekunka. Porządek. Czas. - co robisz ? - rzucam w skurczybyka sztyletem - rzekłem, czując złość Podniecony rzuciłem kostką. - niedobrze - powiedział bajarz - twoje trzęsące się ręce wydobyły broń tak niezgrabnie, że przyciąłeś sobie podbrzusze. A jastrzębi skurczybyk był szybszy. Twój sztylet leży gdzieś wśród trucheł. Idziesz go szukać ? Otworzyłem usta, lecz nic nie powiedziałem; telefon za moim uchem zadzwonił tak głośno i niespodzianie, że podskoczyłem ze strachu. Zdziwiony Grzechu podniósł słuchawkę. Odłożył ją po paru sekundach. Dzwoniła moja mama. Z krótkiej i nieoczekiwanej rozmowy wynikło, że muszę natychmiast iść do domu.Koledzy nie kryli rozczarowania i złości. Ja także. Orzeźwiający wiatr owiał moją ziejącą gniewem twarz. Za chwilę przyjedzie po mnie ojciec, pomyślałem. Ale po cholerę ? Myśl ta nie mogła wylecieć z mojej głowy i potęgowała złość. Wiatr zadął silnie i na mój bark spadł żółty listek. Położyłem go na dłoni i ujrzałem w nim piękno. Przyszła do mnie radość. I nowe życie.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...