Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Szklane źródło (część I)


Rekomendowane odpowiedzi

Wyjechałem jak gdyby nigdy nic, pod pretekstem przygotowywania reportażu w terenie. Po prostu kupiłem rano bilet i o trzynastej byłem już w Zakopanem, z podręczną torbą w ręku. Te rześkie, majowe powietrze. Bez żadnego zastanowienia wsiadłem w busa do Kuźnic. Podróż pociągiem minęła jak jedna chwila, tylko migające krajobrazy za oknem. Tylko dudnienie torów. Tu-tu, tu-tu. Kojący dźwięk zapominania. Pragnienie ucieczki.
Po prostu iść w górę, bez głębszego zastanowienia. Iść, żeby paść ze zmęczenia. Żeby wszystko sprowadzało się do zawrotów w głowie od nadmiaru świeżego tlenu i lęku wysokości, na który zawsze cierpiałem. Do tego jeszcze lęk przestrzeni. Jeden wielki paradoks. Duch kocha wolność i przestworza, ciało drętwieje ze strachu na balkonie dziesiątego piętra, ciemnieje w oczach na widok przestrzeni bez granic. Umysł chciałby dotrzeć do granic widzianego.

Po drodze jakieś sylwetki bez twarzy. Wzrok wbijam w dziesiąty metr przed sobą. Cały mikrokosmos tego skupiska atomów, którym jestem, skoncentrowany na ścieżce. Prawa, lewa. Prawa, lewa. Oddech, pamiętaj o oddychaniu. Nie patrz, nie oglądaj. To przypomina. Nie oddychaj. Trwaj. Nie patrz. Nie myśl. Idź.

To dlatego tak wielu tak bardzo kocha góry. Bo wszystko sprowadza się do jednego. Cel wędrówki. Szczyt. Jest tylko zmęczenie fizyczne, katharsis osiągana po muśnięciu oddechem rozrzedzonego powietrza. Wszystko jest proste. Stawiasz nogę do przodu. Jedną, drugą. W górę. Zmęczenie. Kto przystanie, nie dojdzie. Upadnie ze zmęczenia, zwieje go wiatr lub spłynie z chłodnym deszczem. Ścieżka jest jedna. Nie schodź ze szlaku. Tych, co zboczyli, porwał w dół przepastny wąwóz albo spłynęli po białym śniegu do rozległego cmentarzyska głazów, wśród kosodrzewiny. Czerwone płyny ciała szybko zmył wilgotny wiatr spływający znad grani.

Chciałoby się zejść nieco w dół. Góra przytłacza. W dół, do regli, do krainy świerków, schować się przed zachodzącym słońcem, bo światło gubi. Światła może naprawdę nie ma. Jest tylko szary półmrok, w którym wszystko jest takie same. Ale nie. Wciąż w górę. Bez wytchnienia. Bez myśli przewodniej. Byle prawa, lewa. Prawa, lewa.

Prowizoryczne stopnie wyrąbane w twardych, granitowych skałach. Żwir chrzęszczący pod stopami butów totalnie nie przystosowanych do takiej trasy. Coraz zimniej. Coraz zimniej, a to nie jest maj w Warszawie. Od szybkiego tempa, zwielokrotnionych oddechów, hiperwentylacja. Cząstki tlenu przylepione do rdzenia mózgowego szaleją. Krew zatruwana dwutlenkiem węgla. Czuję, jakbym odlatywał.

Głowa pęka od pytań. Od pytań. Dlaczego ja. Dlaczego mi. Chociaż przecież nie mi. Jej. A więc też mi. Co teraz. Dlaczego. Dlaczego to cholerne słońce nie chce spaść, chowa się tylko za linią drzew, spada poniżej horyzontu, a kolejnego dnia znowu z drwiną oświetla szarość i wydobywa brzydotę.

Pod szczytem białe połacie. Tu wiosna nieprędko dotrze. Co dopiero lato. Czysta biel. Niewinność. Jakby idea dobra przykryta tym cholernym śniegiem. A może bezlitosność bieli. Wbity sopel prosto w skroń. I w źrenice. Aż kłuje, gdy patrzę.

Trzeba iść przed siebie, żeby zgubić teraz, wyjść poza czwarty wymiar. Zadawanie zbędnych pytań może być zgubne i wrócić jak bumerang. Idea wierności jarzy jak rzaz w tym na wpół pękniętym dębie. Wierność. Czym jest wierność, gdy chce się uciec na koniec. Oślepnąć i przepuścić magnes przez mózg. By się stało tabula rasa.
Idea. Co za w ogóle śmieszne pojęcie, którym ludzkość nauczyła się nazywać to, czego nie rozumie. Nie pytać więcej o szczęście, nie pytać o sumienie. Nie używać dużych słów. One wracają. One wracają i stoją w rogu zwierciadła. I grożą, i przypominają. I drążą swoimi martwymi źrenicami aż do środka.

* * *

Dzień jak co dzień. Budzik. Szósta trzydzieści, przestawić o kwadrans do przodu, urwać chociaż kawałek z rozrywającej leniwe ciało niechęci do wstania. Znów cholerny budzik. Kwadrans minął w mgnieniu powiek. Żeby choć pięć minut więcej. Nie dziś, nie teraz.
Usiąść na łóżku, przez kilkadziesiąt sekund patrzeć w okno i dochodzić do siebie. Środa. Tak, środa, tak, położę się dzisiaj wcześniej, przetrwać tylko ten cholerny dzień i wrócić do oazy pościeli. Zwlec się, byle szybciej, po omacku, odbijając się od ścian w na wpół ciemnym mieszkaniu, pod gorący prysznic. Jego ciepło tuli jak noc, a zarazem zmywa zaspanie. Byle do piątku, do piątku. Ale środa już jest niezła. Połowa tygodnia. Byle do piątku, byle do piątku. Spać, spać. Pół życia w łóżku, ale tu jest tak zacisznie. Tak spokojnie.
Po schodach w dół. Trzecie piętro, ale nie opłaca się czekać na windę. W dół. Tupot. Znowu ta śmierdząca baba z dołu idzie wyprowadzić psa. Dlaczego zawsze się mijamy. Dzień dobry pani. Dzień dobry. Można odnieść wrażenie, że stoi tak zawsze w swoim progu o wpół do ósmej i czyha, aż będę schodzić na dół.
Zaraz. Czy drzwi są zamknięte? Klucze, telefon, portfel. Tak, wszystko na swoim miejscu. Ale drzwi. Drzwi. Tak, chyba zamknięte, nie ma już czasu. Codzienna walka z własnymi schizami przegrywa ze wskazówkami zegarka. Szybko i bezlitośnie.
Zimno, jak zimno, przecież to już grudzień. Jak może być tak cholernie zimno. Jak natura wykorzysta teraz cały ten mróz, to co będzie w styczniu. Powinno to być rozsądniej rozdzielane. Jedyny plus zimy to ta inność ludzkich sylwetek mijanych na zewnątrz. Pochylone odwłoki opatulone pięcioma warstwami odzieży, z ledwo wystającymi jaskiniami przygasłych oczodołów, zasłoniętych kurtynami rzęs, nisko opuszczonych dla ochrony przed drobinkami śniegu. Szybko przemykające postaci. Bez głosu. Kto się odzywa, ten jutro budzi się z anginą. Lodowata cisza grudnia przetykana wiatrem i warkotem rozruszników w samochodach, które przymarzły do lodowiska asfaltu, których silniki pożarła dwudziesta kreska niejakiego Celsjusza.
Byle szybciej. Do ciepła. Schody. W dół, do metra. Wagoniki. Czy przyjedzie dłuższy czy krótszy skład. Jak krótszy, nie ma co nawet się pchać. Jest, jedzie, dłuższy. Wejść do środka i dopchać się do drugiej ściany, trzeba będzie przecież wyjść drugimi drzwiami. Dlaczego ten baran rozłożył gazetę stojąc w przejściu. Zaczepić go specjalnie-niechcący ramieniem. Co będzie zajmował pół wagonu. Burak. Własny imperatyw be nice be nice przegrywa z codzienną walką o dobrą gałąź na drzewie w małpim gaju społeczeństwa. Nieustanna walkę o lepszą niszę w ekosystemie, nawet jeżeli to tak gówniana sprawa, jak skrawek przestrzeni w zapchanym metrze.

Praca. Wejście do redakcji. Zawsze chciałem pisać, zawsze coś tam bazgrałem w małym zeszyciku, w autobusie, na ławce parku, na wykładzie. Teraz trzeba pisać marnawe wywiady z drugorzędnymi lokalnymi sportowcami, niepotrafiącymi sklecić poprawnego zdania. Reportaże z wypadku na moście i publicystyka o konieczności wybrania dobrej rady miasta.
Moja praca to ja, cokolwiek by nie mówiono. Trzeba znów zacisnąć zęby, przetrwać te dziewięć godzin. Może dziesięć, jeżeli będzie zły dzień.
Za oknem ocean billboardów. I am what i am. Dobrze odżywione sylwetki w modnych ciuchach. I am what i am, dlatego noszę te buty i te za duże o trzy numery t-shirty. Bo to wyraża. Bo to identyfikuje. Ja, moja unikalność. Taka sama koszulka, jakich miliony od LA, przez Bukareszt i Warszawę, do Tokio i Hongkongu.
Z fotonów wyrzucanych za okno powrót do migoczącego monitora. Praca. Jak ją potraktować. Marny dochód pozwalający na przeżycie. Marzenia i plany sprowadzone do parteru. Codzienność. Reality. Kompromis z życiem. Tylko ten okruch pseudonadziei tkwiący gdzieś tam, głęboko pomiędzy żebrami, że to tylko teraźniejszość. Że kiedyś to się zmieni. Że będzie można pisać, co się chce. Co ważne i potrzebne. I że ktoś to przeczyta. Może nawet kupi. Ta sama myśl od lat. Days go by i kolejne wagony metra rano podjeżdżają zawożąc do tej samej zapchanej papierami redakcji.

Gdy tylko można, wyjść. Odciąć się od obowiązku i udawać, że jest się sobą. Wieczór. Chłodne powietrze. Czas usiąść na ławeczce w tej przerzedzonej atrapie parku, to znaczy zimowo białej płaszczyźnie, w którą architekt krajobrazu wbił parę drzewek i huśtawkę.
Oddech. Dym z papierosa wypuszczany powoli w górę. Tak rześko, tak przyjemnie. Szkoda tylko, że gwiazd nie widać. Wszechobecne neony latarni i światła bloków skutecznie gaszą Alfa Centauri.

Obok szczekanie psa. Psiny raczej, sądząc po tembrze głosu. Leniwy obrót w kierunku zakłócenia równowagi. Z prawej strony powoli idzie przeciętnego wzrostu dziewczyna, o czarnych włosach, w czarnej kurteczce. Kilka metrów obok na smyczy wierzga nóżkami pudel. Czasem myślę, że chciałbym mieć psa. Nawet wiem, jakiej rasy. Jamnik. Będzie mnie definiować. Takie koślawe, śmiesznie długie i drepczące nieporadnie nóżki. Tak niepoważny wygląd, nieproporcjonalna sylwetka. Ludzie śmieją się z jamników, więc posiadanie jamnika świadczy o współczuciu. Wrażliwe serce. Tylko tyle i aż tyle.
Dziewczyna przeszła i usiadła dwie ławeczki dalej. Niech nie siedzi. Niech nie przypomina, że znowu wieczór minie, jak co dzień. Modlitwa do płaszczyzny ściany i wołanie o ucieczkę.

Tak. W mieszkaniu znów ta sama pusta ściana. Cienie tańczą, gdy siedzę na pustej sofie. Wyjść na balkon. Chłód powietrza. Na osiedlu w oknach migoczą telewizory. Dzielnica spędza spokojny wieczór w rodzinnym gronie, po obfitym obiedzie browar i wspólne przesiadywanie na kanapie. Kochany syn zassany przez tunel fotonów łączących go z monitorem Playstation. Wymalowana córka pisząca smsy do blondwłosego cherubinka o myślach pogrążonych w nieustannych natręctwach na temat własnego braku wyżycia seksualnego.

Samotność zżera od środka, chociaż jest przemyślana. A może nie tyle przemyślana, co naturalną konsekwencją wydarzeń. Tego systematycznego odrzucania przyjaciół, których się nie rozumie. Z wzajemnością zresztą. Tych niepięknych dziewczyn o dobrym sercu i ceglastej cerze.
Stojąc na balkonie, patrząc z ósmego piętra na ocean bloków stolicy, tak namacalnie czuje się przestrzenie. Dotknąć marzeń. Jeden jedyny raz dotknąć nieba, potem niech będzie sztuka latania. Byle nie padał deszcz. Koniec musi być słoneczny, żeby nikt nie twierdził, że to skutek złej pogody, niskiego ciśnienia. Meteopata. O tak, zero miejsca na przypadek.
Uciąć głupie myśli. Nigdy nie nastąpi ten krok.

Niedzielna przejażdżka metrem w kierunku centrum. Żeby odetchnąć cieniem kamienic. Żeby zapomnieć o czterech ścianach z betonu. Wolne miejsce. Usiąść i patrzeć w przestrzeń pomiędzy dwojgiem staruszków siedzących naprzeciwko. Gapić się w przezroczystą szybę, za którą tylko miga czarne nic, a na powierzchni odbija się własny wzrok. Te krępujące spojrzenie pięćdziesięcioletniej kobiety, siedzącej nieco z prawej strony. Wydaje się, ze patrzy przez odbicie w szybie prosto na mnie. Grymas niezadowolenia. Baba przesunęła wzrok gdzieś indziej.
W komunikacji miejskiej puste chwile świadomości. Czas bez pamięci. W pociągu, w metrze, bez książki, bez gazety, samemu. Potok obrazów przesuwających się w wyobraźni. Myśli o tym, co było. Może co będzie. Migawki, które rejestruję bezwiednie. Bez żadnego zastanowienia na korze mózgowej wizualizują się impulsy elektryczne. Ładna buzia i odsłonięte nogi pani siedzącej nieco z prawej naprzeciwko. Bezsensowne wyobrażenie, jakby było dotknąć jej ciała. Wypukłość czerwieni ust. Pani wysiada. Wzrok w szybę. Czarno. Czarno. Czarno i pośrodku wstążka pustki wypalonej fotonami kolejnych pasażerów. Mózg wyświetla dalej. Jest słońce, plaża. O tak, może by wyjechać. Kiedy był ostatni urlop? Piasek, sypkość kwarcytu.
Zabawność słowa amalgamat. Zabawność słowa czy, słowa aż. Śmieszność języka. Jak to się stało, że ten ciąg mniej lub bardziej artykułowanych znaków wyraża to lub co innego. Mózg pracuje dalej. Na wolnym biegu. Dudni przypadkowa melodia piosenki z radia. Piosenki, której nie lubię, która jest tylko tłem. Która narzuca się i wiruje pomiędzy skrońmi. Po wyjściu z metra kompletna niepamięć o tych migawkach z kilkunastu minut podróży.

Autobusem przez siebie. Przystanek dalej obok siada kobieta. Czuję, jak sadowi się po mojej prawej stronie. Ciemny zarys postaci. Zerkam w bok. Dwadzieścia siedem, może trzydzieści lat. Ciemnogranatowe, a może już czarne dżinsy. Czarna kurteczka. Na górze czapka, taka zwykła, może jakiś szczegół w niej zwracał uwagę, ale nie zdałem sobie sprawy, co to jest. Wcisnęła się pomiędzy mnie a szybę. Chwila wiercenia. Ściągnęła czapkę. Na kolanach położyła brązowy plecak, na nim białą reklamówkę. Coś z niej czarnego wyciągnęła i odłożyła reklamówkę na bok, pomiędzy siebie a ściankę, a szybę. Czytałem dalej głupawą gazetę. Kobieta cały czas poruszała łokciami, jakby nerwowo. Kątem oka spojrzałem. Robiła coś na szydełku. Z białej reklamówki wystaje czarna włóczka.
No jasne. Oświecenie. Ta czapka na jej głowie była najwyraźniej zrobiona ręcznie. Teraz widziałem, jak wykańcza rękaw. Sweter. Dla siebie? Dla siostrzeńca? Może syna, chociaż nagość palców lewej dłoni nieco oddala ten powód.
Szydełko, cholerne szydełko, kto teraz robi na szydełku? Niezwykła, oryginalna dziewczyna. Nie, kobieta. Mogła uczyć gdzieś angielskiego. Tak, do tego pasowała. Albo rosyjskiego. Albo francuskiego. Taka niby pospolita. Na pewno nie hiszpańskiego ani włoskiego. To byłoby zbyt proste, zbyt modne. Z drugiej strony jej skromna buzia i zwykłe uczesanie nie wskazywały, aby na siłę starała się być oryginalna. A więc nie chiński, nie szwedzki i nie węgierski.
Delikatnie czuję jak łokciami przebiera, dłubiąc szydełkiem kolejne węzły tkaniny. Ciepło ciała obok. Patrzę przez siebie, a cały czas jakbym patrzyła na nią, na tę ręczną robotę. Podnoszę głowę wyżej. Wszyscy wokół tak samo zerkają na dziewczynę. Cały autobus sprowadza się do tego naturalnego performance.
Gdzieś ją chyba widziałem. Nie wiem gdzie. Nie wiem, dlaczego. Kiedy. Pytania i czarna dziura pamięci. Niewykorzystane połacie mózgu wołają o zapełnienie. Autobus dojeżdża do celu. Wstaję. W tym szydełkowaniu została jakby cząstka mnie.

* * *
(c.d.n.)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Tak, Panie Michale. Nikt nie chce nawet otworzyć, a co dopiero poczytać...

Niestety, tym razem nie wysiliłeś się. Tchnie liceum. Podróż to bardzo wdzięczny temat do pisania, ale chyba źle przyjąłeś punkt wyjścia i potem ugrzązłeś w banale.
Ale są momenty...
Pozdrówka!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...