Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Nadodrzański Wieloryb


Rekomendowane odpowiedzi

Zamknięcie oczu to był dobry pomysł. Mózg przestawiał się na delikatne falowanie w stylu alfa, płaty czołowe umacniały swoją przewagę – Grzesiek prawie-prawie zasypał i gdyby nie ciągłe, natarczywe łaskotanie trawy, która upodobała sobie okolice nosa i wargi, zapadł by się zupełnie. Leżał na brzuchu z lewym policzkiem przytkniętym do ziemi, z głową zanurzoną w zieloność, jakby to sam Mickiewicz powiedział; łąka wysyłała sygnały: podziemne szmery myszy, gdakanie kuropodobnych ptaków, ocieranie się traw, ale nad wszystkim górował upalny pisk pasikoników. Grzesiek wiedział, że leżąc w tej trawie szuka bardziej ucieczki niż odpowiedzi, ale jakoś trzeba było zacząć; mógł rzucić monetą, upić się i leżeć na torach po których pociąg jechał w dni odświętne, zagrać z tirem w rosyjską ruletkę na drodze z Poznania, wyprzedzać na podwójnej ciągłej przed Wisznią Małą lub, no właśnie, leżeć na tej łące, łące, której skraj wyznaczał koniec wioski, a początek należącej do miasta Trzebnica Kociej Góry.
Spokojnie pracujący mózg stopniowo, sam sobie, podsuwał wymagające penetracji zagadnienia. Dlaczego poczuł pociąg do tak młodej dziewczyny? Czy jej piękno jest stanem obiektywnym, czy też było wynikiem cierpienia, jakie właśnie przeżywała? Jeśli to drugie, to czy znajdywanie przyjemności w cierpieniu bliźnich nie jest aby początkiem choroby? Jeśli zaś pierwsze – to czy możliwym jest zakochać się od jednego wejrzenia w dziecku? A czy można znieść taką miłość, przetrzymać ją, nie wrócić do tej samej sytuacji, podobnego miejsca, do osoby? Głaszcząc trawy wyobraził sobie, że to loki tej przestraszonej, stojącej przed domem dziewczynki o której wiedział nie tylko, że nazywa się Joasia, ale także jak umarła jej matka. Minęło tyle czasu, a on dalej nie mógł strzepnąć tego widoku spod powiek, usunąć myśli i wyobrażeń, przestać odgrywać przed samym sobą sytuacji, których się wstydził.
Miał wybór: poddać się i zacząć realizować swoje pragnienia, albo zrobić coś z nimi, stłamsić, wyspowiadać się u dobrego księdza który trafnie zaleci pokutę i skutecznie da rozgrzeszenie. Szukał rozwiązania tego dylematu idąc przez pryskany kilka dni wcześniej nieużytek, patrzył na leżące wśród pozwijanych roślin trupki owadów i wyobrażał sobie, że to jego złe uczynki padły na ziemię - na nic. Szukał wśród leków dostępnych tylko sanitariuszom z karetki pogotowia sądząc, że na bezradność wobec natury może pomóc chemia – próżno-darmo. Roztrząsał wszelkie aspekty obu dróg będąc na imieninach u wujka Leszka – zastępcy prezesa lokatorsko-własnościowej spółdzielni mieszkaniowej w Trzebnicy – który załatwił mu pracę na oddziale ratunkowym i pomógł wywinąć się z bezrobocia, jakie zastał w swoim życiu po powrocie z praktyk w Poznaniu; roztrząsał, siedząc sam nad herbatą w kubku, z którego piła kiedyś jego żona - bezskutecznie.
Teraz, czując zapach trawy, siłę natury, przypomniał sobie, że kiedyś, za kawalera jeszcze, leżał na tej górze na plecach. Był Zlot Czarownic, gwiazdy zdawały się mnożyć na niebie, a on sprawdzał przeczytany gdzieś efekt: gwałtownie otwierał oczy w kierunku gwiazd i czuł przez ułamek sekundy, że spada w kosmos. Na scenie w dole grała Armia, na którą niektórzy przyszli popatrzeć, a inni posłuchać – jak egzaltowanie określiła koleżanka. Jaką decyzję podjąłby wtedy? Był ostry jak ostrze noża, nie dzielił włosa na czworo, białe było białe, a czarne światła nie odbijało. Wrócić, wrócić do łatwiejszego świata. Być czystszym. Cofnąć, czy można cofnąć milczące przyzwolenie na działanie zorganizowanej grupy przenoszącej ludzi na tamten świat? Czy można oddać raz przyjęte pieniądze? „Kto przyjmuje i oddaje temu diabeł w skórę daje” - więc nie, tak jak i gwałtu się nie cofnie. Więc zostać złym i pójść na całość? Hedonizm. Usprawiedliwić się: „taki jestem”? Ale może jakaś kropla jeszcze kapie, jeszcze nie zapiłem się zupełnie, myślę; myślę, działam, tworzę. Tworzę – stały punkt dla Boga, dowód na podobieństwo. Bóg, Bóg, Bóg – Bóg, Bóg, Bóg – jak rytm stopy, jak rytmiczny krzyk wokalisty.
Grzesiek przekręcił się na plecy i gwałtownie otworzył oczy. Nie poczuł, że spada, zamiast tego otrzymał uderzenie światła w siatkówkę i ból przywracania do świata. Jak boli, to żyję – pomyślał. Wstał. Otrzepał się z resztek trawy i ruszył, za cel mając górującą nad miastem wieżę bazyliki.


- Niemiecka wycieczka.
- Słucham? - Grześkowi puszczały nerwy, chciał szybko, w euforii, bez lęku, a tu:
- Niemiecka wycieczka, przecież mówię. Nie można wejść teraz, jak skończą zwiedzać, to wieczorem zapraszam. Autokary pan widzi?
- Widzę.
- To proszę przyjść jak odjadą.
Nie mógł tego tak zostawić. Prawie biegiem dotarł pod swój blok, chwilę szukał nerwowo po kieszeniach kluczyków myśląc, czy nie będzie musiał wracać na Kociaka, otworzył wreszcie zamek i pojechał. Cel: Boleścin, wioska rodziców. Powód? Nadzieja, że tam jeszcze wpuszczają i pamięć o rozkładzie wieczornych mszy.
Maluch telepał się niemiłosiernie. Grzesiek wsunął głowę między ramiona, by uniknąć uderzeń w listewkę, która łącząc lewy i prawy kraniec samochodu podtrzymywała oderwaną od blachy dachu dyktę. W nowoczesnych samochodach nie można w tak dosłowny sposób poczuć jazdy, nawet przy 200 na godzinę jest cicho, delikatnie, sączy się muzyczka, sączą się kilometry, zapominasz o czasoprzestrzeni; nic dziwnego, że piloci wojskowych myśliwców nie chcą się przesiadać na samoloty pasażerskie – to już nie to samo, technika, a nie człowiek, jeden zmysł zamiast pięciu. Na zakręcie w Raszowie spokojnie pozwolił wyprzedzać się czarnemu BMW, które stuknięte w Niemczech, a wyklepane we Wrocławiu, pędziło jakby sam diabeł powoził. W trakcie manewru nagle samochód dał po hantlach; przed Grześkiem wyrosła ściana ciężarówki i też wcisnął
hamulce – BMW z trudem, ale schowało się za malucha, którym podmuch ciężarówki aż rzucił na pobocze. Za chwilę klepak zrównał się z fiacikiem i kierowca, naprężając kark, zaczął wymachiwać rękami. Sanitariusz, nie przerywając jazdy, odkręcił stawiającą lekki opór szybę i krzyknął:
- Ty debilu!
Wtedy właściciel czarnego pocisku dodał gazu, wyprzedził Boba i zahamował przed nim nie zważając, że blokuje całą jezdnię; wyskoczył, nie zamykając wozu dobiegł do malucha, którego okno mimo gwałtownego kręcenia korbką nie chciało się zamknąć. Złapał za drzwi i szarpną:
- Debilu?! Zajebać ci za debila? - zaczął trzaskać drzwiami, próbując wyrwać je z ręki Grześka.


Spowiedź poszła nadzwyczaj lekko. Jak zwykle poczuł ulgę, lecz tym razem zawstydził się. Czy po tym wszystkim co pomyślał można at hoc poczuć się dobrze? Czyż nie powinno się cierpieć za grzechy? Ksiądz szeptał coś po łacinie i nagle powiedział:
- Jako pokutę nakazuję ci współpracować ze mną podczas rozbijania siatki handlującej dziećmi. Modlić masz się jak muzułmanin – pięć razy dziennie i na kolanach. Jeśli się decydujesz – udzielam ci rozgrzeszenia, jeśli nie – wstań i odejdź bez całowania stuły.
Grzesiek klęczał. Brodę oparł o pierś i próbował jasno myśleć. „Niewiarygodne, tak nie ma. Nie ma takiej... nie tutaj... nie mi takie rzeczy...” Poczuł nagle nieufność. Takie przypadki nie chodzą po ludziach, nie można tak nagle spotkać kogoś, kto odmieni życie, nie podczas spowiedzi. Te sekty wszystkie... ale w końcu księdza Jonasza jego rodzina znała od dawna, był tu na tyle długo, że aż wstydził się spowiadać u niego; handlował samochodami, robił małe przekręty, miał słabość do kart, był... ludzki. A teraz nagle z czymś takim. Nie ma wyjścia. Co będzie to będzie. Szum w kolejce za jego plecami informował, że ludzie zaczynają się niecierpliwić. Uniósł stułę, zawahał się jeszcze na ułamek sekundy, ucałował. Pukając, ksiądz powiedział:
- Czekam dzisiaj na ciebie, musimy porozmawiać.

Wieczorem Grzesiek dzwoniąc do drzwi zakrystii, nie wierzył w realność całej sytuacji. Jedyną częścią ciała, która rozważała, że zaczyna dziać się coś niedobrego, były jego łydki – drżały jak przed bójką z użyciem noży. Widząc otwierające się drzwi przemknęło mu przez myśl, że to chyba diabeł podkusił go na spowiedź u wiejskiego księdza, przecież mógł spokojnie pójść do bazyliki w Trzebnicy – nie był by tam mniej anonimowy, niż tutaj, albo pojechać do Wrocławia, do katedry – tam w końcu nawet najwięksi grzesznicy otrzymują drugą szansę.
- Szczęść Boże! - powiedział.
- A, to ty. Wejdź, wejdź. Zdaje się, że właśnie dałeś sobie drugie życie.
- Słucham? - teraz zaczęły mu się trząść uda.
- Nie wszystko od razu. Zrobiłem właśnie kawę, napijesz się? Czarną? Ze śmietanką?
- Czarną. I tak dzisiaj mam dyżur – skłamał, siadając w fotelu - mocną.
- U mnie kawa zawsze jest mocna, nie oszczędzam na fusach – Jonasz spojrzał i nie widząc reakcji, dodał - Jak inni. Truflowa, lubisz?
- A, nie piłem jeszcze. Ładnie pachnie – Grzesiek wysilił się na uśmiech – jak w Pożegnaniu z Afryką.
Ksiądz się zaśmiał:
- Trafnie to ująłeś.
Postawił przed gościem małą, porcelanową filiżaneczkę, poprawił obrus na ławie, potem siebie w fotelu i, zachlapując nakrycie, nalał mu kawy.
- Ja chyba nie wypiję – powiedział – za późno, nie mógłbym spać. Ale ty pij, pij.
Grzesiek sięgnął i próbował podnieść poczęstunek, ale ręce lekko mu zadygotały i zrezygnował:
- Gorąca.
- Pewnie, że gorąca. Dobry ekspres.
- Ciśnieniowy?
- Bez ciśnienia ani rusz – zaśmiał się – jesteś spostrzegawczy?
- Taka praca...
- Widziałeś mój samochód?- zmienił nagle temat.
- Który? - Grzesiek nie był pewien, czy mógł sobie pozwolić na takie pytanie, ale było już za późno – ten, ten przed, ten na zewnątrz?
- Na przykład ten. Widziałeś w nim coś niezwykłego?
- Że tuning? Ma pewnie przyśpieszenie.
- Nie to. Ja pytam zewnętrznie. Dobra, inaczej. Tylko pamiętaj, rozmawiamy szczerze. Jestem księdzem, czy widziałeś coś, co nie pasuje do księdza?
Grzesiek głośno łyknął kawy.
- Że... drogi był?
- To akurat pasuje. Ale... dobra, bo pomyślę, że.. na innych też to było.
- Ta nalepka?
- Wreszcie! Ta nalepka! Co o niej wiesz?
- Symbol pierwszych chrześcijan.
- A co jest dziwne?
- Księża nie używają takich. Raczej jacyś adwentyści, czy coś. Ktoś go zresztą pomazał, może też mu nie pasowało – Grzesiek czuł się jak na przesłuchaniu.
- A jak pomazał?
- Jakoś markerem.
- Dorysował coś?
- No, jakby fontannę. Jak wieloryb teraz wygląda. Przepraszam.
- Nie przepraszaj, synu! O to mi chodziło! Wieloryb! Dorysowali go, bo już o mnie wiedzą. Znaleźli, że ja to ja. Że tu to tu. Więc jeśli zdecydowałeś się, a się zdecydowałeś – podkreślił – to teraz poznasz wieloryba bliżej.

Wsiadając do samochodu Grzesiek nie czuł się najlepiej. Wskutek nadmiaru kawy bolał go żołądek, ale gorsze zjawiska zachodziły mu pod miejscem, zwanym czaszką. Ruszył do Trzebnicy, do swojego zrujnowanego odejściem żony mieszkania, do roztrzaskanych wyrzutami sumienia mebli, do okien nie mytych od lat trzech, do niedozwolonych przeróbek kaloryfera. Myśl przewodnia - być w pobliżu i dokumentować, przeplatała się raz z nadzieją na odmianę, na koniec wegetacji, wchłonięcie przez żywotność akademika, dwa – z lękiem przed nowym, przed rozdrapaniem skorupki, którą tak misternie tworzył. Dokumentować, patrzeć, poznawać, wypytywać, udawać – to ostatnie przyjdzie mi najłatwiej, pomyślał. I zachwyciło go, że nowy rok może zacząć się i w październiku. Nigdy by nie przypuszczał, że wiejski klecha może być zaangażowany w działalność tak nieadekwatną do zajmowanego stanowiska, że może przyznać się do swoich słabości, powiedzieć, iż dzieci kiedyś za bardzo lubił, aż dnia onego Bóg dał mu siłę i miecz, i walczyć rozkazał. Wydostać się, w imię swoje uwierzyć, a w ciemności, jak zaklęcia, wzywać Zbawiciela.
I to ostatnie pytanie księdza: „Ufasz mi?” Grzesiek powiedział, że tak. A on: „Może kiedyś będziesz musiał przestać. Wiesz, jak w Archiwum X – nie ufaj nikomu”.

Grzesiek wziął głęboki oddech i wszedł po schodach. Spojrzał na tabliczkę: „Dom Studencki 'ZODIAK'” i nacisnął klamkę. Znalazł się w przedsionku. Po lewej stronie miał niską ściankę uwieńczoną szybą, przez którą zobaczył śpiącą na fotelu, przykrytą kocem kobietę, po prawej gładka, odrapana ściana nie dawała szansy na zatrzymanie wzroku, zaś przed sobą widział drzwi z uchwytem zamiast klamki - próbował je otworzyć, ale bezskutecznie.
- Halo – powiedział przez szparę w szybie – proszę pani!
- Hm, który? Acheron nie do... – mruknęła przez sen.
- Czy mogę wejść?
Kobieta, wcale nie wyglądając na obudzoną, podniosła się i, wychylając z fotela, nacisnęła guzik. Brzęczek zasygnalizował, że drzwi można otworzyć, co też Grzesiek zrobił, ale nie wszedł do środka, tylko przyblokował je plecakiem i powiedział:
- Gdzie mam wejść? Proszę pani!
- Sio! Pijacy i zboczeńcy!
Wszedł więc do środka. Rozejrzał się. Dwa aparaty telefoniczne, stolik, fotele, tablica ogłoszeń. Przeszedł dalej, zobaczył strzałkę z napisem „kierownik” wskazującą drogę na jakiś korytarz – poprowadziła go do zamkniętych drzwi. Odwrócił się i zamarł. Przed nim stała jakaś niska, tęga kobieta”
- Się nie boi! Do zakwaterowania?
- Tak.
- To co tak późno? Dziesiąta prawie. Masz szczęście, że się kręcę. Chodźmy do windy.
Zjeżdżając do piwnicy korpulentna pani z ciekawością przyglądała się gościowi:
- Co taki stary? - Grzesiek poczuł od niej woń alkoholu i przestraszył się, że będzie chciała go zgwałcić.
- Późno zacząłem.
- Ale nie tutejszy? Nie widziałam wcześniej. Piąty rok?
- Przeniosłem się. Piąty, a nawet siódmy.
- Eh – westchnęła – wy to macie życie.
Wysiadając oznajmiła:
- Zaraz pościel dostaniesz. Który pokój?
- Nie wiem.
- Jak to? Nie meldowałeś się jeszcze?
- Dopiero przyjechałem.
- Kartę mieszkańca masz?
Nie mam.
- To pościeli też nie dostaniesz – zdenerwowała się nagle – pod most, jak taki beztroski jesteś!
- Proszę pani – Grzesiek zaryzykował – a nie da się coś zrobić? Czekoladkę pani jakąś kupię, i kwiatków bukiet. Proszę bardzo.
- Dobra, wracamy. Dam ci od Kryśki klucz, tam będzie pusto. Ale tylko do rana. I przyjdę sprawdzić, czy kogoś nie sprowadziłeś – ostrzegła.
- A gdzie ten pokój będzie?
- Patrzcie, jeszcze wymaga! Na pierwszym piętrze będzie.

Grzesiek zamknął za sobą drzwi, odwrócił się i nie zapalając światła przekręcił łucznik. Było dość jasno, dziwnie skrzywiona latarnia z parku świeciła prosto w oko. Z dołu dobiegało potępieńcze wycie, jakby to sam Lucyfer zerwał się z łańcucha. Łomotała perkusja, bas walił tak, że aż w trzewiach było czuć. Nagle przed oknem pojawił się zarys ludzkiej sylwetki, oświetlony od tylu wyglądał jak wizerunek świętego. Grzesiek instynktownie zapalił światło. Zobaczył długowłosego chłopaka w wieku, na oko, 22-23 lat, ubranego w sztruksy i wyciągniętą ze spodni w stylu hipisowskim koszulę, który przekrwionymi oczami patrzył na niego podejrzliwie:
- Ty nie jesteś studentem – powiedział.
Grzesiek czuł, że zaczyna panikować. Ale pamiętał radę, że wszystko przejdzie, byle tylko stawiać ludzi przed faktem dokonanym i nie wdawać się w dyskusje. Zrzucił plecak na łóżko, usiadł obok, wyciągnął z kieszonki butelkę z mineralną i wziąwszy łyka spytał:
- Będziesz tu spał?
- Nie, nie! - przestraszył się chłopak - Widzę, że pani Marianna ma dzisiaj ochotę na dwa bicze. Ja w to nie wchodzę, wracam do siebie. A ty tu na stałe?
- Na jedną noc.
- He he, chłopak z gitarą, co? Nie wiem, czy dasz radę spać, łomoczą niemiłosiernie, jak można takiego czegoś słuchać, ja bym tam nie wytrzymał w środku – dodał.
Grzesiek położył się. Zrzucił buty i westchnął z ulgą:
- Od razu lepiej – widział już, że musi grać lekkoducha, bo skoro wszyscy go za takiego biorą, to pierwsze wrażenie robi niezłe. - Masz coś zielonego do palenia?
- A mam – odpowiedział hipis - Wiedziałem, że jesteś swój człowiek. Mam, ale u siebie, dziewiąte piętro. Idziesz?
- Nie... zmęczony jestem. Ale jutro gdzieś się wprowadzę, to jeszcze będzie okazja.
- To zostajesz w Zodiaku?
- Ta. Grzesiek jestem.
- Karol, miło mi. Dla przyjaciół Kasjusz Dobra, narka, ja znikam – przy drzwiach odwrócił się i dodał – uważaj na raperów.
Sen nie przychodził. Wyła niewiasta, ryczał mąż, perkusista zdawał się dostać ataku epilepsji, gitara była sfuzowana do tego stopnia, że każdy akord brzmiał jednakowo, a do tego bas – zdaje się sztuczny, przetworzony, nienaturalnie głęboki - wwiercał się w bliznę po ślepej kiszce, nad tym upiornym hałasem płynęły organy – lekkie, ulotne, jak zaproszenie do kąpieli śpiewane przez nimfę. Od drugiej strony czaszki tłukły się myśli. Co będzie? Co będzie? Grzesiek czuł się jak zawieszony, niby otępienie, ale ciała swego świadomość, niby niepokój, ale i podniecenie. Co będzie? Zaczął liczyć barany.
Gdy się ocknął, panowała cisza. Myśl, że to ona była powodem przebudzenia przerwało łomotanie w drzwi.
- Otwieraj, cholera! Ile mam stukać! - wołał damski głos - Kasjusz!
Przeraził się nie na żarty, jeśli miała to być otyła pani od pościeli – a podejrzewał, że tak – to wolał już oskarżenie o bycie hipisem, niż spotkanie z nią oko w oko. Ale może... cholera, nie ma judasza – pomyślał – może to studentka jakaś... Wstał, poczuł, jak kręgosłup stara się odmówić posłuszeństwa, co zawsze się zdarzało po spaniu na za miękkim podłożu. Podszedł do drzwi:
- Tak? - spytał zaspanym głosem – co jest?
- Kasjuszku! - teraz poznał już, kto jest za drzwiami – otwórz, proszę...
- Nic z tego nie będzie.
- Ależ... co się stało, źle się czujesz? Pomogę ci, może masaż stóp, co?
- Nie o to.. upaliłem się.
- Ale miałeś czekać!
- Przykro mi, z tym kolesiem, co to go tu nasłałaś wybakaliśmy trzy lufy.
- A on... jest tam jeszcze?
- Poniosło go gdzieś, lekkoduch jakiś, łazi po piętrach.
- A znajdę go?
- Jak się nie zaszył...
- Dobrze, Kasjuszku, ale uważaj na siebie, nie gniewam się, tylko nie licz na moją wyrozumiałość jak będziesz coś chciał.
- Nie będę.
- Jasne – można wyczuć było, że już nie raz już to słyszała.
- Dobranoc pani – pożegnał się.

Grzesiek leżał nieruchomo. Patrzył na ścianę, po której szedł mały pajączek. Istota czysta jak niebo w Tunezji, jak wiersz Pani Kruczek, jak na szańcach życia utrata, jak powstanie przeciw okupantowi; uniósł palec wskazujący lewej dłoni i przytrzymał go dwa centymetry przed bratem swym mniejszym. Wiatr, który zerwał się za oknem, zdawał się sugerować, że zanosi się na deszcz. Przypomniał sobie niefortunne zakończenie wczorajszej nocy – nie mogąc zasnąć po wizycie Pani Grubci, zgrzeszył myślą. A myśl ma siłę! Przekręcił się na wznak i spojrzał na zegarek – była jedenasta, dawno nie spał tak długo, ale skoro chciało się zostać studentem, to trzeba się było przyzwyczaić. Usiadł, a kręgi lędźwiowe napięły się. Wykonał skłon w przód sięgając dłońmi do stóp, poczuł serię grzechotów i rozluźnienie; ułożył się na brzuchu i wygiął szyję jak najdalej w tył, unosząc się jednocześnie na łokciach i napinając mięśnie barków. Trochę pomogło. Dalsze ćwiczenia zahamowała myśl o czekającej go rozmowie z kierowniczką akademika. Niby wszystko było ustalone, miał podrobioną legitymację, wcześniej, jak zapewniał Jonasz, na uczelnie dotarła informacja o jego przenosinach z filii Akademii Rolniczej w Chrustniku, miejsce w domu studenckim było zamówione, tylko ten wiek! Dwadzieścia sześć lat, pięć lat pracy, dwa lata małżeństwa, odejście żony - to nie pozostawia człowieka młodym. Tak, ksiądz przekonywał, że i starsi od niego studiują, ale Grzesiek myślał teraz, że zapewne nie pracowali od dziecka na polu, nie mają zniszczonych od maszyn rąk, ich twarze są beztroskie i niewinne jak ten pająk, co łaził przed chwilą po ścianie, ich oczy szukają śmiechu i rozrywki, a nie Boga, jak jego. Ich ciała są...
- A moje śmierdzi – sapnął.
Rozgrzebawszy plecak, wyciągnął z niego ręcznik. Z bocznej kieszonki wyjął płyn do kąpieli, klapki i gąbkę. Tak wyposażony wykonał głęboki wdech i wyszedł na korytarz. Było prawię pusto, co dodało mu odwagi; tylko na końcu, przy oknie udającym balkonowe, siedział jakiś student i z cholernie dekadencką miną palił papierosa. Grześ wszedł w drzwi naprzeciwko – toaleta. Skorzystał, wyszedł na korytarz ponownie i spróbował drzwi kolejnych, myśląc sobie, że oto podróżuje po schizoidalnym świecie niczym wilk stepowy – prysznice; ale cofnął się i zajrzał w pomieszczenie trzecie, które okazało się zwyczajną kuchnią wyposażoną w stół i dwie, czteropalnikowe kuchenki gazowe, z których jedna miała poodkręcane wszystkie kurki. Zapach gazu zniechęcał do wejścia, ale Grzesiek wstrzymał oddech i dotarł do okna, otworzył je na całą szerokość, po czym przywrócił kuchenkę do stanu nie zagrażającego życiu.
Wrócił do pryszniców. Odsunął łamliwe, plastikowe drzwiczki, wszedł. Rozebrał się, kładąc ubrania na ściance oddzielającej od siebie kabiny i odkręcił wodę.


Czysty i pachnący schodził na spotkanie z panią Kierownik. Lekki zawrót głowy spowodowany nowym miejscem tylko dodawał mu pewności, że misja, której się podjął, nie jest czymś zwyczajnym, a świadomość trudności zadania zwiększała jego rangę. Bez bólu nie ma nowego życia, bez strachu nie ma bohaterstwa – myślał. Drzwi zastał uchylone. Wszedł, delikatnie pukając. Kobieta siedząca za biurkiem nie uniosła głowy. Stanął, niepewnie przestępując z nogi na nogę odchrząknął, próbując zwrócić jej uwagę.
- Tak? - powiedziała, nie zdejmując wzroku z leżącego przed nią zeszytu w formacie A4.
- Przyszedłem się zameldować.
- Nazwisko? - spytała beznamiętnym tonem.
- Brzęczyszczykiewicz.
- Jasne. Imię?
- Grzegorz.
- W kabaretach występujesz? - uniosła głowę i spojrzała na niego przez okulary, które potęgowały wyraz beznadziejności bijący z jej twarzy.
- Grzegorz Werg – przyznał.
- Pięknie. Jeszcze tego mi tu brakowało - spojrzała w zeszyt, który okazał się być spisem pokoi z przydzielonymi do nich mieszkańcami – 207, czteroosobówka.
- Dziękuję – powiedział Grzegorz, bo nie wiedział jak ma się zachować.
- Do widzenia. Proszę, karta mieszkańca. I o nic już mnie nie proście, nie mam zamiaru się narażać.


Pokój był pusty. Niestety, plecak leżący na łóżku przy oknie dobitnie sugerował, że najlepsze miejsce jest zajęte. Grzesiek trzasnął metalowymi drzwiczkami szafy, oparł o nie wyposażony w gruby stelaż plecak i podszedł do najbliższego łóżka; usiadł i poczuł, że materac z jednej strony zapada się. Gdy chciał sprawdzić kolejne, drzwi otworzyły się i wtoczył się niski chłopak trzymający w lewej ręce butelkę piwa:
- Jak wyrka? - spytał – Teścik robimy?
- No – potwierdził Grzesiek.
- Ja biorę to za szafą. Nie chcę, coby mi ktoś w oczy patrzył, albo skarpetki pod nos podsuwał – powiedział, a sanitariusz zwrócił uwagę na jego grube, niepasujące do reszty twarzy wargi.
- To twój plecak?
- Nie, mój jest w szafie. To Sławka chyba. Aż dziwne, że już przyjechał.
- A co to za kolo? - spytał Grzesiek.
- Żebyś wiedział, że kolo. Kolo i ziomal – zaśmiał się, i usiadł trochę za blisko Grześka – Bronxa?
- Dzięki, może potem. Dobra, to ja biorę tamto sąsiednie – wstał i przesiadł się – to zapadnięte jest.
- Niezły ogieros musiał tu hasać.
- Albo grubas jakiś spał.
- Dwa w jednym – gruby Włoch z wymiany. Laski leciały na niego, bo był kędzierzawy i miał kasę, a on nawet w gębie mocy nie wykazywał. Tyle, że obcokrajowiec. Wypić to lubił, nie da się powiedzieć, ale pogadać, to z nim nie pogadałeś. Tylko tą ręką ci przed oczami machał, Maradona pierdolony.
- W piłkę grał?
- Chyba w ping-ponga w kieszeniach. I to by przegrał. Niby luzik, inna kultura, południe, ogólnie wiadomo – fajna sprawa poznać inniaka, ale żeby chociaż murzynem, albo arabem był! I nie chrapał tak; jakbyśmy mu tej przegrody nie przestawili, to pewnie do tej pory by w Polsce siedział. No ale co? Oczy takie robisz.
- Strach ma wielkie oczy – zażartował Grzesiek.
- Spoko, nie pękaj, chyba nie chrapiesz, co?
- Nie, jeszcze nie.
- A piwo pijesz?
- Tak od rana to nie.
- Jakiego rana, jakiego rana? Pierwszy dzień wolności w końcu! Wieśniak z domu się wyrwał, to i napić się chce, nie?
- Ale masz samoocenę.
- He he, szczery jestem wobec siebie. W domu zapieprz przy sadze, skrzynki trzeba było dźwigać, ludzi pilnować, a tu – laba. Tylko nauka i picie, zero stresu. Jak dla mnie przynajmniej. Andrzej niestrachliwy ale sprawiedliwy na mnie mówią. A ty jesteś?
- Grzesiek.
- Czwórkę wybrałeś, znaczy towarzyski gość z ciebie. Znasz już kogoś w Zodiaku? Bo cię nie pamiętam... chyba, że jesteś poniżej 3 roku, bo tych to nie odróżniam.
- Znam jednego hipisa z góry. Kasjusza.
- Aaa, szacuneczek. Damski bokser Cassius Clay. Nieźle, nieźle.
- Sklepik tu jakiś jest podobno – zmienił temat Grzesiek.
- Na dole jest – zdziwił się Andrzej – głodny?
- No.
- To dawaj, walimy do Mewy. No, za piątkę masz podwójną porcję pierogów, to chyba warto się przejechać, nie?
- Daleko?
- A ty co? Śpieszy ci się gdzieś, czy kanarków się boisz? Będzie cool.
- Nie, ale mocno głodny jestem.
- Dasz radę. Jak ja wytrzymam po piwie, a po piwie to dopiero chce się jeść, to ty też. Dawaj chodź. Opowiem ci o Kasjuszu po drodze.


Ostatni pieróg nie wyglądał zachęcająco. Zwisał z widelca wydzielając drobne krople rozwodnionego tłuszczu, który wcześniej poplamił już rękawy koszuli, i pachniał ziemniakami. Grzesiek włożył go do wyszczerbionego garnuszka z kwaśnym mlekiem, obtoczył i podniósł:
- Uf! - powiedział z pełnymi ustami.
- Masakra – potwierdził Andrzej opierając się – działają nasennie niby wykład.
- A masz dzisiaj jaki? - rzekł Grzesiek trochę wyraźniej.
- Nie, ćwiczenia jakieś. Zaraz zresztą, tu na Cybulskiego.
- Aha.
- A ty gdzie uderzasz?
- Najchętniej do łóżka, tylko nie wiem czy dojdę. Z tym Kasjuszem to serio mówiłeś?
- Pół żartem pół serio. Mamy imprę w Labiryncie dzisiaj, to wpadnij koło 10, fajne dupeczki będą, świeży nabór. Niedoświadczone, ale chcące pokazać, że są obyte i starszych kolegów się nie strachają, będą grały takie... co to one nie przeżyły. Sam zobaczysz. Przyjdziesz?
- No dobra, a gdzie?
- To mówię, że w Labiryncie. Od podwórka, pierwsze piętro, muzę zresztą usłyszysz, rapu-capu, tam się kieruj.
- Dobrze, właściwie to nie miałem planów na wieczór.
- No, to gra – Andrzej wstał – narka, zdążę jeszcze na te zajęcia,
- No cześć.
Grzesiek nie miał większej ochoty wstawać od stolika, dopiero pochrząkiwanie za plecami, a potem widok przepełnionego talerza zupy szukającego miejsca pod jego łokciem, skłoniło go do zebrania swojej zastawy i ruszenia do punktu zwrotu naczyń. Wychodząc z baru naciągnął na plecy kurtkę, po czym wziął azymut na Plac Bema.
Zwątpił w siebie. Czy to przez krok zbyt długi, jak na takie zapełnienie żołądka, czy przez ciśnienie spadające na łeb, na szyję, a może przez wieże katedry strzelające w niebo po prawej – zwątpił w siebie. Myśl o półgodzinnej drodze, jaką jeszcze musiał przebyć do akademika, myśl o tym, czego tam nie zastanie, kogo będzie musiał udawać, komu nie ufać – odebrały pewność jego krokom. Zwolnił, przechodząc przez pasy odbił w kierunku Ostrowa Tumskiego o którym tyle się naczytał, a którego poczuć do tej pory nie miał okazji. Przeszedł przez parking, minął trzy budki telefoniczne, stojące jak wielkie małżowiny - przodem do ulicy, jakby chciały utrudnić dzwoniącym słyszenie głosu z drugiej strony kabla; nie zatrzymał się przy kopulastym kościele - jednym z najstarszych na ziemi polskiej - z powodu graffiti przedstawiającego Matkę Boską z wydłubanymi oczami. Jego uwagę przykuła grupa młodych ludzi pląsająca na położonym niżej od deptaka, tuż nas Odrą, trawniku. Przysiadł na starodawnym murze, który dawał możliwość obserwowania wybujałej fantazji tancerzy bez rzucania się w oczy. Ubrani byli w czysto hippisowskie dzwony, na koszulach świeciły im, niby setki oczu, plastikowe koraliki podebrane prawdopodobnie mamom, babciom, przodkom. Ciała skręcały się w ruchach mających być może przypominać indiańską modlitwę o deszcz lub taniec świętych koszul; utworzyli okrąg wokół imitujących ognisko plastikowych butelek, rozłożyli ramiona, krzyczeli: uła, uła, uła! - iście po indianersku. Wreszcie padli na ziemię, wpół słowa urywając swoją pieśń.
Otworzył kefir. Myślał wcześniej, że niepotrzebnie wziął dwa, ale teraz, gdy naruszone przez kwas żołądkowy pierogi zalepiły ujście przełyku, potrzebował jakiegoś nawodnienia. Oczywiście ochlapał się odrywając denko, a już pierwszy łyk w części wylądował na brodzie. Wytarł ją wierzchem dłoni przy okazji brudząc mankiet.
- Cześć! - rozległo się z dołu.
Grzesiek zdjął wzrok z białej masy i zobaczył jednego z nich. Miał około 16 lat, dziewczęcą buzię, brązowe oczy zbłąkanego turysty z zaczerwienionymi nienaturalnie białkami i delikatne, pastelowe rysy.
- Cześć, Rafi jestem – powtórzył – przyłączysz się do nas?
- Dzięki, nie, patrzę tylko – zakłopotał się Grzesiek.
- Choć, choć! - zawołała dziewczyna, która nadbiegła rozerwawszy chwilę wcześniej krąg leżących postaci.
- I co, będziemy tak leżeć?
- Nie – pokręciła głową wprawiając w falowanie parę kitek upodabniających ją do indianeczki – a co jesz?
- Zdrową żywność.
- No – włączył się chłopak – to od dzisiaj nazywasz się Zdrowa Żywność.
- Dobrze – zaśmiał się niby-student – ale muszę wracać do akademika.
- Człowiek nic nie musi – powiedziała dziewczyna – nawet umrzeć nie musi. Zobaczysz, przyjdź dzisiaj wieczorem na urodziny.
- Twoje?
- Mogą być moje, jeśli chcesz. Dzisiaj o dziewiątej, tu na Ostrowie. Będą bębny, ognisko, gitary. Magiczne tańce. Spodoba ci się.
- Dobrze. Jak się wyrobię to wpadnę.
- Zapalisz z nami teraz? – spytał chłopak.
- Nie nie, nie palę.
- Aaa, zdrowa żywność, jasne.
- Staram się żyć naturalnie.
- To do zobaczenia wieczorem – odbiegł, z daleka pozdrawiając jeszcze gestem ręki.
Dziewczyna patrzyła jeszcze chwilę, po czym powiedziała:
- Ja też dzisiaj nie paliłam. Przyjdź wieczorem. O! Sępik! - krzyknęła nagle.
- Kto?
- Sępik, Sępik, muszę lecieć. Pa! Pa!
Podbiegła do wstających z ziemi hippisów i rzuciła się na szyję mężczyźnie z brodą przypominającą Mikołaja lub Krzata. Ucałowali się. Mikołaj obszedł tancerzy, a potem skierował się w kierunku Grześka, który poczuł lekkie kłucie w dołku. Sępik wyglądał na trzydzieści – czterdzieści lat, długie, wyliniałe, blond włosy zlewały się rudą brodą, przed sobą niósł wyraźny piwny brzuszek, który wcale nie pasował do dzwoniastego ubioru i rozciągniętej, młodzieżowej bluzy:
- Cześć Zdrowa Żywność! - zagaił – z daleka jesteś?
- Teraz już nie – Grzesiek chciał wstać, ale nie miał odwagi sprowokować mężczyzny.
- Znasz moich przyjaciół... Będę ci wdzięczny, jeśli pożyczysz mi złotówkę, piwa chcę się napić bo wieczór idzie, a wszystko co miałem wydałem na jedzenie.
- Nie mam, naprawdę – rozłożył ręce sanitariusz – zobacz, kefir sobie kupiłem, zjadłem. Jeszcze się we Wrocławiu nie zdążyłem rozejrzeć, zorganizować.
- Rozumiem – odparł poważnie – Naprawdę, pokój z tobą – naciągnął kaptur i odwrócił się w kierunku tancerzy, ale nie odchodził.

Karetka minęła go na Piastowskiej. Przyśpieszył kroku. Mijali go biegnący na oślep studenci. Jakby wiedzieli, jakby czuli. On jeszcze nie osiągnął tak silnej duchowej łączności z tym światem, żeby odgadywać nieszczęścia po ruchach przechodniów, po słowach zasłyszanych mimochodem, ale teraz nie mógł już odsunąć od siebie myśli, że stało się coś, co zagraża jemu samemu. Potęga stada - pomyślał.
Gdy dotarł do Kredki i Ołówka ciało było już zasłonięte. Właśnie, ciało, jak odgadł? Chyba jednak miała na to wpływ ta cała kultura masowa, amerykańskie filmy, bo gdzie indziej mógłby posiąść wiedzę o tym, że czarna folia zarzucona niedbale na wypiętrzenie trawnika skrywa coś, co kiedyś było człowiekiem.
- Goła była – powiedział pan po sześćdziesiątce o oddechu świadczącym, że jego dentysta nie jest mistrzem w swoim fachu. Grzesiek nie wytrzymał spojrzenia.
- Z okna, z okna wyskoczyła – pięćdziesięcioparoletni właściciel gustownego kapelusza miał dentystę znaczne lepszego, ale nie najlepszy gust w doborze płynu po goleniu. Wyglądający na cygana, obwieszony złotem posiadacz kruczoczarnej kitki dodał:
- Studentki są takie słabe psychiczne. Coś idzie nie po jej myśli, świat różni się odrobinę od tego, co sobie w swojej wiosce o nim myślała, a już skacze jedna z drugą. Utrapienie.



- Na Ostrów!
- A po co? - Sławek był wyraźnie ździwiony – wypić coś tam dają?
- Może i dają – pokiwał głową Grzesiek – znajoma urodziny obchodzi.
- To można się z tobą zabrać?
Grzesiek zamyślił się:
- Ale nie wiem kto tam jeszcze będzie. To nie koleżanka, tylko znajoma, ja też już jestem wkręcony.
- Dobra, co się martwisz! Podjadę pół godzinki po tobie i jak będzie soczysta impra to się zaloguję, a jak nie to wyfruniemy na rynek, na laski popatrzymy.
- Dobra, ja idę narazie się wykompać.
- Ooo, kolega na coś liczy – przeciągając, uśmiechnął się pod nosem Sławek i wydał się w uśmiechu tym podobny do rosomaka.
- Umiesz liczyć? Licz na siebie!
- Co ty, ekonomista jesteś, czy onanista?
- Onanizm rzeczywiście jest bardzo ekonomiczny, ale w dzisiejszych czasach trzeba inwestować – to idę zainwestować w czystość.
Mokre klapki z plaśnięciem odrywały się od podłogi, zostawiając gęsty trop. Grzesiek wracał odziany w majtki i przewieszony przez ramię mokry ręcznik, który zaczynał już śmierdzieć stęchlizną. Dwójka studentów i krzyk z którym zastąpili mu drogę, wprawiła go w zakłopotanie, poczuł się nagi jak w tym śnie, kiedy musi skorzystać z toalety na pełnym ludzi deptaku przed pogotowiem.
- Hej! Stój bo strzelam! – krzyknął wyższy, obdarzony wąsem zbyt sumiastym jak na studenta. Niższy, o karnacji jasnej jak syn młynarza dzierżył w jednej ręce flaszkę, a drugą pokazywał:
- Stop! Have a time! - i zataczając się odtańczył hip-hopowy taniec MC Hamera, którym pokierował tak, że zmusił Grześka do zatrzymania się.
- Stary! - ryknął – Kolega się jutro żeni! Rozumiesz? Musisz się z nami napić, choć, choć!
- W slipkach jestem... Przyjdę, zaraz, tylko się ubiorę.
- Przyjdzie! Dobra, ale teraz szybko jednego! Karniaczek, no! - napełnił pięćdziesiątkę, rozlewając przynajmniej tyle samo na podłogę.
Grzesiek przechylił i poczuł ostry smak bimbru.
- Koniak? - zapytał dyplomatycznie.
- Hartini! Prosto spod Dynowa.
Klapki znów zaczęły znaczyć ślad. Weszły do pokoju 307, zsunąwszy się z nóg właściciela zostały wkopnięte pod łóżko. Mokre stopy przetarł ręcznik, prawie świeże skarpetki utuliły ich chłód. Spodnie zostały wciągnięte na tyłek. Koszula objęła korpus. I tak oto stworzył się człowiek.
Jeszcze buty. Gardło spragnione alkoholu powoli przypominało sobie rok wycięty z życiorysu.
- Jesteś! - ucieszył się syn młynarza. Oprócz niego w pokoju tłoczyło się jeszcze pięć osób, na stoliku stały butelki podobne do tej, z której został poczęstowany na korytarzu; część kieliszków była zastępowana przez szklanki. Wąsaty, jak się okazało przyszły szczęśliwy małżonek, rozlał do szklanek grubo ponad pięćdziesiąt, a kieliszki wypełnił z czubkiem, na co pozwoliła gęsta oleistość cieczy.
- Zdrowie pana młodego – krzyknął – znaczy, moje!
Grzesiek przechylił szklankę.


Gdy odzyskał przytomność pierwszą rzeczą, którą poczuł był zapach koca. Nie otwierał oczu powoli, zrobił to na raz – i od razu pożałował. Zakręciło mu się w głowie, ale nie z powodu alkoholu – zobaczył obraz, którego mózg nie potrafił przyporządkować do żadnego miejsca. Ich pokój, to ich pokój – pomyślał. Ale nie. Na łóżku obok siedziała mulatka.
- Ooo, Grzesiu się obudził! - powiedziała i wyszła przez jedne z dwojga drzwi.
Dwojga drzwi! Żaden z pokoi w akademiku nie ma dwojga drzwi! Wróciła... nie, ta była biała.
- Cześć Grzesiu! - przywitała się.
Poznał ją, a zawrót głowy się powtórzył. Mieszkała w Labiryncie, akademiku sąsiednim i też była z Trzebnicy. Córka prezesa Spółdzielni Mieszkaniowej, pierwsza modliszka Rzeczypospolitej.
- Źle się czuję. Bimber jakiś. Boże.
- Położyłam cię u Sary, bo coś bredziłeś i spać mi nie dałeś.
- Muszę iść na wykład – podniósł głowę i poczuł, że ściany zwalają się na niego.
- Studencik, studencik – uśmiechnęła się i zostawiła go samego.
Leżał bez ruchu. Labirynt! - dotarło do niego. Czuł, że każda komórka zaczyna wołać o pomstę do nieba. Nie jest źle! Daleko nie odszedłem, ale czas, upływ czasu jest niepokojący. Szaro za oknem. Mógłby to być wieczór, ale przebudzenie nie mogło nadejść tak szybko; więc ranek, szary świt... Dziewczyny wstają wcześnie, dziewczyny lubią sex – poczuł, że i on miałby ochotę na murzynkę, zaczął ją w myślach wzywać: Sara, Sara, choć do mnie! Przeleciałem cię wczoraj? Sara, nic nie pamiętam! Wyobraźnia powoli brała górę nad ciałem, zaczęła dostarczać ukojenia, współczucia jakie znają tylko naprawdę samotni.
Kolejny błysk świadomości spowodowany był smakiem alkoholu w ustach. Usiadł gwałtownie, próbując chwytać powietrze zarówno rękami jak i zalanym wódką gardłem.
- Wracasz do żywych! - białe zęby zalśniły w uśmiechu tuż przy jego twarzy. Zakrztusił się po raz kolejny.
- Która – wyseplenił – która godzina?
- Spokojnie, zdążysz – powiedziała z lekkim akcentem Sara – masz tu tabletkę, zjedz. To na odtrucie, wynalazek KGB.
Przełknął. Próbował dotknąć dredów dziewczyny, ale nie wyczuł odległości i zahaczył o jej głowę; próbował przeprosić, ale po języku biegały mrówki.
Tym razem bał się otworzyć oczy. Wiedział, że trzeci raz odzyskuje świadomość, poznał to, jak wynurzający się nurek poznaje powierzchnię – mocno i bezwarunkowo; ale uczuciu temu towarzyszył strach. Ojcze Nasz... - zaczął odmawiać w myślach - ...któryś jest... Uchylił lekko lewe oko i zobaczył, że jest w piekle.
Czarne ściany pochlapane krwistą farbą, twarze, twarze wyjących, usta cierpiętników, oczy potępionych, dudnienie, dudnienie, dudnienie. Wiadro wody wylane na głowę zaskoczyło go zupełnie, ale mimo to zdołał zerwać się na kolana, wesprzeć rękoma i dźwignąć – tylko po to, by poślizgnąwszy się ponownie lec, tym razem doznając poważnego urazu nosa.
- Stąpiłeś do nas – powiedział głos z ciemności, wyciągając ku niemu rękę – więc wstań!
Złapał się obiema rękoma i został podciągnięty do poziomu, na którym spodziewał się zobaczyć twarz rozmówcy. Miast niej ujrzał wykrzywiony ryj z wystającymi kłami. Wyrwał się i znowu poślizgnął. Inne postacie, które pojawiły się nie wiadomo skąd, chwyciły go za ramiona i przycisnęły do ściany. Postać z głową dzika podeszła bliżej. Chrząknęła, i stała się jasność. Grzesiek panicznie szukał ratunku w twarzach oprawców, a napotkał maski. Świniak przemówił:
- Zanim coś powiesz, obejrzyj kilka zdjęć!
Po dłuższej chwili przy swoim ciele rozpoznał buzię Joasi.




CDN

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...