Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

CZ.5

Bill Parker uważał się za nader przystojnego. Jeździł swoją ciężarówką i uśmiechał się uwodzicielsko z okna kabiny do wszystkich panienek na ulicy od trzech lat. Tyle bowiem czasu miał tą parszywą pracę. Tylko siedzenie za kierownicą. Najgorsze, że jego jedynym towarzyszem był ten monstrualny Guy, zwany Szafą. Tak też wołał go Bill, najczęściej wtedy, kiedy był bardzo zły.
-Hej, Szafa, sprężaj tyłek! Mamy jeszcze kilka objazdów! Nie będę na ciebie czekał, gigancie!
Wielki mężczyzna, ściskając w olbrzymich ramionach komódkę, mruknął coś pod nosem. Było już ciemno, a faktycznie mieli porozwozić meble do kilku dzielnic. Wszystko szłoby szybciej, gdyby Bill wspomógł Szafę w przenoszeniu. Wolał jednak oglądać swoje paznokcie i grzać silnik ciężarówki w oczekiwaniu na mężczyznę. Szafa właśnie wrócił, aby dalej wyładowywać meble z przyczepy. Rzucił Bill’emu krótkie, groźne spojrzenie.
-Ale się obijasz, Parker!- warknął, zaciskając pięści, aż na muskułach ukazały się drobne żyłki. –Popracowałbyś trochę, gamoniu!
Bill wychylił się przez okienko kabiny i odkrzyknął mężczyźnie, że nie będzie słuchał takiego ptasiego móżdżka i idioty.
-Sam jesteś kretyn, Parker.
-Ty… ty…- Bill’emu zabrakło słów. –Wywalam cię!- ryknął w końcu. Szafa prychnął i uniósł oczy ku niebu.
-Ty wielki, łysy mamucie!- dawał upust swoim emocjom Bill. –Kapuściany łeb! Łysa pała!
O dziwo, Szafa nawet na niego nie spojrzał. Wlepił wzrok w nieboskłon, jakby obserwował coś uważnie. To tylko dodało oliwy do ognia. Bill walnął pięścią w klakson.
-Myślisz, że jesteś taki super, bo masz metr osiemdziesiąt i mięśnie jak Stalone?! Ile sterydów łykasz, żeby wyglądać jak maszyna do zabijania!?
Szafa nadal nie zwracał na niego uwagi. Bill aż gotował się ze złości.

W jednej chwili coś z hukiem uderzyło o sztywny materiał pokrywający ciężarówkę. Tkanina pękła i wszystko zapadało się do środka, na zamówione meble.
-Cholera!- Bill jednym susem znalazł się przed kabiną, chcąc obejrzeć szkody. Od każdego uszkodzenia tracił pięć dolców wypłaty. Kilkanaście zadraśnięć, nawet małych rysek, i może pożegnać się z wypłatą do końca roku…
O dziwo Szafa już był w środku i przedzierał się przez zwały brudnej tkaniny, jakby czegoś szukając.
-Hej, gigant, nie uszkodź czegoś!- zawołał Bill.-Te sprzęty są droższe niż…
Urwał w pół słowa, zobaczywszy to, czemu już od dłuższej chwili przyglądał się Szafa.
Na zarwanej, mahoniowej kanapie, która kosztowała pewnie sporo, leżała dziewczyna. Szafa ostrożnie dotknął jej dłoni.
-Żyje…
Otworzyła oczy, omiotła ich twarze błędnym spojrzeniem. Spróbowała się podnieś. Jęknęła rozdzierająco.
-Ostrożnie.-poradził cicho Szafa. Nie usłuchała. Uniosła się na ramieniu. Z ust wydobył jej się zdławiony krzyk. Na bluzce wykwitły czerwone plamy krwi.
-Dzwoń po karetkę!- rozkazał stanowczym głosem Szafa. Bill stał, wmurowany w ziemię, nie mogąc wydusić słowa.
-Spadła z nieba?- wychrypiał.
-Z okna… No, dzwoń!
Dziewczyna zaczynała tracić przytomność. Szafa poklepał ją po policzku.
-Nie zamykaj oczu, mała!- poprosił cicho.
-Anthony…-zemdlała.



Cz.6

Zbliżył się do okna. Wszędzie były myśli. Otaczały go ciasno, aż nie potrafił odnaleźć tej jednej, właściwej i pożądanej. Delikatnie dotknął odłamków szkła rozrzuconych po parapecie, z drobnymi kroplami krewi. Wytężył zmysły… Te naturalne i nadprzyrodzone.
Gniew. Wielki gniew. Wielka nienawiść. Zabić! Zabić! Strach! Zobaczyć strach i zabić!
Podniósł się gwałtownie. Potarł jasne, przecinane czarnymi pasmami włosy. Gdzie jesteś, Neil, pomyślał. Przejechał otwartą dłonią po ramie okna, nie zważając na drzazgi wbijające się w skórę. Co się stało, Neil? Co się stało? Gdzie się podziałaś? Jak mam ci pomóc…?
Skok. Obrót. Niebezpieczeństwo. Szybko. Szybciej! Szybciej! Za wolno… Uciekać? Uciekać! Drzwi? Nie…Okno?.......... Trzecie piętro. Dziesięć metrów. Betonowy parking. Niebezpieczeństwo! Skacz! Skacz, Neil!
Przeraźliwą ciszę zakłócił dzwonek telefonu.

-Czy mam przyjemność rozmawiać z panem Weis’em?- Anthony przytaknął smętnie. Wyskoczyła z okna… Uciekała. Ale żyje. Czuł ją, jak ciepły ogień świecy, jej myśli, płynące niczym wosk wciąż i nieustannie, aż płomień nie zgaśnie.
-Moje nazwisko Radcllif. Jestem kamerdynerem Edwarda Soul’a, pańskiego przyjaciela. Mój mocodawca prosi o spotkanie…
Zaschło mu w ustach. Edward Soul? Czego znowu ten chciał od niego?
-Halo? Jest pan tam jeszcze?
-Oczywiście…- odpowiedział.
-Jak już powiedziałem, panu Soul’owi zależy na pańskiej wizycie. Jest pan pilnie wyczekiwany przez…
Odbiegł myślami od rozmowy. A co z Neil?
-Kiedy mogę przyjechać?- spytał tylko, przeczesując dłonią włosy. Kamerdyner mlasnął po drugiej stronie telefonu.
-Kiedy będzie miał pan czas. Ale… jak najprędzej.
Coś w głosie mężczyzny obudziło czerwoną lampkę w głowie Anthoniego. Czyżby Edward Soul, ten pozbawiony skrupułów szlachciura, multimilioner bez serca, skąpiec i kobieciarz, naprawdę potrzebował jego pomocy?
Nim zdążył się podnieś poczuł…ją. Wzywała go. Wyraźnie. I nagląco. Przed oczami zawirowały parawany wokół łóżek, sterty bandaży, kroplówki, welfron wbity w skórę, wokół którego utworzył się już zielono-fioletowy siniak. Zobaczył schylającą się, czarnoskórą pielęgniarkę w bieli, która ruszała bezgłośnie szerokimi wargami. Przed oczami stanął mu zaśniedziały, srebrny łańcuszek w chudych palcach. Palce przesunęły się wzdłuż szerokich oczek i ujrzał zawieszkę na końcu. Pokurczony korzeń. Dla niewprawnego oka wyglądał jak korzonek imbiru. Ale on wiedział. Znał tylko jedną osobę, która nosiła alraunę na szyi. Wiedział już, gdzie jest Neil…

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Kocham święta. Naprawdę. Kocham tę przedziwną, coroczną metamorfozę ludzi, którzy przez jedenaście miesięcy potrafią się nie zauważać w windzie, a w grudniu nagle mówią sobie „dzień dobry” z intonacją jak z reklamy margaryny. Bóg się rodzi, moc truchleje, a człowiek – choć na chwilę – udaje lepszą wersję samego siebie. W grudniu nawet ja jestem łagodniejszy. Uśmiecham się do kasjerek, nie przeklinam pod nosem w korkach (no, przynajmniej nie głośno), a na widok choinek w marketach czuję coś na kształt wzruszenia, pomieszanego z lekką irytacją cenową. Ale generalnie – atmosfera miłości przedświątecznej działa. Przynajmniej do momentu, kiedy trzeba zaparkować samochód. Od lat wigilijne potrawy rybne to moja działka. Nie dlatego, że tak bardzo się na tym znam, tylko dlatego, że ktoś musi. A skoro ktoś musi, to padło na mnie. Kupuję ryby od dwudziestu lat w tym samym sklepie rybnym na rynku w Pruszczu Gdańskim. Jem to, co kupuję, i – co ważne – wciąż żyję. To, moim zdaniem, najlepsza możliwa rekomendacja. Jedyny problem, jaki pojawia się co roku, to kolejki. Przed świętami nie są to kolejki – to są procesje. Ludzie stoją w nich z minami męczenników, jakby zakup karpia był formą pokuty za całoroczne grzechy. Parking przy rynku? Zapchany. Samochód przy samochodzie, każdy w trybie „polowanie”. Krążę więc jak sęp nad sawanną. Kółko. Drugie. Trzecie. I nagle – cud. Audi wyjeżdża. Jest miejsce. Widzę je jak objawienie. Czaję się. Wjeżdżam. Parkuję. Tradycyjnie – łamiąc przepisy ruchu drogowego, ale w sposób elegancki, z wyczuciem i świąteczną intencją. Wyłączam silnik i czekam na tę błogą ciszę po walce o byt. I wtedy… KLAKSON. Nie taki zwykły „pik”. To był klakson z pretensją. Z żalem. Z oskarżeniem. Wysiadam, odwracam głowę i widzę ją. Atrakcyjna blondynka. Wzrok bazyliszka. Taki, którym w średniowieczu można było zamieniać ludzi w kamień albo przynajmniej w poczucie winy. – Nie widział mnie pan? Chciałam tu zaparkować – mówi głosem, który jednoznacznie sugeruje, że widziałem. I że zrobiłem to specjalnie. Mam alergię na podniesiony głos. Ale kiedy podnosi go kobieta, uruchamia mi się tryb dyplomatyczny. Więc odpowiadam łagodnie, z nutą autoironii: – Gdyby to było dwadzieścia lat temu, na pewno bym panią zauważył… ale dziś? I tu popełniłem błąd komunikacyjny dekady. Bo ja mówiłem o sobie. O wzroku. O wieku. O tym, że człowiek nie jest już tym samym drapieżnikiem parkingowym co kiedyś. Ona natomiast zrozumiała to tak, że właśnie nazwałem ją starą. Zimne spojrzenie. Cisza. Emocjonalny mróz. Powiedziała „dziękuję”. Ja – odruchowo – odpowiedziałem „nie ma sprawy”. I rozeszliśmy się w poczuciu kompletnego nieporozumienia. Poszedłem do sklepu rybnego. Kolejka – trzydzieści metrów. Wtedy przypomniałem sobie, że nie mam karteczki z listą zakupów. Żona mi napisała, co mam kupić. Zapomnę – zmieni zamki. To nie jest metafora. To realna groźba. Wracam do samochodu. I wtedy zauważam napis. Na moim brudnym, zimowym aucie, palcem, z godnym podziwu charakterem, ktoś napisał jedno słowo: FIUT. Natura i pogoda tego nie zrobiły. To był czyn ludzki. I nagle skojarzyłem twórczynię. Nie obraziłem się. Nawet trochę mi zaimponowała. Krótko. Dosadnie. Bez interpunkcji. Biorę kartkę, wracam do kolejki… I kogo spotykam? Moją blondwłosą znajomą z parkingu. – Dzień dobry. Znów się spotykamy – mówi głośno. A potem ogłasza całej kolejce: – Ten pan bezczelnie zajął mi miejsce na parkingu. Nie mogłem zostać dłużny. – A ta pani – mówię – napisała mi na samochodzie „fiut”. Ale nie mam pretensji. Urodziłem się w ubiegłym wieku, w środku szóstej dekady. Mogła napisać „stary fiut”. Skoro tego nie zrobiła, uważam, że jesteśmy kwita. Kilka osób się zaśmiało. Reszta nie zrozumiała albo nie słyszała. Śmiałem się ja. Śmiała się ona. Złożyliśmy sobie życzenia świąteczne. I wtedy pomyślałem: można się pokłócić, można coś o sobie napisać, można kogoś nazwać fiutem, a potem… podać sobie rękę. I może właśnie na tym polega magia świąt. Nie na tym, że jesteśmy idealni. Tylko że potrafimy się z siebie pośmiać, zanim zdążymy się znienawidzić. A czy ja jestem fiutem? Być może. Ale przynajmniej świątecznym
    • @infelia jak zwykle u ciebie, sporo się dzieje, jeśli talerz wylizuje, to znaczy że mu smakuje, w sumie moje ego zostałoby połechtane, gdyby mój chłop tak robił a nie wybrzydzał  nad filiżanką wody :P 
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

        Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. A ja się wylągłem w takiej, fakt progresywnej rodzinie, gdzie tym kwokom jakoś nie chciało się siedzieć zbyt długo na jajkach już w pokoleniu pradziadków. Generalnie to wszystkie dzieci latały samopas, a panie zajmowały się karierą zawodową jeszcze bardziej niż panowie.   Przykładowo prababcia była nauczycielką, a pradziadek parał się drobnym handlem i rzemiosłem, nie mając żadnego wykształcenia, ledwo umiał czytać. Siedział w domu i pilnował dzieci, bo ona zarabiała dużo więcej. W Warszawie już dawno jest inaczej. Oboje pradziadkowie urodzeni jeszcze w 19tym wieku.
    • @Lenore Grey   To bardzo ciekawy wiersz o moralności i przemijaniu, utrzymany w konwencji przypowieści. Człowiek, który przegrywa z samym sobą, nie potrzebuje nawet diabła do zguby. I w momencie śmierci może zobaczyć prawdę o zmarnowanym życiu.   Właściwie to masz świetny temat, aby to jeszcze lepiej wykorzystać. Pozdrawiam.     
    • @tie-break   dziękuję :)wybaczam i pozdrawiam serdecznie :)    dobra, postaram się kontrolować ;) 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...