Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

- Cholera, nie trzeba było się tu pchać... – mamrotała Gosielec, krążąc po pomieszczeniu tak ciemnym, że nawet ona nic nie widziała. – Trzeba było zostać na morzu i uczciwie rabować okręty handlowe...
Obmacywała wszystkie ściany w poszukiwaniu czegokolwiek, jakiegoś punktu odniesienia lub chociażby wskazówki, gdzie jest.
- Trzeba było...
- To dlaczego tego nie zrobiłaś? – zapytał w końcu zirytowany tym całym wywodem głos z ciemności.
- Asia! – Gośka aż podskoczyła z radości. – Wiesz, gdzie jesteśmy?
- Nie.
Ta odpowiedź była irytująco krótka i zwięzła. Kapitan uznała, że znajduje się w niej stanowczo zbyt dużo treści. W dodatku niefajnej i absolutnie Gosielcowi nie odpowiadającej. „Paskuda” – osądziła siostrę w myślach i powróciła do oględzin, jednak tym razem w milczeniu.
Wreszcie natrafiła palcami na zardzewiały pasek blachy. Połączony z innymi paskami. Żelaznymi nitami i gwoźdźmi. To coś miało kolce. I było kształtu człowieka. Lub innej istoty humanoidalnej. Miało obręcze na nogi, ręce, klatkę na głowę...
Dalej była uchylona skrzynia, nieco przypominająca trumnę. Cała nabijana kolcami.
- Żelazna dziewica... – szepnęła do siebie Gośka i ruszyła dalej.
Tym razem natknęła się na drewniany, nieheblowany blat, na którym były porozkładane najróżniejsze noże, obcęgi, szczypce, kolce... Syknęła, kiedy jedno z ostrzy przecięło jej palce.
- Asisku... – powiedziała zduszonym głosem. – Jesteśmy w sali tortur...
Nie otrzymawszy odpowiedzi ruszyła dalej. I nagle wyrżnęła zębami w ceglaną posadzkę.
- Hej! Mogłabyś gdzie indziej te nogi trzymać, a nie tam, gdzie ja akurat idę!
- Mogłabyś iść którędy indziej, a nie tam, gdzie ja akurat nogi trzymam. – odparła Asia obojętnie i nie cofnęła nóg.
Gosielec pozbierała się z ziemi i ruszyła przed siebie. Daleko nie zaszła, bo zaraz rozpłaszczyła się na ścianie. Ściana owa po dokładniejszych oględzinach okazała się jednak ciężkimi - nabijanymi ćwiekami i zbrojonymi żelaznymi sztabami - drzwiami. Zadowolona z siebie Gośka wymacała w nich zamek. Podejrzanie prosty do rozbrojenia, jednak jakoś się nad tym nie zastanowiła. Pamiętając o Asinych nogach wróciła do stołu z narzędziami i – ponownie rozwalając sobie palce – wzięła stamtąd kilka noży i szpikulców. Powróciła do drzwi i zaczęła gmerać w zamku. Coś kliknęło cicho i wierzeje otwarły się z potwornym zgrzytem.
Kapitan spojrzała na trzymane w dłoniach narzędzia i odrzuciła je z obrzydzeniem – były na niej płatki zaschniętej krwi. A potem Gosia spojrzała przed siebie.
- Ups! – stwierdziła tylko.
Pochwyciły ją grube, spuchnięte łapska. Kapitan przyjrzała im się, krzywiąc się upiornie. Łapska były zielononiebieskie, z drobnymi sugestiami brązu, gnicia i rozkładu. Gdy zacisnęły się na jej ramionach, popękały w kilku miejscach. Wyciekła stamtąd kleista, gęsta substancja, niegdyś będąca zapewne mięsem i krwią.
Gośka z trudem powstrzymała odruch wymiotny i zacisnęła powieki z silnym postanowieniem nie otwierania ich w obecności tego stwora. Czymkolwiek był. Słyszała tylko, że Asia również została wywleczona z więzienia. Można się było tego domyślić po jej głośnych protestach, przekleństwach i obelgach, rzucanych zarówno pod adresem topielców, jak i Gośki. Bo to przecież na pewno wina wampirzycy - trzeba było nie otwierać tych drzwi.
Po kilkunastu minutach podróży parę centymetrów nad ziemią, stwór uniósł Kapitana nieco w górę i rzucił tak, że przejechała kilka metrów po kamiennej posadzce. Kiedy zatrzymała się i stwierdziła, że oślizgłe łapska już jej nie trzymają, otworzyła oczy. I zobaczyła przed nimi buty. Zaczynały się grubymi podeszwami i wędrowały jako brązowa skóra w górę, do białych kolan. Umieszczonych nieco wyżej, niż u normalnego człowieka – buty były na wysokich obcasach.
Nad kolanami, gdzieś w połowie ud, znajdował się pas materiału, przez niektórych być może nazywany spódniczką. Był zielony. I miał futerko. Małe, ale zawsze.
Jeszcze wyżej była bluzka. Nieco opięta na niedużych piersiach. Na bluzce (również zielonej, choć mniej futerkowej) ktoś wyszył złotą nicią drzewo. Dość niezdarnie, co prawda, ale z daleka efekt był całkiem znośny. Nawet ładny, można powiedzieć.
Dalej były ramiona, szyja i twarz. Zajmiemy się przez chwilę tym ostatnim, bo warte jest opisania. Otóż na pyzatej, okrągłej, dziewczęcej buzi z dość dużymi okularami w jadowicie czerwonych, plastikowych oprawkach, malowało się – co najmniej – niezadowolenie. Noga w kozaczku zaczęła drgać nerwowo i tuptać o posadzkę. Z racji dość dobrej akustyki otoczenia, grzmot tym wywołany był wprost nieznośny i przyprawiający o dreszcze.
- No? – zapytała słodkim głosikiem postać w zieleni. – Co ty tu robisz, moja droga?
- Eee... – zastanowiła się Gośka. – Zabłądziłam?
Długie do ramion, mocno falowane jasne włosy zakołysały się niebezpiecznie.
- Słucham? – głos wprost ociekał miodem i inszą słodyczą.
- No... Skończyłymisięzapasyzłotawięcprzypłnęłamtutajprzepraszam. – wypaliła Kapitan i natychmiast skuliła się w oczekiwaniu ciosu. Który jakoś nie spadł na nią z niewiadomych powodów. Można by przypuszczać, że dlatego, iż Agatę (tak zielonoczerwony stwór miał na imię) zatkało. Wciągnęła powietrze z głośnym świstem i tak została.
- Ojiii! – rozległ się pisk tak wysoki, że niemal na granicy ludzkiej słyszalności. Ściany nieco się od niego zatrzęsły. Szczęściem nie było tu szkieł, bo by popękały. – Kapitanie ty mój! Cóż za niespodzianka!
Burza kruczych włosów runęła na Gosielca, przygważdżając ją niemal do ziemi. Jakieś ręce oplotły jej szyję i uwiesiły się na niej z wyraźną satysfakcją.
- Uh! – stęknęła Gośka, z trudem łapiąc powietrze. – Cześć, Oliwka.
- Ej! – burza włosów, która okazała się być sympatycznie, choć nieco psychopatycznie wyglądającą dziewczyną. Ale na to ostatnie nie należy zwracać uwagi. W końcu znała Gosielca, a Gosielec nie zadaje się z byle kim. Znaczy, z tymi, co mają uporządkowane pod sufitem. Głównie dlatego, że są nudni. A także dlatego, że są nudni. I z wielu innych powodów. Tymczasem Oliwia kontynuowała wyrzuty. – Nie jestem Oliwka! Jestem Elva!
W tym momencie Agata odzyskała mowę.
- Ej! – zagrzmiała. Dalej słodkim głosem (najwyraźniej innego nie posiadała, biedaczysko. Tyle, że ona wyniosła głosową słodycz do rangi sztuki i nadała jej różne poziomy) – Za włamanie do mojego...
- Naszego. – przerwała jej Elva, marszcząc nosek.
- ...naszego skarbca, chcę zapłaty.
- Co?! – pisnęły razem Gośka i Aśka.
- Jakiej? – zapytała rzeczowo wilczyca.
- Nie wiem... – Agata rozejrzała się po załodze. Ziom, który nie wiadomo, skąd się tam znalazł, zaczął nerwowo podskakiwać, jak dziecko w przedszkolu, które bardzo czegoś chce. Dziewczyna jednak omiotła go wzrokiem i przeszła dalej. Zatrzymała się na Trupie. – Jej.
- A po co ci ona? – zdziwiła się Gosielec.
- Nie wiem, zobaczę.
- Czemu nie, kotku... – zamruczała Martwa i zaszeleściła rzęsami. Wszyscy zmarszczyli brwi. Tym bardziej, że Agata odszeleściła. I tak szeleściły do siebie, kiedy Ziomal w końcu nie wytrzymał i wrzasnął:
- Mnie weź! – i spojrzał ukradkiem na Gośkę. Ona jednak nie zareagowała. Mimo to brnął dalej. – No weź mnie! Weź!
- Hm. No, dobra. – orzekła wreszcie Agata, odtąd zwana Agaciątkiem. – On zostaje. A wy spływajcie.
- Nie! – sprzeciwiła się Elva. – Kapitanie, pamiętasz naszą umowę?
Gosielec zrobiła głupią minę, ale zaraz się opanowała i przywróciła na twarz pewność siebie.
- Umowę? – zdziwiła się Asia.
- Tak, umowę. – potwierdziła Oliwia, cały czas patrząc Gośce w oczy przenikliwym wzrokiem. – Kiedy się poznałyśmy, planowałyśmy piracić razem. Przesiadać się z jezior na rzeki, na coraz większe łódki i w końcu wypłynąć na morze. I dzielić się łupami po równo. Ona miała być kapitanem, a ja jej pierwszym oficerem. I co? I nie dotrzymałaś umowy, jak widzę.
- Hm. Ty, jak widzę też. Nie bardzo się ze mną dzieliłaś łupami. Tak samo, jak ja z tobą okrętami. Więc jesteśmy kwita.
- Nieprawda! Teraz za włamanie do mojego skarbca żądam twojego statku.
Asia odniosła wrażenie, że jej siostra się zaraz rozpłacze. Albo będzie błagać na kolanach. I miała rację. Przynajmniej w tej pierwszej kwestii.
- Ale... – wydusiła Kapitan. – A ja...?
- A ty będziesz moim pierwszym oficerem.
- Co?! – płaczliwy pisk Gośki niemal doprowadził bębenki zebranych do pęknięcia. Oliwka natomiast odmaszerowała z wyrazem satysfakcji i spełnienia na twarzy.

* * *

Od kilku dni nikt się do Gośki nie zbliżał. Prawdopodobnie z tego powodu, że Kapitan leżała na swoim hamaku, wpatrywała się w stojące nieopodal działo i miała minę pod tytułem „tylko podejdź, to będę miała co jeść”. Czasem też bawiła się nożem sprężynowym, który dostała kiedyś od wujka, gdy ten zorientował się, że ona lubi takie rzeczy.
Oliwia natomiast siedziała całymi dniami za sterem albo na relingu, zwieszając nogi w stronę wody i grała na flecie albo śpiewała. W zasadzie nikt nie miał nic przeciw temu, dopóki nie dołączała do niej Truposz. Znaczy, nie żeby Martwa miała zły głos czy fałszowała. Nie. Ona po prostu... śpiewała na tyle wysoko, że cały świat ją słyszał. A ponieważ lubiła śpiewać, zwłaszcza kiedy się napiła (co zdarzało jej się nad wyraz często), to reszta załogi chodziła nieco... ogłuszona.
I w tym stanie dopłynęła do znajomego nam już skądinąd portu, gdzie Aśka i Gośka natychmiast się ulotniły.

* * *

- Dzień dobry. – przywitały się grzecznie. Herold podniósł wzrok znad jakichś ksiąg i herbów i przyjrzał się krytycznie przybyszom. Gdy rozpoznał w nich bliźniaczki, mimowolnie jego twarz nabrała wyrazu świadczącego o tym, iż liczył na to, że ich więcej nie zobaczy. Mruknął więc niewyraźnie jakieś przywitanie i powrócił do analizy woluminów. Dziewczyny jednak nie dały się tak łatwo zbyć. Z rozmachem położyły przed nim odliczoną zapłatę, której wcześniej zażądał (najwyraźniej udało im się jakoś przemycić część agatoelvowego skarbu) i znaczącym spojrzeniem dały mu do zrozumienia, że chcą w zamian dowiedzieć się czegoś na temat swej tożsamości.
Herold przyjrzał się oceniającym wzrokiem sakiewce. Po chwili wahania wziął ją ostrożnie w ręce, jakby mogły się tam znajdować dzikie zwierzęta albo materiały wybuchowe (bo – prawdę mówiąc – mogły), otworzył ją i przeliczył pieniądze.
- Dobrze. – odezwał się w końcu. – Sprawdziłem te wasze zeszyty. I kilka innych rzeczy.
- No i...? – ponagliła go Asia.
- No i dowiedziałem się, że faktycznie jesteście siostrami. Te papiery muszą mówić o was. Jednak w tym zeszycie, który przyniosłyście jest sfałszowane miejsce waszych narodzin.
Obie dziewczyny uniosły brwi w zdziwieniu.
- Tak. – kontynuował herold, odczekawszy stosowną chwilę. – Tu jest napisane, że „dwie siostry narodziły się w ubogim domu, w ubogiej wsi”. Wasza rodzina niby nie miała pieniędzy na utrzymanie was, więc zostałyście rozdzielone. Jedną z was oddano do innej rodziny, jak najdalej, tak, żebyście nie wiedziały o swoim istnieniu. Ale coś się tu nie zgadza. Skąd miałyście ten zeszyt?
- No... – zastanowiła się Gośka. – Właściwie to jakiś szlachcic mi dał. Spotkaliśmy się w karczmie. Jakoś dziwnie mi się przyglądał. Wreszcie, kiedy go po raz setny zapytałam, o co mu chodzi, powiedział, że mnie zna i że mam siostrę. Potem wyciągnął te papierzyska i sobie poszedł.
- No właśnie. – herold pokiwał głową. – Bo tak naprawdę jesteście ze szlacheckiego rodu.
Siostrom szczęki opadły. Jednak urzędnik nie zwrócił na to uwagi i mówił dalej.
- Urodziłyście się w dużej posiadłości w górach. Prawnie pewnie należy do was, musicie się przejść do notariusza w tej sprawie. Ktoś najwyraźniej uznał, że możecie mu zagrozić albo coś, skoro się was pozbył.
- I miał rację... – mruknęła Asia, zacierając groźnie ręce.
- A gdzie jest ta posiadłość? – zapytała Gośka.

* * *

Po wyegzekwowaniu papierów własnościowych (notariusz przez miesiąc bał się rozmawiać o posiadłościach w górach, zwłaszcza należących do sióstr) i załadowaniu osobistych rzeczy zabranych ze statku na kupione na rynku muły, dziewczyny ruszyły w drogę.

Opublikowano

Bardzo wszystkich przepraszam, ale lenistwo wzięło nade mną górę. Nie dość, że tu (na forum) nie drukują się zrobione w Wordzie akapity, to jeszcze nie da się ich zrobić tabulatorem, jak w każdym szanującym się edytorze tekstu. A ponieważ przy poprzednim opowiadaniu myślałam, że świra dostanę wklepując bezmyślnie spacje dla zaznaczenia akapitów, to teraz zwyczajnie zrezygnowałam. Chyba, że ktoś ma jakiś sposób...? Byłabym wdzięczna za podzielenie się nim ze mną. :)

Pozdrawiam, R.

  • 2 tygodnie później...
Opublikowano

Przeczytałam wszystkie trzy części powiastki. Fajne, śmieszne; dziewczyny mają tu męskie role i zachowania, w dodatku nie potrzebują do niczego facetów, którzy prawie w ogóle się nie pojawiają w utworze (poza Heroldem, bo Ziom to taki zniewieściały wymoczek). Jest to nowość w literaturze! Do tej pory bywało wyłącznie odwrotnie: to kobiety czasem nie występowały w utworze literackim lub występowały tylko w tle i bardzo niewyraźnie, pozbawione osobowości. Jak widać, rzeczywiście nadchodzi matriarchat (bo na równouprawnienie nie dano nam szans).
Wyłapałam kilka błędów. Gdzieś tam jest napisane: "kilak" zamiast kilka; chyba że chodziło tu o wyprysk, spowodowany pewną "wstydliwą" chorobą... Jest też wyraz: "boby", który nie istnieje w języku polskim - po naszemu są to dwa wyrazy: bo by (bo by wtedy zdarzyło się coś tam); no, chyba że chodziło tu o kozie czy zajęcze odchody... A przymiotniki pochodzące od imion i nazw ludzi, jak: "Gosiowe" i "Gosielcowe", pisze się wielką literą, jeżeli są użyte w znaczeniu: własność lub wytwór Gosi (Gosielca), np.: Gosiowe wrzaski, Gosielcowe ubranie.
Pozdrowienia.

Opublikowano

Może i tak. Choć dotąd myślałam, że każdy przymiotnik jest pisany małą literą. Ale skoro tak - to poprawię w wolnym czasie. Dziękuję. I postaram się znaleźć te "kilaki" i "boby". Też poprawię. Jakoś przy czytaniu umknęło... :)

Pozdrawiam, R.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @viola arvensis   violu:)   pytania były retoryczne, pytanie retoryczne, nie służy odpowiedzi, ponieważ odpowiedź jest oczywista albo np. nieistotna:)  poza tym, najpierw pomyliłaś recenzję wiersza z krakaniem a teraz portal poetycki, z portalem ornitologicznym, wybacz, ale nie podejmuję się dyskusji na temat twoich problemów z ptactwem i pozostawionymi przez nie fekaliami :)    a ja ci życzę, podszkolenia się i opanowania trudnej sztuki czytania ze zrozumieniem, a jeśli kiedykolwiek pojawi się u ciebie potrzeba pogadania ze mną na poziomie wyższym, niż zoologia, daj proszę znać, miałam kiedyś takiego nicka wieśniara (to mój ulubiony) myślę, że byłabyś usatysfakcjonowana, zwracając się tak do mnie :)  
    • @Migrena @truesirex @Waldemar_Talar_Talar Cappuccino filioliryczne. To miło, że smakuje  :) Dziękuję, pozdrawiam. 
    • Ranek przywitał nas piękną pogodą. Klimat w tym rejonie zmienił się na tyle, że wszyscy czekali już na śnieg — aż mocno zawieje od Alp. Ludzie byli spragnieni chłodu i prawdziwej zimy. Ev rano oznajmiła smutnym głosem, że dziś nie ma siły na podróż do Lindau. Dopadła ją kobieca słabość. Zostanie w pokoju. Może tylko wyjdzie na kawę. — A co z Em? A co z Maksymilianem? — zapytałem. — Wczoraj byli tacy chętni na wycieczkę. — Nie chciałam cię budzić — powiedziała. — Em dzwoniła rano, że będzie sama. Maks też jest zmęczony, a poza tym musiał gdzieś wcześnie pojechać. — I nic mi nie mówisz? — Widzisz… nie chciałam ci przeszkadzać, kiedy jadłeś śniadanie. Masz tutaj rzeczy, przygotowałam ci. Weź aparat. Zrób dla mnie kilka zdjęć. — Dobrze. Nie przemęczaj się, kochanie. — Postaram się — uśmiechnęła się ciepło. Na zewnątrz czekała już na mnie Em. — Witaj, Arturze. — Witaj, Em. To gdzie mnie dzisiaj zabierzesz? — Niespodzianka — rzuciła z uśmiechem i ruszyła przed siebie. — Mamy jakieś dwadzieścia minut do odjazdu pociągu i kawałek drogi przed sobą. Ale powinniśmy zdążyć. Dopiero teraz, w porannym świetle, dostrzegłem w pełni jej rysy — bardziej europejskie, z wydatnymi ustami jak u modelki. Zapewne to po dziadku, Francuzie. Szybko dotarliśmy na stację. Em kupiła dwa bilety. — Chciałabym ci coś pokazać — powiedziała. — Ale dopiero na miejscu. Do Lindau mamy jakieś trzydzieści minut. Po chwili byliśmy już w środku pociągu. — Usiądź proszę — wskazała miejsce. Usiadłem, a Em zajęła miejsce naprzeciwko. Poluzowała płaszcz, rozpinając go lekko. Miała drobną, zgrabną sylwetkę. — Widzisz, my kobiety… co drugie pokolenie jesteśmy skazane tylko na siebie. Mag była szczęśliwa, miała Maksa. A ja znowu jestem sama. Może moja córka wypełni się miłością… — westchnęła. — Wiesz, że przez ostatnie dwieście lat działało tu wielu znanych malarzy? Jedni przyjeżdżali, drudzy wyjeżdżali. Część mieszkała tu całe sezony. Manet, ten Manet, tak, ten słynny — uwieczniali swoje muzy na płótnach, malując je w podobnych pozach, w wyszukanych miejscach. Pokażę ci… mam kilka szkiców Jakuba. — Kogo? Jakuba Ammersinna? — Tak, tak. Miał na imię Jakub. Constanze i Jakub Ammersin. Idealnie do siebie pasowali. Jak dwie krople wody. Pociąg sunął brzegiem jeziora. Po obu stronach migotała tafla wody, a w oddali majaczył ciężki kontur Alp. Patrzyłem w okno, chłonąc widok. — Widzę, że spoglądasz w kierunku jeziora — uśmiechnęła się Em. — Zaraz będziemy na miejscu. I faktycznie — po chwili byliśmy już na zewnątrz. Ruszyliśmy w kierunku zachodniej części wyspy. — Nie mówiłam ci jeszcze jednej rzeczy — zaczęła. — Mam tutaj swój dom. Zabiorę cię tam na moment. Zobaczysz obrazy. Mam kilka ręcznie malowanych portretów mojej babki. Oczywiście autorstwa Jakuba. To bardzo miłe z twojej strony — powiedziałem. Dom był duży, elegancko wtopiony w krajobraz wyspy. Weszliśmy do środka. Em zdjęła płaszcz i wskazała mi fotel. — Proszę, usiądź. Zniknęła na moment w sąsiednim pokoju. Po chwili usłyszałem jej głos: — Myślałam, że to moja córka… gdzie ona znowu się podziewa! — Masz córkę? — zapytałem. — Mam. Niesforną nastolatkę, która co jakiś czas przepada gdzieś na tej wyspie — odpowiedziała, wracając z lekkim uśmiechem. — Rozgość się proszę. Na ścianach wisiało kilka szkiców pięknej kobiety. Przez moment pomyślałem, że to Em. — Nie, to nie ja — powiedziała, zauważając moje spojrzenie. — To moja babka. A to obok… to już ja. Podobieństwo było uderzające. Różniły je właściwie tylko usta. — Masz niezwykle spostrzegawcze oko — skomentowała. — Nie myślałeś kiedyś, żeby malować? — Raczej nie. Nie mam tak sprawnych dłoni. Malować potrafię bardziej słowem. — Piszesz? — dopytała z zaciekawieniem. — Coś tam próbuję. — Bardzo chętnie bym coś twojego przeczytała. — Tak. To na pewno kiedyś ci coś prześlę — uśmiechnąłem się. Mój wzrok zatrzymał się na innym obrazie — innym niż wszystkie wokół. — To nie Ammersin… — powiedziałem cicho. — Nie. To jeden z ważniejszych obrazów powstałych na tej wyspie. „Śniadanie na trawie”, Claude Manet. Oryginał ? Tak. Jeden z dwóch namalowanych właśnie tutaj — wyjaśniła. — Te kobiety… piękne prawda? Jedna podobna do ciebie? Uśmiechnęła się. — Zapewne któraś z moich babek. W każdym pokoleniu pozowałyśmy malarzom. Był Manet, był Pissarro… wielu pozostawiło tu swój ślad. Podczas gdy opowiadała, podeszła bliżej. Jej głos stał się cichszy, miękki. — Ja też pozowałam — powiedziała. — Chcesz zobaczyć moje akty? Zbliżyłem się do niej. — Wiesz… masz w sobie coś niezwykle pociągającego — wyszeptała. — Poczułam to od pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłam u mojego ojca. Od razu… Jej twarz była tuż przy mojej. — Myślę, że mógłbym cię pocałować — powiedziałem półgłosem, a zanim dokończyłem, nasze usta spotkały się w gorącym pocałunku. Wtopiła się we mnie całkowicie. — Em… — szepnąłem. — Proszę… — odsunęła się delikatnie. — Ja jestem z tego pokolenia, które nie może już kochać. Co drugie pokolenie w mojej rodzinie skazane jest na samotność. Nie wiem, jaki grzech popełniłyśmy… ale jesteśmy same. Chodźmy już. Pokażę ci tamto miejsce. — Jakie miejsce? — To ze „Śniadania na trawie”. Zaraz wezmę tylko kawę na drogę. Napijemy się tam. Zniknęła w kuchni. Siedziałem wpatrzony w ścianę, próbując poukładać w głowie to, co właśnie się wydarzyło. A właściwie: to, co prawie się wydarzyło. Ten jeden pocałunek już wiedziałem, że zapamiętam go na długo. Ona chyba też. — Proszę, oto kawa — powiedziała, wracając. — Dziękuję. — Chodźmy już. Wyszliśmy na malowniczą ścieżkę prowadzącą w głąb wyspy. — Przepraszam cię, Arturze… za ten pocałunek — odezwała się nagle. — Dlaczego? — Jesteś z Ev. Nie powinnam była. — Em… to tylko pocałunek. Potrzebowałaś go, żeby poczuć się znów kobietą. A ja w tej chwili… musiałem cię dotknąć. Em tylko pokręciła głową. — Jesteśmy prawie na miejscu. To tutaj. Faktycznie poczułem się tak, jakbym stał się częścią tej scenerii. To było dokładnie to samo ujęcie. — Tak, to to miejsce. Tylko sto pięćdziesiąt lat później — powiedziała Em. Podszedłem do drzewa. Na korze wyryto: J. K. Ammersin. — Oni… tutaj? — zapytałem z niedowierzaniem. — Tak — potwierdziła. — Tutaj dziadek namalował portret mojej babki. Tutaj siedziała na trawie, a on malował. Wodził za nią wzrokiem, dotykał palcami jej twarzy, gładził włosy… a potem pokazywał jej efekt swojej pracy. Ona czekała cierpliwie, bo wiedziała, że jego pocałunek będzie nagrodą. A jej dotyk — wszystkim, co on będzie miał na kolejne lata. Z dala od ukochanej, gdzieś w Afryce… będzie tylko marzył. Tylko śnił, że znów jest z nią. Że kocha. Zadumałem się. — Pięknie to opisałaś — powiedziałem. — To ty pięknie to powiedziałeś, Arturze — poprawiła mnie łagodnie. — To naprawdę miejsce, które tak działa. Usiadła na moment na pniu. Gładząc delikatnie swoje kolana. Chodźmy już. — Poczekaj. Zrobię zdjęcie dla Ev. Bardzo chciała tu być. Wczoraj była zachwycona pomysłem, ale dziś… jest niedysponowana. — Rozumiem — skinęła głową. — I Maks miał tu być. Często przyjeżdżał tu z Magdą. Widać, że to dla niego wciąż trudne. I tak dobrze, że się otworzył. Że was poznał. Ustawiłem aparat na samowyzwalaczu i zrobiłem nam wspólne zdjęcie. — No to mamy… rozwodowe — rzuciła Em żartem. — Ja mam! — roześmiałem się głośniej.
    • @Gerber to nie wątroba tylko dno otrzewnej
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...