Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Nie do wiary, ale od początku swojego istnienia kochałem poezję. Podejrzewam, że kochałem ją nawet jako embrion. Być może matka czytała wtedy któregoś z wieszczów, może recytowała „Stepy akermańskie”, nie wiem, ale już jako embrion pewnie galopowałem na koniu poezji w krainy ułudy, w krainy mroźne, w krainy wichrów, które nie przebaczają największym nawet śmiałkom. Ale do rzeczy, matka moja nie czytała Mickiewicza, gdy byłem embrionem, gdy rozwijałem się jako płód i gdy coraz bardziej chciałem ( a może wszystko było mi jedno ), przyjść na świat. Matka moja nie czytała Mickiewicza, bo czytała Dostojewskiego. Ale czy to nie wszystko jedno? Ważne, że cokolwiek wtedy czytała i że miało to niebagatelne skutki na kształt mej przyszłej, duchowej konduity. Jako dzieciak bowiem lubiłem patrzeć na świat przez okulary bardzo czerwone. Ja wiem, że tutaj tkwi sprzeczność. W końcu Dostojewski jest niezwykle ciemny, a ja z tymi czerwonymi okularami… Otóż płyny intelektualne mieszają się w sposób różnoraki i w sposób przyprawiający o drżenie ludzi odważnych, płyny duchowe innymi słowy, sprawiają niebanalne niespodzianki. Czerwone okulary, czerwone okulary, jakby tu opowiedzieć o czerwonych okularach. Boże, przecież ja dopiero teraz dojrzałem do decyzji, aby w końcu je założyć. Aby rzeczywistość mojego dzieciństwa, aby ten czas odległy i mityczny ukazać przez takie okulary, które świecą na czerwono. Ale dlaczego akurat na czerwono? Ba, gdybym to ja wiedział… Czerwono wygląda mój pierwszy zjazd ze zjeżdżalni, czerwono huśtam się na huśtawce, czerwono całuję moją pierwszą, wielką miłość, czerwono piję herbatę i czerwono jem chleb ze smalczykiem, który przygotowała mi mama. Mój Boże, wszystko wygląda czerwono. Krainy dziecięce to azyl ciepła, ale i kraina, gdzie dochodzi do wielu przełomów, być może dlatego ten kolor krwi, ten kolor najbardziej żywy ze wszystkich kolorów wybrałem, aby przekornie oddać ten świat niesłychanie sztuczny, który jest jedynie dziełem mej wyobraźni. Wszak to, co sztuczne potrzebuje niezmiernie tego, co żywe, by móc spokojnie, bez przeszkód oddychać, a oddech przecież jest warunkiem poezji, poezja nie pisana na oddechu jest poezją intelektualną, poezja pisana na oddechu jest poezją natchnioną, a do tego może być też intelektualna. Kto wie jednak jak to jest naprawdę. Przecież i intelektualista musi oddychać, żeby zawrzeć swój byt gdzieś tam ( celowo nie mówię gdzie, celowo nie mówię jak ), ale powiem coś: intelektualista, który nie stanie się dzieckiem na chwilę pisania wiersza nie ma szans być poetą. Bo poeta to bardzo dojrzałe dziecko, które wciąż się z dzieckiem dawnym próbuje bezskutecznie połączyć i ta daremność wysiłków właśnie warunkuje jego byt jako artysty. Bo osiągnąć coś, napisać, dać kształt skończony i ostateczny jest niezmiernie łatwo ( każdy totalista to potrafi ), natomiast nie skończyć czegoś, urwać coś w połowie, nie wysuwać hipotez, nie tworzyć konkluzji, jest działaniem piekielnie trudnym dla tych, którzy zamieszkują zimne krainy doskonałości i skończonych pełni. A o mnie wszystko można powiedzieć, tylko nie to, że moje wiersze są doskonałe. Cholernie dużo im brakuje do doskonałości, ale właśnie dlatego lubię je pisać, bo ja doskonałości nie ufam, ufam za to zygzakom na szkle, nutom porozrzucanym w pokoju muzyka, przewróconej szklance wina, butelce piwa, z której wycieka brunatny płyn na stole i tak dalej. Szukam inspiracji w tym, co jest dalekie od formy skończonej, w tym, co jedynie w sposób bardzo ułomny zmierza do bytu, zmierza do jakiegoś zaistnienia, ja nie wierzę elegancki pokój poezji, ja wierzę w żywy oddech materii i mit. I ten mit, na który patrzę przez czerwone okulary, znowu wszystko robi się czerwone i bije jak serce, pompuje krew. Z Alanciem idę przez park, potem z Lewym i jego dziadkiem pieczemy ziemniaki, jest chłodno, ale grzejemy ręce i ten cholerny park, któremu nie mogę dać rady, który mnie prześladuje przez całe dzieciństwo i prześladuje mnie też teraz, to jednocześnie azyl i cela dla mojej wyobraźni, bo ja poza park mojego dzieciństwa właściwie jeszcze nie wykroczyłem i myślę, że nieprędko wykroczę. A mogłem w końcu gdzieś wyjechać na dłużej, mogłem się odciąć od tego parku, powstałaby biała pusta dziura między mną, a parkiem i wróciłbym po długim czasie nieobecności i zacząłbym odtwarzać na nowo, a tak… Tak już jest zużyty, zdezelowany jak samolot i karuzele które kręcą się napędzane jedynie siłą trybików mojej wyobraźni, to ja je kręcę, to ja im nadaję ontologiczny status, ja je powołuję z niebytu do bytu, ja je ożywiam, ale one są ledwo żywe. Im więcej parku we mnie tym mniej w tym parku życia. A kiedyś przecież był on żywy. Chodzili starsi panowie dookoła stawu, płynęły strumienie błotne, śnieg był mokradłem, topielice w nim miały swoje mieszkanie, lód na stawie był kruchy, można było wpaść do środka zimnej wody, ale i tak wszyscy się ślizgali, zakładali łyżwy albo po prostu w butach hen daleko koło mauzoleum Józefa Bema, a potem te dziewczynki z kokardkami i chłopaki, które biły się śnieżkami i babcie stojące na brzegu wołające: nie oddalajcie się, nie oddalajcie się i dziadkowie z kromkami chleba dla zapomnianych łabędzi i mamusie i tatusiowie, którzy pilnowali wózków, a przecież w zimie zimno dzieciom w wózku, choć opatulone. Ech, gdyby taki wózek zjechał z górki śnieżnej w parku, gdyby toczył się jak w amerykańskiej komedii, a dziecku i tak nic by się nie stało. Wózkiem moim były sanki, a czuwał nade mną pan w brązowym płaszczu, wysłannik. Dzisiaj go tak nazywam, wcześniej był zwykłym parkowym dziadem przynoszącym miłość do parku, wchłaniającym dziecięce śpiewy, w jego brodzie zamieszkały okruszynki śniegu, w jego rękach z dziurawymi rękawiczkami spoczywały ogryzki z jabłek, no i niósł gazetę i zawsze ją czytał, czytał aż do zmroku. A przede wszystkim jeździł ze mną na sankach. Pilnował mnie, abym nie upadł, abym nie wylądował boleśnie na tyłku, jeździł ze mną, turlała się jego dojrzała wyobraźnia jak stary owoc, jak owoc nadgniły, ale przez to wydzielająca specyficzny zapach, zapach nadgryzionej przez czas zimy, zapach naczyń, których dawno nie używano, starej kawy, herbaty i ciastek, zeschłych ciastek. No i zaprosiłem dziada parkowego do domu mojego prawdziwego dziadka, jakiż to był spektakl dwóch dziadków. Jeden poważny grzebiący w narzędziach, bujający się w fotelu, dziadek filozof, dziadek wzięty z krain realności, drugi dziadek z bajki, zwariowany dziadek, opowiadający ponure dowcipy o swoim królestwie śniegu, dziadek bajkowy, mieszkał w chatce, której nikt nie widział, podejrzewałem go przez długi czas o nieistnienie, ale później mi przeszło i zaakceptowałem jego ułomny status między tym co jest, a tym, czego nie ma. I tak gwarzyło dwóch dziadków i płatki śniegu padały na parapet a ja byłem cały z brązu i czerwieni i siedziałem i słuchałem ich i byłem zachwycony ich śmiechem, ach jak oni się śmiali, ich śmiech biegł do granic słyszalnego, wypłaszał wszystkie ptaki okoliczne, aż w końcu ktoś ten śmiech usłyszał i na oknie mego prawdziwego dziadka wylądowała pomarańcza, rozpłaszczyła się i wybiła szybę, przecięła ją, szyba pękła. Dziadek bajkowy wziął tą pomarańczę, spróbował jej i powiedział wyśmienita, ale dziadek prawdziwy poszedł po taśmę klejącą, a na następny dzień zadzwonił do szklarza, żeby szybę wymienił. To były piękne czasy, tylko wspominać i wspominać w nieskończoność, aż mnie plecy rozbolały, konie po mnie zajechały, pakować mi się już czas, bo przeskoczyłem o jedną wioskę, trzeba się wrócić do innej wioski pamięci, gdzie jest ta wioska, gdzie jest właściwa moja pamięć….
Prawdziwa moja pamięć jest w gorącej czerwieni zimy. Wracałem wtedy z przechadzki z rodzicami i z babcią i natknąłem się na twór kosmaty i przypominający z wyglądu czeluść. To mogło być materialne i dotknąłem tego, ale nic się nie stało. Widocznie to coś nie istniało, a ja jedynie nadawałem nazwy ułomne, nazwy kalekie. Ale właśnie wtedy do mnie zapukała iskierka światła i pomyślałem sobie, że mogę sobie urządzić dzisiaj święto. Zjeść coś niezdrowego na kolację, na przykład smażone frytki, a potem je posolić i koniecznie pooglądać telewizor, albo te filmy na rzutniku, filmy bajkowe, tak jak bajkowy był dziad z parku, parkowy dziadek, brązowy lisek, pan, który mnie strzegł przed złymi mocami. Właśnie wtedy pokochałem poezję.
Pokochałem ją nic o niej nie wiedząc, nie przeczuwając jej potęgi i tajemnych mocy, ja po prostu dałem się uwieść chwili. Odtąd zawsze dawałem się uwodzić chwilom, jadłem chwilę jak marchewkę, trochę była twarda, ale równocześnie bardzo słodka i soczysta na swój sposób. Wszędzie dawałem się uwodzić chwilom. Na kole młyńskim w wesołym miasteczku, odbijając balonik z babcią w jej dużym mieszkaniu, grając w karty z moją drugą babcią, grając w szachy z oboma dziadkami, czytając książki, pisząc pierwsze litery i tak dalej. A nade wszystko dawałem się uwodzić chwilom, kiedy już mi na niczym nie zależało, kiedy zostawałem zraniony. Bo, kiedy zostawałem zraniony, najsilniej doświadczałem działania poezji i zdawałem sobie sprawę bardzo powoli ( jeszcze ciągle nieświadomie ), że prawdziwa poezja jest bólem, nie tylko snem jest, ale i cierpieniem. A często byłem raniony, bo łatwo było mnie zranić i często kopałem swój ból w ziemi i nie chciałem pocieszyciela, bo wolałem z tym swoim bólem sam na sam zostać i po cichu go oswajać i dogadywać się z nim i zagadywać go i wreszcie przekształcać go w radość. Ale czasem… Czasem nie dawało rady, bo do radości potrzebny jest drugi człowiek, a ja byłem uporczywie sam, uporczywie tkwiłem w tym, czego nie lubiłem i to mnie bolało i ból płynął małą czarną rzeczką i tak powstawały pierwsze nie zapisane wiersze, poezja rodzi się z bólu….
Ale czasem byli blisko mnie przyjaciele i nie byli już tak bardzo okrutni względem mnie i wtedy cieszyłem się i rosło we mnie pragnienie zapisania mojej radości, aby nie temu co widzialne stało się zadość, lecz, aby oddać sprawiedliwość temu, co niewidzialne. Niewiele zapamiętywałem z wycieczek szkolnych, przeważnie śpiwór Czyża, z którego emanowało ciepło od bąków, które Czyż popuszczał w nocy, opowieści Maćka o tajemnicach dziewcząt i mój śpiwór w plamki, który był zimny i nie mój, chciałem spać w innym śpiworze, ale byłem akurat skazany na ten cholerny, lodowaty w plamki moro. No i cichła sama nieskończoność, gdy tańczyłem wolny taniec z drugą miłością mojego życia i na chwilę ucichł nawet stary dziad parkowy, gdy skradłem kiedyś całusa mojej drugi miłości pewnego grudniowego popołudnia, gdy już robiło się ciemno. Niewiele pamiętałem z wycieczek szkolnych, podróży było wiele, ale najwięcej zapisałem na niewidzialnej tablicy. Właśnie: na niewidzialnej tablicy serca. Dzisiaj ją odkurzam i widzę wszystko jasno, jak na obrazie i daję zadość widzialnemu, bo wyobraźnia karmi się jedynie obrazami.
Ale dość. Przyjechała po mnie rykszą. Kolejna miłość mojego życia. Pora mi okrążyć rynek i złożyć hołd wieszczowi, któremu tyle zawdzięczam i który był bohaterem chyba najważniejszej, niewidzialnej podróży mojego życia. A zatem wypływam z krain snu do kraju realności i jest mniej czerwono, a bardziej deszczowo, parasole idą w górę, ktoś się zasłania kapturem, pod empikiem chłopaki dzwonią do spóźnionych dziewcząt, w mojej ulubionej knajpie już dawno pogasły świeczki, idzie powoli świt. Czy ode mnie zależy jak żywy będzie? Czy może to świt sam o sobie zdecyduje. Tak, od najmłodszych lat kochałem poezję nic o niej nie wiedząc. Teraz wiem niewiele więcej i próbuję wrócić do dawnego poety, bo jak długo można tkwić w tej samej pozycji patrząc w zamazane odbicie. Dlatego, że zamazane, dlatego kulawe, dlatego ledwo żyje. Idzie dziad parkowy z ogryzkiem w ręce, a mnie się skryć pod koc i śnić.

  • 2 lata później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • od krzepnięcia pełni karmić na turlany z kłód rąk debiut od uroku po przeć stan niej kiczem łupki pełniej zlewać od ale ich poprzez zazdrość na myśl kichy pat chudzenia od podłości skroju chaszczy Bogu szyć chcieć mili więcej od momentu po przekrętach nad niziną dzieci grzecznych; od przerwania sakramentów już nie mówi tylko wrzeszczy
    • Wiersz napisany dla uczczenia osiemdziesiątej rocznicy wyzwolenia przez oddziały Brygady Świętokrzyskiej NSZ niemieckiego obozu koncentracyjnego dla kobiet w Holýšovie w Czechach w dniu 5 maja 1945 roku.      
    • Przerażone czekały na śmierć... W barakach okolonych kolczastym drutem...   Choć wielka światowa wojna, Pochłonąwszy miliony niewinnych ofiar, Z wolna dobiegała już końca, A wolnym od nazizmu stawał się świat… Na obrzeżach czeskiego Holýšova, Z dala od teatru wojennych działań, Z dala od osądu cywilizowanego świata, Rozegrać miał się wielki ludzki dramat...   Dla setek niewinnych kobiet, Strasznych dni w obozie zwieńczeniem, W okrutnych męczarniach miała być śmierć, Żywcem bez litości miały być spalone... Podług wszechwładnych SS-manów woli, By istnienia obozu zatrzeć ślady,  Spopielone bezlitosnego ognia płomieniami, Nazajutrz z życiem pożegnać się miały…   Przerażone czekały na śmierć... Utraciwszy już ostatnią, choćby nikłą nadzieję…   W obszernych ciemnych baraków czeluście, Przez wrzeszczących wściekle SS-manów zapędzone, W zatęchłym cuchnącym baraku zamknięte, Wkrótce miały pożegnać się z życiem… Gdy zgrzytnęła żelazna zasuwa, Zwierzęcy niewysłowiony strach, W każdej bez wyjątku pojawił się oczach, By na wychudzonej twarzy się odmalować…   Wszechobecny zaduch w barakach, Nie pozwalał swobodnie zaczerpnąć powietrza, Gwałtownym bólem przeszyta głowa, Nie pozwalała rozproszonych myśli pozbierać… Gwałtownym bólem przeszyte serce, Każdej z  setek bezbronnych kobiet, Łomotało w młodej piersi jak szalone, Każda oblała się zimnym potem…   Przerażone czekały na śmierć... Łkając cicho jedna przy drugiej stłoczone...   W ostatniej życia już chwili, Z wielkim niewysłowionym żalem wspominały, Jak do piekła wzniesionego ludzkimi rękami, Okradzione z młodości przed laty trafiły… Jak przez niemieckie karne ekspedycje, Przemocą z rodzinnych domów wyrywane, Dręczone przez sadystyczne strażniczki obozowe, Drwin i szykan wkrótce stały się celem…   Codziennie bite po twarzy, Przez SS-manów nienawiścią przepełnionych, Doświadczyły nieludzkiej pogardy I zezwierzęcenia ludzkiej natury… Wciąż brutalnie bite i poniżane, Z kobiecej godności bezlitośnie odarte, Odtąd były już tylko numerem W masowej śmierci piekielnej fabryce…   Przerażone czekały na śmierć... Pogodzone z swym okrutnym bezlitosnym losem…   W zadrutowanych barakach, Z wyczerpania słaniając się na nogach, Wycieńczone padały na twarz, Nie mogąc o własnych siłach ustać… Gdy zapłakanym oczom nie starczało łez, Fizycznie i psychicznie wycieńczone, Czekając na swego życia kres, Strwożone już tylko łkały bezgłośnie…   Przeciekające z benzyną kanistry, Ustawione wzdłuż obozowego baraku ściany, Strasznym miały być narzędziem egzekucji, Tylu niewinnych istnień ludzkich… Przez SS-mana rzucona zapałka, Na oblany benzyną obozowy barak, Setki kobiet pozbawić miała życia, W strasznych męczarniach wszystkie miały skonać…   Przerażone czekały na śmierć... Gdy cud prawdziwy ocalił ich życie…   Ich spływające po policzkach łzy, Dostrzegły z niebios wierne Bogu anioły, A Wszechmocnego Stwórcę zaraz ubłagały, By umrzeć w męczarniach im nie pozwolił… I spoglądając z nieba Bóg miłosierny, Ulitowawszy się nad bezbronnymi kobietami, Natchnął serca partyzantów z lasów dalekich, Bohaterskich żołnierzy Świętokrzyskiej Brygady…   I tamtego dnia pamiętnego na czeskiej ziemi, Niezłomni, niepokonani polscy partyzanci, Swe własne życie kładąc na szali, Prawdziwego, wiekopomnego cudu dokonali… Silnie broniony obóz koncentracyjny, Przypuszczając swymi oddziałami szturm zuchwały, Sami bez niczyjej pomocy wyzwolili, Biorąc setki SS-manów do partyzanckiej niewoli…   Bohaterski szturm Brygady Świętokrzyskiej... Dla tysięcy kobiet był wolności zarzewiem...   Niebiańskiemu hufcowi aniołów podobna, Natarła nieustraszona Świętokrzyska Brygada, By znienawidzonemu wrogowi plany pokrzyżować By wśród hitlerowców paniczny strach zasiać… Tradycji polskiego oręża niewzruszenie oddana, Chlubnym kartom polskiej historii wierna, Natarła nieustraszona Świętokrzyska Brygada, Paniczny w obozie wszczynając alarm…   Brawurowe ze wschodu natarcie, Zaskoczyło przerażoną niemiecką załogę, Z zdobycznych partyzanckich rkm-ów serie, Głośnym z oddali niosły się echem… By tę jedną z najpiękniejszych kart, W długiej historii polskiego oręża, Zapisała niezłomnych partyzantów odwaga, Krusząc wieloletniej niewoli pęta…   Bohaterski szturm Brygady Świętokrzyskiej... Przeraził butnych SS-manów załogę…   Odgłosy walki niosące się z oddali, Do uszu udręczonych kobiet dobiegły, W tej strasznej długiej niepewności chwili, Krzesząc w sercach iskierkę nadziei… Na odzyskanie upragnionej wolności, Zrzucenie z siebie pasiaków przeklętych, Wyjście za znienawidzonego obozu bramy, Padnięcie w ramiona wytęsknionym bliskim…   Choć nie śmiały wierzyć w ratunek, Ten niespodziewanie naprawdę nadszedł, Wraz z brawurowym polskich partyzantów szturmem, Gorące ich modlitwy zostały wysłuchane… Wnet łomot partyzanckich karabinów kolb, W ryglującą barak zasuwę żelazną, Zaszklił ich oczy niejedną szczęścia łzą, Wyrwały się radosne szepty wyschniętym wargom…   Bohaterski szturm Brygady Świętokrzyskiej... Dnia tego zwieńczonym był wielkim sukcesem…   Wielkie wrota baraków wyważone, Rozwarły się z przeciągłym łoskotem, Odsłaniając widok budzący grozę, Chwytający za twarde żołnierskie serce… Ich brudne, wycieńczone kobiece twarze, Owiało naraz rześkie powietrze, Nikły zarysowując na nich uśmiech, Dostrzeżony sokolim partyzanckim wzrokiem…   I ujrzały swymi załzawionymi oczami Polskich partyzantów niezłomnych, Niepokonanych i strachu nie znających, O sercach anielską dobrocią przepełnionych… Dla setek kobiet przeznaczonych na śmierć, Polscy partyzanci na ziemi czeskiej, Okazali się wyśnionym ratunkiem, Zapisując chlubną w historii świata kartę…   - Wiersz napisany dla uczczenia osiemdziesiątej rocznicy wyzwolenia przez oddziały Brygady Świętokrzyskiej NSZ niemieckiego obozu koncentracyjnego dla kobiet w Holýšovie w Czechach w dniu 5 maja 1945 roku.  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

        Żołnierze Brygady Świętokrzyskiej NSZ i grupa uwolnionych więźniarek z obozu koncentracyjnego w Holýšovie (Źródło fotografii Wikipedia).              
    • @Roma

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

       Jeszcze się trzymasz? Powodzenia, bo nerwy jak szwy, łatwo puszczają, szczególnie jak stres trwa długo.    
    • @Domysły Monika cudna jest ta Twoja analiza emocjonalna wiersza  Wiesz czasami relacja matki z córką jest trudna  I tylko od dojrzałości jednej ze stron zależy czy w ogóle będzie możliwe jakiekolwiek pojednanie  Najgorzej jest wtedy kiedy zachowanie matki zaczyna powielać dziecko i przenosić takie patologiczne stany na swoją nową rodzinę  Ten wiersz jest właśnie o tym 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...