Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Przedmieście cz.2


Rekomendowane odpowiedzi

1987 rok, USA, stan Maine, Portland.
Zaciszne przedmieście Portland. Typowo amerykańskie osiedle z typowymi domkami jednorodzinnymi. Tylko jedno domostwo różniło się od innych. Była to willa stojąca na końcu ulicy. Zadbany trawnik i przycięty żywopłot wskazywał na dbałość gospodarzy. Przed posiadłością stała taksówka. Kierowca, pięćdziesiątletnia kobieta, wyglądała na zniecierpliwioną.
Przez oszklone drzwi wejściowe willi spoglądała mała dziewczynka. Obserwowała ulicę i taksówkę, ale co chwilę odwracała się do wnętrza domu, aby spojrzeć na kłócących się rodziców.
-Gdzie są te cholerne klucze?! – krzyknął ojciec.
-Leżą na kominku! – warknęła matka.
Tata trzymał cztery wielkie torby, w których znajdowały się najpotrzebniejsze rzeczy.
Klakson ponaglający. Pani taksówkarz straciła cierpliwość.
-Córeczko, biegnij do samochodu, tatuś i mamusia już idą – rozkazała delikatnie matka.
Dziewczynka posłuchała. Otworzyła drzwi i wolnym krokiem ruszyła w kierunku taksówki. Zanim wsiadła do pojazdu usłyszała matkę, która powiedziała: szybciej.
Zamknęła drzwi.
-Rodzice zaraz przyjdą, proszę pani.
Kobieta za kierownicą spojrzała we wsteczne lusterko. Spodziewała się ujrzeć przestraszone dziecko. Jednak ujrzała zimne, nie czułe oczy i zaciętą minę na twarzy dziewczynki. Siedziały w milczeniu przez dziesięć minut. Ojciec wrzucił torby do bagażnika, matka usadowiła się na tylnim siedzeniu, ojciec z przodu. Dziewczynka dostrzegła, że mama ma krzywo zapięte guziki u bluzki, choć wychodząc z domu dziecko widziało, że rodzicielka była porządnie ubrana. Ojciec natomiast miał krzywo zawiązany krawat. To się nigdy nie zdarzało.
-Mamo?
-Tak córciu?
-Czemu jesteś taka zadyszana? Zmęczyłaś się?
-Kochanie…
-Nie przeszkadzaj teraz mamie! Mama musi zaplanować nasz nowy dom, prawda? – matka skinęła potulnie głową – Proszę zawieźć nas na lotnisko.
-Się robi – odparła pani taksówkarz.

***

-Nie płacz, skarbie… Morrisowie też lecą, aby zamieszkać w Polsce. Nie będziemy sami.
-Poważnie, mamo? Kate też tam będzie?
-Ależ tak, córciu. A teraz prześpij się.
Dziewczynka zasnęła, nie podejrzewając matki o kłamstwo.

Czerwiec 2006, pierwsza sesja u psychiatry.
Maj zeszłego roku, późny wieczór. Pies zaczyna skamleć pod drzwiami. Dzwonek, szuranie butów, po chwili niecierpliwe pukanie. Zdziwiona któż o tej porze może się dobijać do mojego mieszkania, otworzyłam drzwi. Ujrzałam funkcjonariusza policji. Zielonooki przystojniak z długimi czarnymi włosami i seksownym zarostem.
Zapytał czy ma przyjemność z Mią Wilkinson. Przytaknęłam.

***

-Bardzo mi przykro.
Podniosłam prawą brew do góry ze zdziwieniem.
-O co panu chodzi?
-W Ozimku, przy ulicy Słowac…
-Co się stało rodzicom?
-Wybuchł pożar, przypuszczamy, że było to podpalenie, a…
-Co z rodzicami!?
-Bardzo mi przykro, ale oni… oni… oni nie żyją…
Spojrzałam na niego, jakby był jakąś marą senną, nie żywym człowiekiem, który właśnie oznajmił mi o śmierci jedynej rodziny jaką miałam.
-Dlaczego pan tu jeszcze stoi?! – wydarłam się na niego.
-Proszę pojechać ze mną do kostnicy i zidentyfikować ciała.
-No a czyje, do cholery, mogą one być?! – wzięłam płaszcz i poszłam z przystojnym stróżem porządku, aby obejrzeć rodziców, a właściwie to co z nich zostało.

***

Rozpoznałam ich. Nie płakałam. Nic nie czułam. Może… może tylko…
-Tylko? – zapytała pani psychiatra.
-Ulgę.
-Mia, jak na pierwszą sesję jest nieźle. Na dziś koniec.

***

Lipiec 2006, szósta sesja.
-Opowiedz mi całe twoje życie w skrócie. Powoli się już gubię, wszystko co opowiadasz jest takie chaotyczne, nieuporządkowane.
-Dla mnie wszystko jest zrozumiałe – prychnęłam.
-Wiem, ale ty to wszystko przeżyłaś, byłaś świadkiem, a ja staram się to wszystko jakoś poukładać i połączyć w całość.
-Dobra, dobra, niech się pani doktor już tak nie tłumaczy. Więc…
Gdy byłam dziewczynką mieszkaliśmy w Stanach. Przeprowadziliśmy się do Polski w 1987 roku. Potem czas płynął, dojrzałam, dorosłam, ojciec… - zająknęłam się, ale tylko na chwilkę - odwiedzał mnie co noc, za dnia traktował jak służkę. Czułam się jak ladacznica. Matka była dla mnie bardzo dobra w tamtych czasach, ale gdy dowiedziała się, że ojciec zdradza ją ze mną… zaczęła traktować mnie jak powietrze. Skończyłam prawo. Przeprowadziłam się do Opola. Straciłam pracę, mieszkałam na ulicy, sypiałam po śmietnikach. Grywałam na harmonijce ustnej, aby zarobić trochę grosza, na coś do zjedzenia. Po pół roku los się do mnie uśmiechnął. Pewien kapłan pomógł mi stanąć na nogi. Rok temu zmarli moi rodzice, śmiercią tragiczną. No i to byłby chyba koniec.
-Jesteś pewna, że niczego przede mną nie ukrywasz?
Skinęłam głową. „Kamienna twarz, kamienna twarz – powtarzałam sobie w duchu – ona nie może się dowiedzieć…”
-Opowiedz mi jeszcze jak odbiłaś się od dna. Chodzi mi o spotkanie z tym księdzem, o którym wspomniałaś.
Pewnego zimnego październikowego poranka…
…Jest może około godziny ósmej. Pogrywam na harmonijce niedaleko kościoła św. Pawła i Piotra. Dwójka młodych ludzi wesoło rozmawia ze sobą w parku obok świątyni. Przystojny młodzieniec i o kilka lat młodsza od niego dziewczyna. Obserwowałam ich od kilku chwil. Widać, że są szczęśliwi. Co chwilę śmieją się, przepychają, szturchają. Czuję ukłucie zazdrości. Przyglądam się im i stwierdzam, że mogą mieć trochę pieniędzy przy sobie. Może pomogą mi? Może dzięki nim coś dziś zjem? Na samą myśl o posiłku uśmiech zagościł na mej wygłodniałej i zmęczonej twarzy. Nie wiedziałam jak mam zacząć dialog. Wyszłam zza żywopłotu i potem poszło z górki.
-Szczęść Boże… - uśmiechnęłam się.
-Szczęść Boże – odparł młodzieniec. Dziewczyna nie odwróciła się. Zesztywniała.
-Ma pan może jednego papierosa? – zagadnęłam i zaraz ugryzłam się w język. „Co ja do cholery robię, przecież ja nie palę, a nawet gdyby to nie mam przecież ognia”
-Nie, nie mam. Nie palę.
-Ach… z Panem Bogiem – chciałam się wycofać, zrezygnować, ale… ale zbliżyłam się do nich i zagadnęłam.
-Ja nie kłamię. Śpię po śmietnikach. Jestem bezdomna. Ma pan może jakieś drobne na bułkę? – dziewczyna unikała mojego wzorku, nie zwracała nie mnie uwagi. Przyglądała się bardzo uważnie gołębiom, które chodziły po trawniku, trzy metry przed nią. Młodzieniec spojrzał na mnie. Nie potrafiłam zobaczyć w jego oczach żadnych uczuć. Nie wiedziałam, czy współczuje mi, czy też gardzi mną.
Sięgnął po portfel, zaczął szukać.
-Proszę, masz tu trochę drobnych, powinno wystarczyć na bułkę. Mam tu jeszcze trochę groszy, ale to już ci raczej nie potrzebne.
-Dziękuję. – Coś mnie tknęło i zaczęłam śpiewać jakąś pieśń kościelną. Młodzieniec nie wybuchnął śmiechem, śmiał się, uśmiechał, ale widać, że go rozbawiłam. Dziewczyna pod nosem, wciąż nie patrząc na mnie, uśmiechała się. Był to szyderczy uśmiech. Nie podobał mi się. Czułam pogardę bijącą od niej. „Dlaczego ludzie tacy są?” – zadawałam sobie te pytanie wielokrotnie.
Gdy skończyłam śpiewać, wyciągnęłam rękę. Młodzieniec uścisnął bez wahania. Spojrzałam na dziewczynę, odwzajemniła uścisk. Widziałam w jej oczach, że nie podoba jej się to, że się brzydzi.
-Z Bogiem. – rzekłam i oddaliłam się.
-Ale gdzie ten ksiądz? – przerwała mi pani psychiatra.
-Powoli… potem skierowałam się do kościoła i wyspowiadałam się. Wyznałam wszystkie grzechy, odpuszczono mi je, kapłan zaofiarował mi swoją pomoc. Spotykałam się z nim każdego dnia o szesnastej. Potem znalazł dla mnie pracę i dom. Pomógł mi finansowo. Dzięki niemu poznałam wielu wspaniałych ludzi.
-Mia. Spotkamy się za tydzień…
Przytaknęłam.
-…i powiesz mi wtedy co przede mną ukrywasz.
Spojrzałam na nią, udając zaskoczenie.
-Nie rób takiej zdziwionej i niewinnej miny. Wiem, że masz coś w zanadrzu.
Przewróciłam oczami. „Marudzi, jak zwykle…”
Wyszłam z jej gabinetu, skierowałam się na Rynek. Miał tam na mnie czekać mężczyzna. Wysłannik pana X. „Dziś dostanę pierwsze zlecenie.”

***
-Jedziemy za Opole. Tam ukryjemy się na jakiś czas. Trzeba się zaszyć po tym napadzie – Don uśmiechnął się szelmowsko. Ach… zaczęłam się rozpływać.
Kate spojrzała na brata i przytaknęła. Don spojrzał w lusterko, na mnie. Skinęłam głową.
-To dobrze, że jesteśmy zgodni – powiedział.
-Don, powiedz mi, czy… - zaczęłam.
-Stój!!! – krzyknęła rozpaczliwie Kate.
Don gwałtownie zahamował. Z lewej strony wyskoczył jeleń. Potężny zwierz z ogromnym porożem omal nie zmasakrował taksówki. Gdyby nie odskoczył pół metra do tyłu, nie jestem pewna, czy byłoby co po nim zbierać. Jechaliśmy dość szybko, więc zapewne Don zginąłby na miejscu, zgnieciony przez ogromne cielsko lub nabity na jego poroże. Kate mogłaby przeżyć, ale gdybyśmy wylądowali na pobliskim drzewie, to miałaby połamane nogi. Mnie nic w zasadzie nie groziło. Ewentualnie jakieś potłuczenia.
Staliśmy na środku jezdni, jeleń cofnął się już w las. Don powoli ruszył, nie przekroczył już dozwolonej prędkości do samej kryjówki, która znajdowała się w Szczedrzyku. Nie będę opisywać gdzie dokładnie, gdyż moglibyście chcieć się tam wybrać, a to nie byłoby dla mnie korzystne.

***

Lipiec 2006, piąta sesja.
-Mia, opowiedz mi jak straciłaś brata.
-Mówiłam już, że potrąciła go ciężarówka! – krzyknęłam.
Pani psychiatra spojrzała na mnie zza swoich ogromnych okularów. Zasłaniały jej pół twarzy. Modne to one mogły być w latach sześćdziesiątych, pomyślałam z ironią.
-Przepraszam, nie powinnam się unosić.
-Słucham więc twojej odpowiedzi.
-Ale o kogo chodzi? – zapytałam i zrobiłam minę a`la idiota.
Znowu spojrzała na mnie krytycznie.
-Dobra, dobra, easy. Wyluzuj trochę, zio… - prawie się zapomniałam do końca i powiedziałam „ziom”, ale w ostatniej chwili uświadomiłam sobie co za monstrum stoi przede mną. – pani doktor.
Ale po minie psychiatry wiedziałam, że nie w żab jej jest wyluzowanie się.
Zadzwonił telefon, a pani doktor patrzyła na mnie jak sroka w krowi gnat.
-Może mam odebrać? – zapytałam cicho.
Pani psychiatra sięgnęła po słuchawkę i warknęła do niej:
-Słucham?!
-Przepraszam… chciałem dodzwonić się do pani doktor, która jest specjalistką do ciężkich przypadków psychiatrycznych. Domyślam się jednak, iż to pomyłka.
-Ale, ale… - trzask odkładanej słuchawki. – Cholera! Przez ciebie straciłam klienta!
Teraz ja spojrzałam na nią krytycznie.
-Czy chce pani coś na uspokojenie? – spytałam grzecznie.
Pani doktor wyglądała, jakby miała się zaraz na mnie rzucić, rozszarpać na strzępy. Już, już miała zrobić kilka pierwszych kroków w moją stronę, ale w ostatnim momencie powstrzymała się. Zrobiła kilka głębokich wdechów i wydechów, a następnie powiedziała już opanowanym głosem:
-Jak zginął twój brat, dokładnie – na ostatnie słowo dała nacisk.
Byłam z siebie dumna. Moim celem od dłuższego czasu było wyprowadzenie tej jędzy z równowagi. Udało mi się.
-A więc… - zaczęłam.
-Nie zaczyna się wypowiedzi od więc! – zwróciła mi uwagę pani doktor.
Ech… musi sobie „biedactwo” ulżyć.
-Miałam dziesięć lat, gdy mój brat do kibla wpadł. Chciałam rzucić sznur, usłyszałam gul, gul, gul i nie mogłam w nocy spać. Rano znalazłam go, w oczyszczalni…
-Co ty, do cholery, robisz? Czemu śpiewasz? Miała mi opowiedzieć o śmierci brata! Uświadom sobie, że wizyty u mnie są dla ciebie ważne!
-Pani doktor chyba nie powinna podnosić głosu na pacjenta, bo się w sobie zamknie. – Spojrzałam na nią i dodałam szybko: To tylko taka sugestia, naturalnie.
-Filiżanka i spodeczek, filiżanka i spodeczek… wdech, wydech, wdech, wydech… - szeptała pod nosem wiedźma. Chyba miała mnie już dość.
-Pani doktor… Minęło już czterdzieści pięć minut. Jestem umówiona, pozwoli pani, że skończymy następnym razem?
Nie miała sił już odpowiadać. Skinęła głową.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...