Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

wina akademosa (fragmenty)


Rekomendowane odpowiedzi

REAKCJONISTA
- Więc tu odbyło się przyjęcie – obudził mnie dobrze znany, ciepły głos.
Nie kurwa, w Gabinecie Owalnym. Nawet Malinowy Edzio nie powinien w taki sposób naruszać mojej prywatności. Podniosłem głowę chcąc kategorycznie zaprotestować przeciw tak brutalnej agresji, ale mój gniew ostudziły wystawione z zawiasów drzwi wejściowe, co poniekąd usprawiedliwiało niezapowiedzianego gościa (z grzeczności mógł jednak zastukać w futrynę).
- Za 10 minut z kartą mieszkańca – wysyczał starając się nie wzbogacić imponujących sofixów o kawałki równomiernie rozciągniętego niczym dywan po płytkach PCV szkła, chociaż bez nich już miały wystarczająco pozaziemski wygląd.
- Oczywiście nie brał pan też osobiście udziału w pacyfikacji ping-pongowni? Niczego pan nie zaobserwował z pokoju naprzeciwko? I nie posiada pan żadnych informacji, które mogłyby się przyczynić do wykrycia sprawców? – wyczułem lekki sarkazm.
- Nastąpił atak na drzwi i demontaż stołu do ping-ponga – rzeczowa odpowiedz dotarła do niego już na schodach.
Na co mu karta, dane zna na pamięć. Rozejrzałem się nieśmiało. Ćwierć wieku pracy śledczej na kierowniczym stanowisku uczyniło jego umysł nieomylnym. Tu naprawdę odbyło się przyjęcie. Ilość butelek po gleborzutach pozwoliła Edziowi w przybliżeniu ocenić rozmiary bankietu (chociaż szkło mogło leżeć od tygodni, nikogo nie zajmowały tak przyziemne sprawy jak sprzątanie). Uwagę przykuwał wykonany z dużym rozmachem tzw. efekt Spicbergen możliwy do uzyskania jedynie przy artystycznym wykorzystaniu gaśnicy pianowej. Rozwinięty wąż strażacki prowadzący od wnęki przeciwpożarowej na końcu korytarza pod same miejsce gdzie powinny być drzwi przypomniał mi mgliście ogólny zawód, kiedy okazało się, że nie ma nigdzie klucza od zaworu. Technicznie rzecz biorąc węża też nie powinno być, przynajmniej zgodnie z koślawo odbitą od szablonu literalną dyspozycją „Węże w recepcji”. Tylko dlaczego do siebie? Co za idiota wymyślił zasadę, że każde działanie poprzedza przyczyna. Edziu pewnie kupi, że nie jesteśmy tak tępi żeby wlewać wodę do własnej bazy i znaleźlibyśmy otwarty boks na skrzydle, tak przynajmniej powinna wyglądać nasza robota, zero śladów prowadzących na metę. Wygrzebałem z talerza rekina (najdłuższy kiep w popielniczce) i zrezygnowany wyłożyłem się na wysuwanej skrzyni na pościel, służącej głównie jako wyro waletów potocznie zwanej mercedesem. Mógłby sobie odpuścić przynajmniej ostatni tydzień.
Tragizm Malinowego polegał na zżerającej go nostalgii za własną przeszłością, która nota bene nie różniła się niczym od naszej teraźniejszości. Ilekroć przekraczał próg Kałamarza jego oczy tęskniły do beztroskich macanek pośród trawiącego go zapachu alpagi, przez co z wielką zaciekłością starał się niszczyć pokusę u samych źródeł. Ból istnienia koił niewielkimi, aczkolwiek regularnymi jak diabetyk doustnymi iniekcjami wody ognistej uzupełnianej co tydzień u zaprzyjaźnionych Rosjan na targowisku Turzyn. Pseudonim „Malinowy” wg głośnych opowieści pochodził z połowy lat 70-tych, kiedy dał się poznać jako koneser niezwykle wówczas trendy koktailli owocowych, z których malinowy bukiet uznał za najlepszy (dla uproszczenia będę go nazywał winem). Pozwoliły mu one odkryć siebie na nowo, jako oratora w tramwajowych wiatach stanowiących dla niego coś na kształt hyde-parków, w których dzielił się z przygodnie napotkanymi słuchaczami swoimi przemyśleniami w przedmiocie materii wszechświata - po jednym, osobistej w nim martyrologii - po dwóch i indywidualnego światopoglądu politycznego - po trzech i więcej. Szczęśliwie dla niego w tym ostatnim stadium nabierał tak głębokiego duńskiego akcentu, że bez specjalistycznej aparatury nasłuchowej i speców deszyfracji nie dało się w żaden sposób zrozumieć, o co mu okresowo-cyklicznie chodzi. Podobno którejś jesieni zorganizował wycieczkę panelu administracji z personelem pomocniczym pod Zieloną Górę, gdzie znajdowała się fabryka produkująca w/w boski napój o wdzięcznej nazwie Gulguś na skalę przemysłową, tak aby również inni mieli okazję zapoznania się z procesem technologicznym z bliska. Warto nadmienić, iż wesoły autobus raczył się ambrozją od Dąbia. Na miejscu ekscytacja wywołana unoszącym się w powietrzu aromatem doprowadziła Edzia do zlekceważenia przepisów BHP w głównej hali produkcyjnej i nadmiernego wychylenia przez barierkę, a w konsekwencji upadku prosto do środka ogromnej kadzi z malinowym Gulgusiem. Ocaliła go ponoć tylko profesjonalnie przeprowadzona przez dyżurnego chemika akcja ratownicza. Poza obuwiem i skarpetami, których jak wyjaśnił główny technolog odzyskanie było niemożliwe bez opróżnienia zbiornika, co na tym etapie uzdatniania oznaczałoby utratę hektolitrów produktu, a przecież od świtu pod każdym neonem Społem czekał od świtu lud pracujący. Chemik został odznaczony medalem za odwagę i rocznym deputatem napoju. Prawdziwą sławą Malinowy okrył się jednak pewnego majowego poranka, kiedy po kilku dniach bankietu z okazji Święta Pracy urozmaicał sobie czas wolny kierując ruchem ulicznym z ronda przy Placu Kościuszki. Pierwotny chaos, który zdołał obudzić na drodze publicznej zderzył ze sobą trzy samochody i zakorkował Krzywego Ryja od Portowca po Ku Słońcu. To było jednak niczym w porównaniu z przyblokowaniem karetki jadącej na sygnale z zawałowcem. Kilka minut zwłoki spowodowało, że kojarzona przez pacjenta dotychczas głównie ze „Szpitala na peryferiach” defibrylacja niespodziewanie awansowała na poziom autopsji. Nowe doświadczenie zanotowali również medycy. Akcja podjęta pomiędzy symbolicznie oznaczonymi robotami drogowymi na Bohaterów Warszawy stanowiła godną nazwy ulicy decyzję zespołu. Na pewno psychicznie byli bardziej oswojeni ze śmiercią, ale mało prawdopodobne, że równie przygotowani na latanie do sufitu w metalowej konserwie razem ze sprzętem medycznym i ratownikiem uzbrojonym zamiast rąk w chwytne magnesy nafaszerowane po kilkaset volt każdy. Gdzie dokładnie był odpowiedziały mu blade jak papier twarze zespołu reanimacyjnego pod kliniką na Jasnych Błoniach. W tym całym zamieszaniu nie zapomniał przestawić zwrotnicy na boczne torowisko, dzięki czemu ósemka znalazła się na kolizyjnym z dwunastką. Motorniczy jednak nie wykorzystał tej niecodziennej okazji nawiązania kontaktu i mimo że wypadkowa nie była raczej zabójcza, delikatnie wykoleił wagon na wysepce tramwajowej. Jako że prawie wszystko w przyrodzie ma skutek i przyczynę, tysiąc osób spóźniło się do roboty na Basenie Górniczym. Pomimo że kaftan nałożyli mu tylko na kilka godzin w oparciu o procedurę izby, Kurier zainteresowany rozmachem działań zamieścił rano nie pozowane zdjęcie opatrzone podpisem „Trzy pasy”. Etycznie, z czarnym paskiem na oczach i anonimowym background’em w kronice policyjnej rozpoczynającym się: „Edmund K. (na zdjęciu) pracownik administracji osiedla akademickiego...” i zakończonym rzeczowym komentarzem dyżurnego lekarza, wyjaśniającym czytelnikom enigmatyczne pasy: „Zwykle przytwierdzamy pacjenta jednym lub dwoma”. Ponoć nim zakończył debiutancką dobę hotelową miał na Dąbrowskiego grono wiernych fanów, na czele z niejakim Ro-ro-romusiem. Jak wynikło z rozmowy Romuś był jednym z zapaleńców blisko związanych z w/w placówką i pijał wszystko co się pali z wyjątkiem smoły, z pogardą odnosząc się do drobnych meneli, nie odróżniających lizolu od zwykłej dykty, odmrażacza od impregnatu, zaś najmilej w życiu wspomina moment pojawienia się w Ruchu Przemysławki. Po przebudzeniu i błotnistej zbożowej kawie (service including) Malinowy postanowił definitywnie zakończyć swoją wielką przygodę z prostymi winami. Chodzą dziwne pogłoski o tym, co wydarzyło się później. Ale to już zupełnie inna historia.
Z niesmakiem otrzepałem weekendowe opakowanie i opuściłem bazę. Zaszczycający mnie per pedes o 8 rano Malinowy nie może czuć się lekceważony. Zresztą to straszne uczucie. Zbiegłem po schodach przez łącznik i chwilę po usłyszeniu „wejść” znalazłem się w pokoju zwierzeń. Malinowy stał zwrócony twarzą do okna, analizując panoramę przesypującego się od kilku tygodni śmietnika.
- Po lewej stronie biurka leżą raporty Kałamarza z całego roku – doskonale znalem ten tembr głosu. Ton zwycięzcy castingu na lektora procesu Josifa K. I wskaźnik. Identyczny z tym, który zdradzał ogólny kierunek fascynacji Adama Słodowego, tutaj pełniący bardziej funkcję atrybutu władzy, czegoś na kształt berła. Wyraźnie wskazywał na stosy papierów.
- Po prawej raporty dotyczą Kardynała, Wolfa, Kalafińskiego, Piskorskiego i Rogali. Która z nich jest większa?
- Z całym szacunkiem są podobne kierowniku.
- Właśnie - westchnął kierownik - są podobne.
Wrócił do uważnej obserwacji odpadków.
- Wczorajsza skarga, lewe skrzydło. „Chodzą w czarnych skórach, są cały stop pijani, słuchają disco-polo i się biją między sobą”. Koniec cytatu. Wolfa widziano pod Transem. W samym kocu. Ma do wtorku odkupić nowy, wyciął dziurę na głowę.
Średnia Cztery i Pół. Kto nie pije ten donosi.
- Wyprał wszystkie ubrania.
- Że też od razu mi to nie przyszło do głowy. Rogala zwolnił portierkę, powiedział do niej „Pani od jutra tutaj nie pracuje”.
Nie łapmy się za słówka. Mógł powiedzieć, że odetnie jej głowę i nasika do szyi.
- Dwie odpalone gaśnice, jedna w waszym pokoju. Co się stało? – ciepło spojrzał mi w oczy.
Nie miałem serca powiedzieć, że nie miały atestu. I że rozbrajamy je jak niewypały. Bo jesteśmy jak saperzy.
- Doceniam, że broniliście niedawno akademika przed miejscowym elementem.
Pięciu żuli z naprzeciwka. Nawet bracia Panczo nie przerwali posiłku wysyłając najmniejszego, Kulfona. Inna sprawa, że Kulfon wyglądał już jak yokozuna. Jakby to były prawdziwe ABS-y z Niebuszewa nakryłbym się w kiblu deklem.
- To był nasz obywatelski obowiązek panie kierowniku.
- Wszystkim mieszkańcom 322, 324, 329 udzielam oficjalnej, ostatniej mam nadzieję nagany. Odnośnie gaśnic znasz procedurę.
- Rogala pojechał do...
- I lepiej żebym nikogo z tej waszej bandy nie musiał już oglądać - nie uznał absencji Stryja. W sumie to wyrzucił go już w zeszłym semestrze. Mieszkał dalej tylko nie płacił czynszu, przez co zupełnie wymknął się spod kontroli.
Przyjrzał mi się z obrzydzeniem. Znaliśmy się na wylot.
Jednego tylko nie wiedział.
- Wytłumacz mi Piskorski, co to za moda, dzień i noc nosić podkoszulek na wierzchu? Może nie zauważył pan przedrostka pod? - zaciekawienie toczyło bój ze złośliwością.
Arcadius.
- Zdejmuję podkoszulek i sweter pod nim jest dalej czysty. Wygoda. Nie muszę jak Wolf..
- Dość - zamachał rękami w powietrzu. Po sześciu latach rozmyślań nad socjologiczno-kulturowym fenomenem mojego stroju ta odpowiedz musiała go nieźle wkurwić.
- Wynoś się Piskorski.
Z przyjemnością. Ile można patrzeć na tą szczotę do kibli pod nosem.

CZWÓRCA PRZENAJŚWIĘTSZA
Właściwie to od Wodza i jego Czwórcy Przenajświętszej (dla pewności piszę wielką literą) powinienem rozpocząć poczet osobowości Kałamarza, a na Malinowym skończyć, jako że na palcach można policzyć tych, którzy nie doświadczyli odnowy duchowej pod postacią kontaktu z nim i na palcach pracownika tartaku tych, którzy go doświadczyli z administracyjnie uduchowionym Edziem. Zresztą sam wyświęcony przez siebie kapłan starał się nad tym osobiście czuwać i docierać z katechezą do wszystkich owieczek. Lata poświęcone zgłębianiu wiary i kreacji autorskiego światopoglądu, przy istotnym wsparciu farmakologicznym (prozak mógłby mu ewentualnie posłużyć jako słodzik do kawy) dodały mu pewności siebie i przystosowały rzeczywistość do oczekiwań (głównie własnych). Poza domyślnym obszarem diecezji, którą stanowił Kałamarz, kazania dostępne były nielicznej garstce wybrańców, co jak wielokrotnie podkreślał pozwalało mu skupić uwagę na jakości, nie ilości wyznawców, apostołów, mianowanych następców, oficjalnych synów bożych. A ci byli osobistym sukcesem i powodem dumy kapłana. Inaczej wyobrażałem sobie na początku jednak kontakt z awangardowym podziemiem katolickiego kościoła, kolęda stanowiła tylko kwestię czasu. Pierwszą oznaką odnowy było głuche uderzenie płaskim metalowym przedmiotem w łeb. W kontekście świątecznego wyludnienia próba traktowania takiego zdarzenia jako przypadkowego była mało prawdopodobna. Co nie oznacza że jej nie podjąłem. Do kolejnego bardziej stanowczego ciosu. Moc znamionowa wskazywała na patelnię, z którą miałem już przyjemność. Ten pozawerbalny charakter komunikacji niekoniecznie musiał wskazywać na towarzyski cel wizyty. Trzeci strzał dosięgnął kinola. Kiedy iluminacja wskazówek rolexa nabytego za nalewkę i 2 piwa w Kujowni (pokój cichej nauki własnej, nieformalna sala balowa przy pojedynczych sprzeciwach nieskonsolidowanej opozycji – przyp. aut.) wskazała 2.47 AM, rozpoznałem corpus delicti – mój własny czajnik tzn. dawno od kogoś pożyczony. Ciekawe w jaki sposób na karcie zgonu ustalają co do minuty.
- Zrobić ci kawy? – jak na intruza o tej porze cechował go opanowany głęboki baryton – korzystając z okazji również się napiję. Kawę trzeba pić po ciemku z mlekiem, czarną kiedy jest jasność. Gdzie śmietanka?
Wzbudzająca ufność wśród słuchaczy i zatwierdzająca wygłaszane aksjomaty barwa doskonale znana z przekazów pozbawiła mnie wątpliwości ad personam. No jasne że w jasności czarną, bez mleka w ciemności przecież nie wypada. W asortymencie towarów dostępnych w prywatnych punktach usług Kałamarza, począwszy od zalegającej na parapetach i kiblach Strażnicy, egzotycznych alkoholi dalekiego wschodu, po większość substancji wymienionych w Ust. o przeciwdziałaniu narkomanii (nota bene Strażnica jakoś rażąco nie wyróżniała się ciężarem gatunkowym spośród psylofitów i 5 litrowych baniaków krymskiego spirolu) mleka chyba żaden z oferentów nie przewidział. Z racji świąt na Belfaście (nieformalna nazwa wyremontowanego skrzydła Kałamarza) zainstalowany był tylko Fidel, który przebadał się sam i zdiagnozował skazę na laktozę, przez co „jego życie to jedna wielka ucieczka przed nabiałem”. Jako niedoszły socjolog wybrał metodę porównawczą - porównał swoje samopoczucie po twarogu z baru „Bambino” i Mocarzem w Horyzoncie. Jako niedoszły filozof mówił o sobie nieskromnie: „ To trzeba mieć wielki talent żeby mieć tyle lat i naprawdę nic nie osiągnąć”.
Greta w Akwarium. Niepotrzebnie przychyliłem się wczoraj do wykładni Fidela, że obowiązkiem oddzwiernej jest zgodnie z literalną nazwą otwieranie drzwi jemu i jego gościom (moi). Tydzień trzeba dać na luz.
- Coś było na szafie w opakowaniu od śmietanki – stosowanie takiej precyzji było koniecznością.
- Palisz? Ja rzuciłem 11 godzin i 33 minuty temu.
Do dzisiaj nie rozumiem jak znalazł w ciemnościach fajki i ogień. Chwilę później usłyszałem trzask zapałki, głęboki wdech i pomruk zadowolenia.
- Pewnie nie wiesz, że papierosy mają już witaminy? Na razie tylko umiem uzdrawiać malboro i kamele. Po co Mojżesz takie głupoty wygaduje, że palenie nic nie daje, a sam pali i jeszcze na przystanku częstuje Jezusa. Nawet Maryja wysiadła z malucha i mówi do niego: „Mojżesz, co ty głupi jesteś, rzuć to w cholerę i puka się w czoło”.
W końcu trafiłem na kontakt i przeszliśmy na świetlny panel. Przemawiała do mnie dwumetrowa spiżowa bryła w rozpiętym dresie (design elita blokowa, zwykle z dodatkiem psa rasy uznanej za agresywną) i koszulce Turbo, ze stylizowanym na gotyk napisem - ostatni grzeszników płacz. Jej mistycyzm polegał na tym, że był zupełnie nowy. Siwa, jakby przyprószona przeterminowaną pianową gaśnicą głowa, tygodniowy zarost, rysy zdradzające intensywną przeszłość. Gandalf Biały. Głęboko osadzone brązowe oczy bez najmniejszych wątpliwości lustrowały kapitany lajt na stole.
-Malboro i kamele to dopiero wstęp, wystarczy pomodlić się przed otwarciem paczki i po ostatniej fajce. To dlatego nikt nie chce ostatniej. Problem z lajtami polega na tym, że się nie opłaca nad nimi modlić. Zawsze będą miały mniej witamin jak normalne.
Jak na kliniczny przypadek wariata z wszystkimi niezbędnymi do tego celu zaświadczeniami posiadał zastanawiająco rozwinięte pewne obszary pragmatycznej logiki.
- Chyba żeby modlić się nad całymi wagonami. Witaminizować je od razu. Całe kartony.
Zaimponował mi nonszalancją, z jaką negował wszelkie przejawy obiektywnie istniejącej rzeczywistości.

PODŁOŻE
Teoretyczne podłoże aspołecznych zachowań Julka Piskorskiego wykształciły się już w szkole podstawowej. Gdzieś do VII klasy wszystkie poglądy i teorie przyjmował bezkrytycznie nauczony szacunku do mądrzejszych pedagogów. Nagły zwrot dokonał się podczas pewnej lekcji PO i chyba trwa do dziś. W żaden sposób nie mogła do mnie trafić koncepcja odwracania się plecami i nakrywania pałatką przed wybuchem bomby jądrowej. Po raz pierwszy odniosłem wtedy to dziwne wrażenie, że cała ta teoria jest zbudowana wyłącznie w celu wywołania we mnie przeświadczenia, że kiedy wszyscy zaczną w siebie walić atomówkami posiadanie derki i półobrót plecami do grzyba zapewni mi komfort psychofizyczny i ugruntuje moje poczucie niezależności. I nie będę wcale czuł się bezradny ze świadomością implozji i reakcji łańcuchowej uwalniającej dziesięć do kilkudziesięciu ergów. A jeżeli jeszcze do tego podadzą kieliszek jodu to w ogóle nie ma o czym gadać. Zakładając nawet, że rzeczywiście mógł spowodować redukcję kilku procent fotonów, otwierał jedynie szalenie kuszącą możliwość obserwowania własnego rozpadu na atomy przez kilka dni dłużej. Ktoś wyraźnie próbował robić mnie w chuja. Bunt wyraził się w ideowej deklaracji, że choćby największy na świecie perszing miał mi jebnąć prosto między oczy to nie będę miał ze sobą pałatki ani nie będę stał tyłem, co ćwiczyliśmy na lekcjach PO przez całe półrocze, analizując poszczególne możliwości tzn. kiedy przyleci z północy, z południa czy z zachodu. Ze wschodu miał nie przylecieć.
W tej samej klasie pozbawiono mnie złudzeń, co do wyboru filozofii jako alternatywy dla kontaktów z jakimś fundamentalnym klechą. Zastrzeżenia już na pierwszej lekcji wzbudzała jakaś dialektyczna metodyka dziedzicznego charakteru odruchów nabytych. Docent miał podobne przeżycia z Chrobrym. Jego stary był historykiem, przez co przypadkiem dorwał jakąś monografię na jego temat, w której okazało się, że ten zwykły rzeźnik, gwałciciel i ludobójca chodził po prostu od wiochy do wiochy wyrzynając w pień generalnie wszystkich, którym nie podjechała jego koncepcja zostania królem Polski. Tych, co zostali po tej selekcji uczyniło to wiernymi poddanymi.
Podobną reakcję wzbudzało w nas przyswajanie w literalnym brzmieniu bełkotliwych teorii, które jak próbowano nam wmawiać dyktując książki i licytując pomiędzy sobą ich ciężar gatunkowy, było kluczem do ich zrozumienia. To tak jakbym kupił mieszkanie i musiał na wstępie rozjebać wielką stalową kulą jego ściany, bo klucz developper zostawił dla mnie w środku, a projekt nie uwzględniał drzwi wejściowych. Wladimir Ulianow niezależnie od kontekstu powtarzał „szukajcie tego, kto na tym korzysta”. Tylko kto na tym korzysta, że wszyscy tracą? Raczej taki umiarkowanie oportunistyczny model towarzyszył nam podczas całej nauki, żaden tam bunt. Bezwzględne podporządkowanie wszystkiego abstrakcyjnemu pojęciu swobody, bez głębszego wnikania w filozoficzne podłoże „niewolników własnej wolności”. Koncentrując uwagę na kreowaniu innych jak modelowe wzorce zachowań (nawet wtedy, kiedy przypadkiem były nam po drodze), czego pożądanym wyrazem była niechęć z zewnątrz, co do zasady pogłębiająca poczucie wspólnoty. Dużym uproszczeniem natomiast jest wizualizacja ścieżki dydaktycznej rozmywającej się przez morza alkoholu, wrodzone lenistwo czy ograniczenia psychosomatyczne. Programowo nie zaglądaliśmy do niektórych podręczników poza terenem WC gdzie potrafiły się zdezaktualizować jeszcze przed wykorzystaniem, do ostatniej strony jednak spełniając swoje nowe przeznaczenie. Świetnie w ten cały system wkomponowuje się jedna z klinicznych odmian debilizmu, a mianowicie debilizm salonowy. Trudno o lepszą nazwę. Poziom pacjenta zasadniczo nie odbiega daleko od semafora czy donicy z pelargoniami, jednak zrządzeniem losu cechuje go nadspodziewana łatwość przyswajania i przechowywania w pamięci dużych plików tekstowych, które jakby wgrywa. Ceną za przerost pamięci motorycznej jest niezdolność do prac koncepcyjnych i twórczych. Przyczyną, dla której fakt jej posiadania zamiast nobilitować degradował była nieumiejętność streszczania, wnioskowania, syntezy przy ogólnej łatwości podporządkowywania się innym i dużej podatności na sugestie. Dla prawdziwego salonowca nie ma dla znaczenia czy przechowuje w pamięci układ wydalniczy pierścienic czy listę trzody chlewnej podlegającej egzekucji administracyjnej (jako debil czysto teoretyczny wybrałbym raczej pierścienice, co prawda ewolucja też podlega rozmaitym fluktuacjom, mimo tego budzi mniejsze poczucie tymczasowości). I taki właśnie debil salonowy idealnie wkomponowuje się we współczesną alma mater. Ewolucyjnie przystosowana doskonałość, lepiej niż karaczan wschodni. Dostaje się tam gdzie chce, jak chce i w przeciwieństwie do prawdziwego robi dokładnie to, czego się od niego chce, nigdy na odwrót. To przecież o niebo lepszy partner do dyskusji od irracjonalnego i nieprzewidywalnego ładunku entropii, który w podzięce za całonocne jebanie na blachę poleci rankiem w bufecie stawiający na nogi gazowany sok pomidorowy. Później kobieta za ladą musi go pouczać o nieistnieniu koncentratów wzbogaconych CO2, w ogólniejszym wykładzie o zwyrodnialcach i popaprańcach, przy quorum in duplum w relacji do obligatoryjnych zajęć.

GOLOP
- Kurwa – ustosunkował się Wolf.
- Kurwa - ustosunkował się głośniej uznając, że ktoś z kłębiącego się wokół tłumu mógł go nie usłyszeć.
- Zamknij ten kubeł – bezskutecznie starałem się poruszyć.
- Zdałem – wyszeptał cicho przed tablicą – o kurwa.
- Powiadomię prasę – odpowiedziałem, to rzeczywiście zadziwiające.
O swoją ocenę byłem spokojny. Teoretycznie plan był prosty. Zwalam z kwitów, na prawo ode mnie Liar, na lewo Wolf. Nie wziąłem jednak pod uwagę, że Golum przechwyci źródło mojej wiedzy i wylecę z auli zaraz po podziale na rzędy. Faktycznie, oczy wokół głowy. Docenta przesadził na pierwszą linię i opuszczając salę widziałem na jego kartce monumentalny szkic Bismarka od strony dziobowej. Jak przypuszczałem w przedmiocie sztuki Golum okazał się człowiekiem z Kromanion. W swoim nota bene też nie oddalił się zbytnio. Gdyby budowlańcy budowali domy tak jak Golum nauczał, pierwszy dzięcioł rozwaliłby Szczecin.
- Nie dostałeś konika do swojej stajenki Piskorku – Średnia wyrosła przede mną z tajemniczym uśmiechem.
- Widziałaś jak orzeł wylatywał – nigdy nie kłamała, to była jej wada.
Golum się uczłowieczył i chce odkupić tony podań o reaktywację? Jak mogłem tak łatwo stracić wiarę w ludzi.
Z niedowierzaniem i pewną nieśmiałością odszukałem swoje nazwisko na liście. Rzeczywiście mówiła prawdę, nie dostałem lufy. Juliusz Piskorski otrzymał 0.
- Pierwsza liga Julek – Liar nie krył uznania.
Tłum rozpłynął się tak szybko jak powstał. Zostałem ja, Średnia, Liar, Fidel i Wolf. Dalej skamieniały przed ksero protokołu.
- Kurwa – powtórzył.
- Miła niespodzianka – Ania spróbowała powoli odsunąć go od szyby.
- Kurwa – wysyczał przez zaciśnięte zęby – nie lubię niespodzianek.
- Do dziekanatu – zakomenderowałem zerkając z pewną dumą na swoje zero – napisać podanie.
Jak znałem Grubego proces werbalnego uzewnętrzniania emocji przy pomocy ulubionego imperatywu mógł być rozciągnięty w czasie.
- Do kogo? – dalej pozostawał w szoku.
- Do rzeźni. O wymianę ryja – oparty o ścianę Fidel przywołał go do porządku odwijając lakonicznie krówkę z papierka. Zabrakło mu zimą miejsca w indeksie na urzędowe pieczęcie i nie chodziło o ministerialne granty.
- O komis w kampanii wrześniowej.
- Kurwa.
- Okejas, Wolf?
- Okejas, niepotrzebnie podpisałem się Tomasz Golop.



PRAWDZIWY ROMANS
Pierwszą osobą, którą poznałem w szkole nie licząc Radka była Ania. Na bliższe zacieśnienie naszych bilateralnych stosunków (z Anią gwoli jasności, Radek był głupi i brzydki) poza nowym otoczeniem wpłynął fakt przynależności do jednej grupy ćwiczeniowej i ściemniona przeze mnie fascynacja teatrem (posunąłem się nawet do słuchania Varius Manx).
Można powiedzieć, że od szkolenia BHP byliśmy nierozłączni.
- Dzień dobry państwu, czy nie będzie państwu przeszkadzało, jeżeli zajmę miejsce obok państwa? Pozwolicie, że się przedstawię. Ra..dosław Ro..roman Dziub..dziub…dziub...czyński - Radosław Roman Dziubczyński przedstawił się próbując siedzącą obok dziewczynę pocałować w rękę.
- Anna – Anna w ostatniej chwili wyrwała dłoń Radosławowi Romanowi Dziubczyńskiemu.
- Piskorz – odburknąłem czując wyczekujące spojrzenie typa stojącego obok.
- Juliusz Maksymilian Piskorski – zdążyłem złośliwie wrzucić prosto do ucha impertynentowi siadającemu po lewej, chcąc jeszcze udzielić reprymendy, że buractwem jest lizanie po łapach kobiet przed setką, kiedy kruczowłosa dziewczyna po prawej zaczęła wyraźnie nawijać w moją stronę.
- A ja jestem Anna Stępień, z Pierwszego w Poznaniu.
- Piskorz. Z rodziny piskorzowatych, wody śródlądowe – odpowiedziałem po krótkim zastanowieniu o co może chodzić z tym pierwszym (z pierwszego miotu? - myśl zasiliła konto tych niewypowiedzianych).
- Hmm.. rodzina piskorzowatych? To prawda, że możecie też oddychać powietrzem atmosferycznym?
- Jak widać na załączonym obrazku. W Polsce ryba pospolita. Reofilna.
- Co to znaczy ryba reofilna? - stul pysk Jarosław Roman Dzubczyński.
Jeszcze nie poznałem Radosława Romana Dziubczyńskiego, a już wiedziałem że jak jeszcze raz ukaże w kolizyjnej perspektywie z profilem pięknej kobiety swój jakże intrygujący wyraz zaciekawienia malujący się na części twarzowej, na widok którego każdy szanujący się makak w ZOO odpowiedziałby kilkoma garściami łajna, z dużą dozą prawdopodobieństwa przybierze ona wyraz mocno zdziwiony. Póki co postanowiłem jednak stulić własny nie werbalizując wypowiedzi, która mogłaby zostać poczytana za niegrzeczną i ukazać mnie w złym świetle.
- Taka co lubi silny prąd – wiedza Anny Stępień z Pierwszego w Poznaniu budziła szacunek.
- Głównie AC DC – wypadało mi dodać przez grzeczność. A może ze względu na obecność na koncercie w Pradze zeszłego roku i noszenie od tego wydarzenia w kieszeni pod łokciem dolarów wystrzelonych z armaty przez Angusa Younga ze swoja podobizną, które poza walorami pacyfistycznymi rozczarowały mnie siłą nabywczą.
Anna roześmiała się ukazując białe, lekko zakrzywione po bokach kły jak u wilczycy. Radosław Roman Dziubczyński odpowiedział mimicznie, poprawiając przerzedzone grzebykiem wyciągniętym z reklamówki „Społem” kłaki, nieświadomie zmieniając przedziałek na drugą stronę, jednocześnie wyeksponował widoczne braki w klawiaturze asymetrycznych kremowych kołków na znak głębokiego rozumienia dowcipu. Jakby w gębę z ciekawości wsadził sobie granat ręczny i wyciągnął zawleczkę.
Równowaga. Równowaga Piskorski. Kosmosem rządzi równowaga. Jest miejsce na dobro i zło, piękno i brzydotę, inaczej wszystko trafiłby szlag. Juliusz powinien akceptować harmonię, po co inaczej czyta od dwóch lat wszystkie filozoficzne brednie. W głębi jak na razie wierzył tylko w animizm, za to pozbawiony immanentyzmu – założenia, że dusza ginie w momencie powstania realnej możliwości spotkania się z Elvisem (czyt. śmierci - przez takie wstawki wyautowali mnie później z fakultetu filozofii klasycznej). I bez psychê – duszy opuszczającej ciało w momencie przejścia na stronę Króla jako mały obłoczek, w najlepszym dla siebie wydaniu jako taki obrazek – éjdolon, widoczny przez oko w postaci laleczki korē, który po śmierci transcendentalnie rośnie na kształt cienia. W czarnym scenariuszu zgodnie z analizowanym przeze mnie ostatnimi czasy miksantropizmem na trochę niższym poziomie animatyzmu, R.R.D. już mógł mieć okazję na żywo słuchać Elvisa, będąc po prostu od jakiegoś czasu zupełnie martwym i przychodząc teraz tylko po to żeby szkodzić biednemu ale chyba jeszcze żywemu Piskorzowi, jak jakieś cholerne erynie. Ta hipoteza wydała mi się najbardziej prawdopodobna. Obalała ona jednocześnie teorię, że dusze zjednywano za pomocą intensyfikacji magii, libacji lub modlitwy - ofiar bezkrwawych, nie powiększających dotychczasowej liczby dusz. Niech pozostanie tajemnicą za pomocą którego z tych środków podmiot liryczny zwykle kontaktował się z duchami.
- Czy Piskorz posiada jakieś imię? – wyrwało mnie z patologicznego zawieszenia siedzące obok dziewczę cudnej urody. Dulcynea, Jane i wszystkie syrenki naraz.
- Juliusz – rzekłem dumnie. Przedstawiając się czekałem na pytanie o uzupełnienie personaliów, co następowało zwykle po podaniu z premedytacją samego nazwiska. Nie potrafię tego wyjaśnić, zapewne ma to dla mnie jakąś wartość podbudowującą (alter) ego.
- Kto ci dał takie nieżyciowe imię? – Anna spojrzała na mnie z łaskawą wyższością.
A wcześniej byłem przekonany, że nie jestem w stanie przysolić kobiecie. Gwoli jasności Juliusz potrafi być ponad wściekłość, szyderstwo, obrazę ale zniewagi swojego imienia nie znosi, w szczególności kiedy infamii dopuszcza się biała squaw. Milady, Marilyn Albright i wszystkie harpie naraz.
- To jak wolisz żebym się do ciebie zwracała? – regres nastąpił błyskawicznie. Dulcynea, Jane i wszystkie syrenki naraz.
Juliusz. Po przodku z rodu Julia wyprowadzonym po mieczu od Eneasza, szerzej znanym jako Gaius Iulius Caesar divi filius. Pretor, triumwir, pięciokrotny konsul, czterokrotny dyktator, stronnik popularów, niedoceniany poeta, językowy purysta używający przy sporządzaniu sztandarowych dzieł wyłącznie trzeciej osoby w stosunku do siebie (liczbę pojedynczą przez wrodzoną skromność pozostawił bez zmian). I ponad XX wieków później jego imiennik próbuje bezskutecznie przeszczepić tę gramatyczną zasadę dla wykreowania idealnego modelu autokreacji. Jednak poddaje się z rozczarowaniem po miesiącu (wg kalendarza słonecznego wprowadzonego przez w/w przodka przy pomocy aleksandryjskiego astronoma Sosigenesa) dochodząc do wniosku, że formuła prowadzenia na dłuższą metę takiego dziennika pociąga za sobą nie w każdej epoce pożądane skutki uboczne w postaci postępującego rozdwojenie jaźni, innymi słowy mówiąc pierdolca.
- Jak? – przekręciła głowę dając do zrozumienia, że za długo uchylam się od odpowiedzi.
Cały czas przecież nad tym myślę.
- Nie czuję się związany z tym kuriozalnym zawołaniem. To nie do końca szczęśliwa administracyjna personifikacja. Niedawno byłem w USC zorientować się o procedurę zmiany imienia – wybacz Wielki Wodzu, wybaczcie rodzice. Stan wyższej konieczności. Wybaczą, przecież od tego są, gorzej gdybym to ja poczuł do siebie chłodny dystans przez zaniechanie takiej okazji. Otoczenie to pierdnięcie na ćwiczeniach, sytuacja staję się poważna dopiero po uznaniu siebie z własnej nieprzymuszonej woli jako persona non grata.
Mniejsza z tym. Póki co Bratt Pitt przy Piskorzu to bradzik picik. I w takim założeniu należy się teraz utwierdzić. Wbrew pozorom zwykle mniej się homo sapiens sapiens nagimnastykuje wmawiając sobie jakąś karkołomną konstrukcję, niż przekonując do niej otoczenie. Nie trzeba robić min, sadzić słownej sałaty, wymachiwać przeszczepami. Chyba że komuś łatwiej przychodzi przekonywanie się w taki sposób przed lustrem co do swoich racji. Tak też można. Poza tym wyprowadzenie samego siebie w pole gwarantuje, że nikt później mnie nie wyprowadzi w pole, skoro sam sobie wmówiłem, że wiem gdzie jest droga.
- Piskorz. Ewentualnie klasycznie-misgurnus fossilis.
- A może...
Niestety albo i stety skończyła się właśnie ostatnia sekunda przed rozpoczęciem pierwszego wykładu dla studentów stacjonarnych I roku administracji publicznej z BHP.
- Co to jest pożar? – brodacz w marynarce rozejrzał się we wstępie tej fascynującej prelekcji po raz pierwszy i ostatni po sali po czym wbił wzrok w linoleum (pewnie wpatrzył się tak w podłogę bo mu było głupio, że tylko on wiedział. Tylko skąd wiedział, że nikt nie będzie wiedział?) analizując z uwagą przyczepność plecionych trzewików związanych rzemieniami za kostką wystającą poniżej heavy-metalowo zwężonych przykrótkich nogawek.
Rzeczywiście nikt nie wiedział.
- Jest to ogień w miejscu do tego nieuprawnionym – oznajmił.
Radosław Roman Dziubczyński zanotował tą informację. I wszystkie następne przez kolejne 4 lata.

To był prawdziwy romans. Po kilku tygodniach psychofizycznych dorosłych penetracji Ania & Julek byli związani ze sobą jak Jaś & Małgosia, przez co lud nabrał przekonania, że stan ten ma charakter permanentny. I będzie już trwał, trwał i trwał, do końca trwałości trwania. I trwał do końca. Dokładnie do 12.01 PM ostatniej środy tegoż miesiąca. Pamiętam z taką dokładnością, bo na samym początku prowadziliśmy skrupulatny zapis rozgrywek brydżowych, szachowych i w kości. Niestety znaczną część notatek podczas kryzysu musieliśmy zużyć w celach osobistych. Niby Wodzu, który okazał się geniuszem algebraicznym, co w środowisku normalnych wariatów z papierami uchodziło raczej za normę niż margines, z własnej inicjatywy zobowiązał się nauczyć na pamięć 19-stu najciekawszych partii (na temat źródeł tej liczby krążyły rozmaite spekulacje), ale później uznał za dopuszczalną recytację wyłącznie od końca każdej tabeli. Udało się go trochę zmiękczyć (nie był w 100% ortodoksem, choć trzymał się wyłącznie autorskich tez) i nakłonić do podawania wyników w środy, jeżeli nie było słońca. Dzięki temu wiele wydarzeń, które normalnie umknęłyby naszej uwadze łączyło się z nimi w jakiś związek (czasem nawet przyczynowo-skutkowy), przez co udało się je ocalić od zapomnienia. Do nich chyba należy zaliczyć rozpad naszego wspólnego pożycia (albo do muzyki klasycznej). To przykre, że większość słyszała same bluzgi, potrafiła dostrzec tylko obskurną norę ze stołem pełnym butelek (dla nas liczyła się własna świadomość, poświęcenie i podporządkowanie tej historycznej misji, bez względu na ofiary).
Strona przegrywająca którąś z naszych szlachetnych rywalizacji zwykle zobowiązana była do wykonania jakiejś upokarzającej czynności, co podnosiło morale po stronie zwycięskiej. Jedno z owych zadań stało się symbolicznym zakończeniem pierwszego etapu wspólnej drogi Anny & Juliusza i początkiem przeradzania się wielkiej namiętności w równie głęboką nienawiść. Bezpośrednią przyczyną była chwila mojej osłabionej koncentracji, aczkolwiek objawy zbliżającego się kryzysu na tej płaszczyźnie nasilały się już od jakiegoś czasu. Ofiarę w imię wyższych celów przyszło mi złożyć obok murku przed Kałamarzem, chwilę po tym jak podeszliśmy do znajomej brygady czule trzymając się za ręce, zaciekawieni osobliwym widokiem głów zadartych do góry, wśród nich na pierwszym planie łysej Fidela i rudej Liara.
Spojrzałem na zegarek. Fak. Faktycznie południe.
- Nie wiedziałam, że słuchasz muzyki klasycznej – mocniej ścisnęła moją rękę. Rażące niedbalstwo. Nawet wczorajsza totalna demencja nie usprawiedliwiała użyczenia akurat od niej tego podkładu. Sytuacja napięta jak baranie jajo wymagała podjęcia konkretnych i natychmiastowych działań.
- Wielu rzeczy jeszcze o mnie nie wiesz – odparłem skromnie, z pewnym zaskoczeniem konstatując prawdę tej wypowiedzi.
- Ania, patrz prosto w nasze okno, jeżeli chcesz zobaczyć coś naprawdę fajnego – Fidel miał genialny dar intuicyjnego wyczucia koniunkcji treści z czasem najmniej odpowiednim w danej sytuacji.
- Preformance w stylu new age. Obraz wykreował Wolfe. Udźwiękowienie Juliusz Piskorski – odebrał mi jakąkolwiek nadzieję na oderwanie jej uwagi od wizji i fonii podczas najbliższych pięciu minut, a tyle mniej więcej miał trwać ów spektakl.
Patrzyłem zrezygnowany jak z zainteresowaniem zadziera brodę ku górze, układając szerokie wargi w kształt litery O, oznaczający stan najwyższego zainteresowania. W samo południe z naszego okna na świat zaczęły progresywnie wydobywać się przyjemne dla ucha sekwencje Bolera.
Z przyjemnością zauważyłem, że pośród szeroko reprezentowanej widowni nie zabrakło naszego specjalnego gościa, zaproszonej przez nas na tę okoliczność z Portowca niespełnionej miłości Wolfa, Anetty Przez Dwa T oraz grupy jego popapranych różańcowych kuzynek z Dębna Lubuskiego.
- Marshal – podsumował z uznaniem Fidel estradowy wzmacniacz Docenta.
Tymczasem zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią zaczął wyłaniać się również obraz. Patrzyłem jak krwiste usta powoli zmieniają kształt z litery O w podkowę, odwrócone U. Na werbalną refleksję widowiska „obraz i dźwięk” nie musiałem długo czekać. Jak się słusznie spodziewałem nastąpiła dokładnie w momencie, kiedy niejasny kształt w oknie skonkretyzował się w jasną i grubą dupę Łukasza Wolfe.
- Ty... pestycydzie – nigdy nie używała na mój temat określeń spauperyzowanych.
Pseudonim Średnia Cztery i Pół przylgnął do niej po pierwszej zimowej sesji na Balu Starej Płyty w Kontrastach, kiedy przedstawiła się wyposzczonym chłopcom z Polibudy: „Jestem Anna, średnia 4,5”.

GARP WEDŁUG ŚWIATA
Na ostatnie zaliczenie pierwszej sesji dotarłem wiedzą nieskażony, uznając ją za potrzebną jak kotu buty, co mnie tak odstresowało, że większość godzin w kolejce przed wejściem spędziłem czytając „Świat według Garpa”. Na korytarzu pogadałem chwilę z Dziub-Dziubem. Jak zawsze odwalony jak szczur na otwarcie kanału w ten sam trumienny gajer z nieodłączną reklamówką Społem. Taki detal, a la kwiatek w butonierce. Obecny na wszystkich zajęciach stanowił cenne źródło informacji. Jednorazowa absencja w jego gradacji wyrzutów sumienia musiała plasować się, przyrównując do mojej, mniej więcej na tym poziomie, jaki mógłbym osiągnąć jedynie wtedy gdybym zaczął np. jeść ludzkie mięso. Nabrał już dystansu do traumatycznych wydarzeń sprzed lat, aczkolwiek dalej kojarzył mi się z jednym wydarzeniem.
Dokwaterowano nam go w połowie listopada i był wtedy najbardziej upierdliwą mendą na piętrze. Jak można mieszkać z typem, który o 22.15 żąda zgaszenia światła grożąc portierą, radą akademicką, sądem cywilnym i ostatecznym. Żeby jeszcze chodziło o twistery (niezwykle trendy przez pewien okres rozluźniające ćwiczenia fizyczne polegające na rozbijaniu o ściany pokoju nadających się do tego szczególnie szklanych przedmiotów), a nie zwykły sport – grę w karty. Postanowiliśmy znaleźć jego słaby punkt i gnoja złamać. Żeby tego dokonać, na wstępie porządnie spić, co nie było trudne odkąd ślinił się za Cycatą. Namówiliśmy ją żeby namówiła go na przyjęcie z nami. Widok melonów w zasięgu ręki zupełnie uśpił czujność tyfusa. Odpadł od dekoltu i spirytusu około północy po dość męskiej trzeba przyznać walce. W związku z tym, co było tego skutkiem, już sam ten wstęp okazał się jego słabym punktem. Prawdziwa niespodzianka czekała go rano. Kiedy zadzwonił budzik od razu poczułem, że w pokoju stało się coś niedobrego. Liar stał przy łóżku Dziub-Dziuba z miną nie zapowiadającą przyjemnej pogawędki o warunkach atmosferycznych.
- Zesrałeś się – stwierdził rzeczowo i co gorsza zgodnie z rzeczywistym stanem rzeczy.
Nieprzyzwyczajony do przemysłowych dawek alkoholu organizm nie zdążył ostrzec w porę neuronów odpowiadających za odruchy, z którymi przynajmniej teoretycznie od ukończenia trzeciego roku życia Dziub-Dziub powinien dawać sobie radę. Przez cały następny dzień nikt jednak nie poruszał wątku towarzyskiego faux pas, żałując pewnie w głębi duszy okrutnej w skutkach prowokacji (i nie mogąc oczywiście przyznać się do tego przed resztą brydżowej czwórki). Do ciszy nocnej. Podczas arcyciekawej licytacji bohater ostatniej akcji zaczął jak gdyby nic swoją wieczorną litanię.
- Jeżeli nie zgasicie za 5 minut światła rano idę do kierownika.
Liar w milczeniu odłożył karty i wstał od stołu. Powoli podszedł do pozbawionego pościeli w pastelowych brązach ale wciąż warczącego na cały pokój mieszaniną brutala z gównem łoża (mimo pieczołowitego czyszczenia przez cały dzień).
- Kiedy nauczysz się robić do kibla zamiast pod siebie będziemy z tobą rozmawiać.
Głos zabrzmiał donośnie i władczo. Już wtedy wiedzieliśmy, kto w przyszłości będzie wydawał orzeczenia. Po tym miażdżącej sentencji Dziub-Dziub nigdy już nie próbował zgłaszać jakichkolwiek roszczeń.
Po usłyszeniu Piskorski z pewnym siebie cynicznym uśmieszkiem „jestem nie do wyjebania” wszedłem do gabinetu i nie pytany o pozwolenie usiadłem, olewając carski ukaz o lichym i głupkowatym wyglądzie podwładnego przed obliczem przełożonego. Bez zbędnej zwłoki wylosowałem pytania i rozpromieniłem się w uśmiechu. Coś z ekonomii politycznej, Sadzikowskiego miałem w małym paluszku – stara lektura do poduszki.
W sumie tak...ale nie o to chodzi, inaczej mówił na zajęciach. Wiem o czym mówię... ale nie do końca. Uuu... jak to nie czytałem jakiegoś jego rozdziału. Kręci głową na no nie wiem, chciałem jak najlepiej. Pewnie się musimy jeszcze raz zobaczyć. No dobrze, ostatnie pytanie. Krzywa la Fajsinga coś tam.
- Ale ona została obalona przeciwdowodem Garp...inegina-Stolfa w „The Economist” – moja twarz przybrała po tej wypowiedzi wyraz szczerego zaniepokojenia. Całe to zdanie jakimś cudem wyminęło wszystkie przyczółki zwojów neuronowych i instynktów samozachowawczych. Sekundy jak doby.
- Dobrze - macha ręką jak przystało na roztargnionego naukowca, kiedy nagle sobie coś przypomni – indeks.
Dobrze, że wybrnąłem z tego Garpa i nie zauważył na kolanach książki. Za mną wchodzi z opuszczoną głową i fosforyzującymi oczojebnie od markerów notatkami pod pachą Średnia Cztery i Pół. Odpowiedzi na pytanie niestety w nich nie mogła znaleźć.
- Co pani może powiedzieć o dowodzie Garpinegina-Stolfa? – usłyszałem mile zaskoczony zamykając za sobą drzwi.
Włączyłem inwokację Czarnych Słońc i z Kultem ruszyłem do bazy.

„Co tam było? Człowiek!
Może dostał? Może...”

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...