Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Ona odchodzi /On odchodzi


Trolli

Rekomendowane odpowiedzi

Kate musiała pomyśleć. Ale nie potrafiła, jakby niespodziewanie przerobili jej mózg na budyń. Tak też się czuła, skołowana, niepewna, zdjęta duszącym strachem. W głowie jej dudniło, jak gdyby miliony twardych piłeczek obijały się o czaszkę.
Przed dziewczyną siedział mężczyzna, Jenkins, jak się przedstawił. Miał chudą, żółtą twarz o wyglądzie szkolnego lizusa i piegowata cerę. Tak jak ona nosił okulary, lecz jego szkła zajmowały połowę twarzy. Mierzył ją obojętnym, zimnym spojrzeniem, przez które Kate miała dziwne uczucie napięcia, to samo, które nawiedzało ją w czasie sprawdzianów.
Obok mężczyzny stała odwrócona plecami dyrektorka, pani MacJack, zajmująca się prowadzeniem Prywatnej Szkoły dla Panien z Dobrych Domów. Kate często zastanawiała się nad znaczeniem tej nazwy. W końcu większość jej koleżanek była nikim, a kariera ich rodziców dobiegła lub dobiegała końca. Charlotte, na przykład, z którą Kate miała nieprzyjemność dzielić pokój w internacie, miała za matkę sławną ongiś śpiewaczkę operową, która zakończyła swoja karierę przeziębieniem. Dziewczyna i tak lubiła się przechwalać, jaka to jej mama jest piękna, jaki ma głos i jak ona sama jest do niej podobna. Kate nienawidziła Charlotte za jej gadulstwo, a jednocześnie czuła się bezpiecznie, gdy słyszała obok świergotanie koleżanki. W ogóle stosunki z innymi nastolatkami wychodziły jej kiepsko. Jedynie pedagodzy, na czele z panią MacJack, uwielbili jej osobę.
-Ależ oczywiście!- zagruchała dyrektorka do słuchawki, odwracając się jednocześnie do gości przodem. Wyglądem przynosiła na myśl dziewczynie jakieś zwierzątko futerkowe. Na każdym poziomie ciała kobiety powstawały śmieszne fałdy, przypominając wszystkim o jej wieku i informując bacznych obserwatorów o tym, co kryje się pod garsonką.
-A więc …- kobieta odłożyła słuchawkę na widełki i spojrzała z troska na Kate. –Tak mi przykro, moja droga.
Jenkins uniósł dłoń, a na jego znak dyrektorka zamilkła.
-Pozwoli pani, że ja to powiem.- odchrząknął , przesunął w jej stronę kilka dokumentów. –Przykro mi to oświadczyć, ale niestety… Z tego świata odeszli jedni z najlepszych ludzi
i cenione przez nas osobowości. Mam do przekazania tę smutna nowinę. Doktor Pure i jego zona zaginęli w czasie swojego rejsu prze morze Północne.
-Tak mi przykro, kochanie!- dyrektorka otoczyła ją kościstym, potężnym ramieniem.
-Jako, ze państwo Pure nie zostawili testamentu, spadek zostanie wydany według naszych praw wraz z osiągnięciem przez pannę Pure pełnoletniości. Na razie majątkiem będzie mogła rozporządzać najbliższa rodzina. Później wszystkie nieruchomości i ruchomości zostaną spisane przez sąd na panią, zgodnie z prawem…

Kiedy Kate weszła do swojego pokoju, dotąd głośna rozmowa ucichła gwałtownie. Kilka par oczu utkwiło się w bladej twarzy wchodzącej. Minęła je z grobową miną, nie patrząc na nikogo. Kopnięciem otworzyła skrzydło szafy, które zapiszczały protestując. Jednym, gwałtownym ruchem wyszarpnęła torbę spod łóżka, zgarnęła do jej wnętrza ksiązki i papiery z szafeczki nocnej, a później wrzucała na oślep kolejne ubrania z szafy wraz z wieszakami.
-Skąd ten pospiech, Pajączku?- zakpiła jedna z klejanek Kate. –Czyżby ktoś umarł?
Dziewczyna zatrzymała się w pół ruchu, zaciskając drżące dłonie na trzymanej bluzce. Kupiła ja jeszcze z mamą, w Londynie. Obie były z niej bardzo zadowolone. Kiedyś…Teraz Kate była sama. Mamy nie było z nią.
Odwróciła się i uderzyła pięścią w policzek koleżanki. Cios był słaby, równie dobrze mogła ją dźgnąć między żebra. Efekt był jednak znakomity. Jeżeli przedtem w pokoiku było cichu, teraz wstrzymano oddechy. Kate chwyciła torbę i ruszyła do wejścia, czując na sobie spojrzenia tamtych. Czuła się winna… Czuła się winna, bo rodzice zginęli, gdzieś tam, daleko. Bo uderzyła niczemu winną rówieśniczkę. Bo odchodzi bez słowa wyjaśnienia. Bo nie ma dokąd odchodzić…

Ptolemeusz na początku cieszył się, że zobaczył Kate. Stała oparta o balustradę, czekając. Na niego.
-Nie wiem, kiedy znowu pogadamy.-oświadczyła bez wstępów. –Moi rodzice nie żyją. Zmieniam szkołę. Zamieszkam u wujostwa. Niedługo grudzień…- uniosła oczy, załzawione
i opuchnięte.- Moje urodziny… Szesnaste.
Niespodziewanie wybuchła płaczem. Mijający ich ludzie przyglądali im się ciekawie,
a chłopcy z klasy Ptolemeusza ciskali w nich sprośnymi uwagami, mogąc swobodnie komentować wygląd Pająka.
Ptolemeusz bał się jej dotknąć, obawiał się przemówić.
-Lepiej już pójdę.- powiedziała, ocierając nos, czując jego zażenowanie jak tysiące igiełek na policzkach. Uśmiechnęła się na chwilę, blado, przepraszająco. Odważył się spojrzeć w mokre oczy, krzyczące do niego: potrzebuję cię! nie mam już nikogo!. Nawet nie drgnął. Miał nadzieję, ze odczyta jego myśli z twarzy, ze spojrzenia. Zaciśnięte w wąską linie wargi chłopca przemawiały nieustannie: tak mi przykro, nie odchodź jeszcze, nie chcę być sam.
Kate nie usłyszała wiadomości. Ruszyła, zgarbiona. Szlochała cicho, nie słyszał, widział jedynie drgające mocno ramiona.
Ptolemeusza ogarnęło nowe, obce, a jednocześnie znajome uczucie. Pustka i strata. Taka sama czuł, gdy odeszli jego rodzice, dość dawno temu. A teraz…
Teraz ona… Teraz ona odchodzi…


Ty miał dziewięć lat. Wstał tej soboty wyjątkowo uradowany. Cieszyło go wszystko: liścik od matki, naszykowane śniadania, krzyk papugi uderzającej zakrzywionym dziobem o klatkę. Rodzice pojechali na zakupy. Mógł spodziewać się ich powrotu około południa.
Około dziesiątej zadzwonił telefon. Ty odebrał. Na początku nic nie rozumiał ze słów babci. Pojedyncze wyrazy uderzyły w jego świadomość. Zderzenie czołowe… Reanimacja… Zginęli w drodze do szpitala… Zginęli…

-Kate!- Ptolemeusz skoczył do biegu. Była już za daleko. Został sam.
-Uła, stary!- kolega roześmiał mu się w twarz, obryzgując kropelkami śliny. –Musiało być ostro!
Ty miał ochotę walnąć wyrostka w szczękę. Nie miał jednak siły. Nie potrafiłby zrobić tego
z czystym sumieniem. Odwrócił się na pięcie. Głuchy na wołania i drwiny, ruszył do miejsca,
które było domem.
Obskurny budynek kilka lat temu przemalowano na fioletowo. Tynk zaczął się już łuszczyć,
a przy rynnach powstały ciemne plamy od zacieków. Okna były wysokie, w większości wychodziły na pozbawione zieleni podwórko, ściśnięte pomiędzy drobnymi sklepikami
i przedszkolem. Trzy metry nad ziemią, na drugim piętrze, była wciąż odsłonięta galeria, trzeszcząca niebezpiecznie pod stopami dzieci. Ptolemeusz bał się tych trzasków
i pomrukiwań starego drewna. W snach biegł przez galerię, a deski uciekały mu spod stóp.
I tym razem kroczył sztywno, w bezpiecznej odległości od barierki i przepaści za nią. Stawiał duże kroki, myśląc o jak najszybszym opuszczeniu przejścia. Znajome twarze migały wokół niego, nie rozpoznawał ich już, nie było dla nich miejsca w jego myślach. Żadne z tych dzieci nie straciło swoich rodziców. To tamci, wyrodne matki i niegodni ojcowie w jakiś sposób pozwolili odebrać sobie to, co najważniejsze. Takich jak on było niewielu. Pojedyncze sztuki. A teraz należała do nich także Kate.
Wszedł do pokoju i zamknął bezgłośnie za sobą drzwi. Jego współlokatorzy, Martin
i Simon, jak zwykle byli zajęci. I wściekli, że im przeszkodzono.
-Wymiataj stąd, Pchlarz!- warknął Simon, nie przestając rozbierać chichoczącej pod sobą dziewczyny. –Powiedz mu, Martt. Niech znika, pókim dobry!
Drugi z chłopców uniósł zezowaty wzrok znad ekranu komórki.
-Słyszałeś, Pchlarz.- mruknął, niezbyt zainteresowany. –Wynocha!
Ptolemeusz posłuchał, dla świętego spokoju. Rzucił plecak na łóżko i wyszedł.

Usiadł na schodach, wkładając ręce do kieszeni spodni. Przygryzł dolną wargę i pomyślał. Kilka lat wspomnień wystarczy mu na to popołudnie.
Rodzice jeszcze żyli. Było przed lekcją, Kate siedziała naprzeciwko. Trenowali się w grze „kto dłużej wytrzyma bez mrugnięcia”, potem rozpętali istną wojnę na papierowe kulki. Śmiała się perliście, na cały głos aż spod przymkniętych powiek popłynęło kilka drobnych łez szczęścia.

Na podwórko domu dziecka wjechała czarna limuzyna. Zza kierownicy wygramolił się kościsty szofer. Obiegł samochód dookoła, aby otworzyć drzwi na końcu. Ptolemeusz przyglądał się zdumiony. W oknach i drzwiach zaroiło się nagle od twarzy, tych małych
i rumianych oraz większych, pooranych trądzikiem i ospą. Czterdzieści par oczu wbiło się
w postać wysiadającą w limuzyny, mogącą być ich przepustką, ich zbawieniem. Ty, który znajdował się stosunkowo najbliżej, odwrócił wzrok. Nadzieja jest matką głupców, a w domu dziecka także przegranych. Już dawno przestał się łudzić, że ktoś adoptuje czternastoletniego chłopca, takiego jak on.
Z samochodu wyszedł przystojny mężczyzna w eleganckim garniturze. Nie zaszczycił oczekujących dzieci nawet spojrzeniem. Od razu, pewnym krokiem stałego bywalca, udał się do kierowniczki.
-Ktoś wygra dzisiaj los na loterii.- usłyszał za plecami głos Simona. Chłopka pospiesznie poprawiał bluzę, chcąc pokazać się obcemu z jak najlepszej strony. Został jednak zignorowany, jak inni.
-Może to sponsor?- wtrąciła nieśmiało jakaś dziewczynka.
-Nawet na mnie nie spojrzał!- żaliła się koleżance bliska łez pannica o twarzy porcelanowej lalki.
-Hej, Pchlarz!- Martin szarpnął go za ramię, aż Ty prawie położył się na stopniach. –Leć posprzątać dom. Wywietrz trochę i schowaj te swoje graty, bo będę dzisiaj gościł Josie.
Wymieniając imię dziewczyny oblał się pąsem. Zirytowany Ptolemeusz zmierzył go pogardliwym spojrzeniem.
-Josie ci nie da.- burknął, wstając. Martin poczerwieniał jeszcze bardziej, wypiął się
i stuknął palcem w tors chłopca.
-Jasne, że da, tylko trza będzie ją zachęcić.
Dziewczyna, o której była mowa, chodziła do klasy z Ptolemeuszem i sam Ty podkochiwał się w niej. Była zgrabna, ładna i wygadana. Często siadała na brzegu ławki i paplała ze swoimi koleżankami. W klasie nie było już chłopaka, który nie czerwieniłby się na jej widok. Ona jednak umiała mówić tylko o Martinie, jaki to on jest dobry z wychowania fizycznego, jaki przystojny i tak dalej.
-Nie da.- uparł się Ptolemeusz i wyminął kolegów. Miał do przebycia chybotliwą konstrukcję galerii, która jednak była niczym w porównaniu z myślą, co obleśny Martin zrobi w nocy z cudowną Josie.

Usiadł za biurkiem i otworzył papeterię. Dostał ją od Kate, jak powiedziała, na wszelki wypadek. Pająk zawsze wiedziała, co kupić, co się przyda, a co nie. Ujął w palce pióro
i zaczął pisać.

Droga Kate,
Pozdrawiam Ciebie i Twoją rodzinę

Skreślił ostatnie dwa wyrazy. Ona już nie ma rodziny.

Mam nadzieję, że zastaję Cię w dobrym zdrowiu

Znów skreślił. Kilka godzin temu była zdrowa jak ryba.

Cieszę się, mogąc napisać do ciebie.

Do pokoju weszła kierowniczka. Tak niespodziewanie, że Ty podskoczył na krześle.
-Pakuj się!- rzuciła szorstko kobieta. –Wygrałeś los na loterii, Ty. Znajdziesz dom u najbogatszego człowieka w naszym kraju. Tylko szybko, żeby się nie rozmyślił.
Ptolemeusz osłupiał z wrażenia. A może i z niedowierzania. Może to głupi kawał? Może Martin i Simon chcą się z niego pośmiać. Jednakże, dlaczego by nie? Pająk mówiła mu przecież, że teraz wiele się zmieni. Czyżby wiedziała? Czy to zrządzenie losu, czy ostatnia wola jej zaginionych rodziców?
-Będziesz tak siedział i się gapił się na mnie czy spakujesz manatki i pojedziesz do domu?
Do domu… Ptolemeusz nie wierzył, że to prawda. A jednak sięgnął po walizkę ukrytą pod łóżkiem. Już spakowaną. Tak naprawdę nigdy się nie rozpakował. Wierzył, że jest tu tylko przejazdem, że to minie i powrócą dawne czasy. W końcu się doczekał…

Limuzyna w środku była pachnąca, jakby zamknięto go we wnętrzu jakiegoś jedwabistego, egzotycznego kwiatu. Naprzeciw niego siedział przystojny mężczyzna, obok niego wonną fajkę palił hindus. Obecność tego drugiego zaskoczyła Ptolemeusza, kiedy wgramolił się na obite siedzenie limuzyny. Oczy ciemnoskórego mężczyzny śmiały się do niego zza dymnej zasłony.
-Jestem doktor Ernest Daragon.- przedstawił się jego opiekun. –Nosisz teraz moje nazwisko, więc zapamiętaj je dobrze. –głos miał obojętny, znużony. Ty poczuł się dziwnie nie ważny, nie istotny. Jakby był jedynie rzeczą.
-Zwracaj się do mnie doktorze. – spojrzał szarymi oczami na hindusa. –To twój opiekun, Asif.
Ty nieśmiało skinął głową hindusowi. Tamten uśmiechnął się jeszcze szerzej pod jedwabistym wąsem.
-Miło mi.- bąknął speszony Ty.
-Mnie również…- głos hindusa był równie miękki i delikatny, jak jego szata, która musnęła nadgarstek Ptolemeusza, gdy podawali sobie rękę.
-Mam nadzieję, że spodoba ci się u nas.- powiedział doktor opierając podbródek o rękę, następnie zapatrzył się w okno. Hindus zaciągnął się dymem, a po chwili odurzający zapach uderzył także w chłopca.

Otworzył nowe, wieczne pióro, siedząc w nowym skórzanym fotelu przy dębowym biurku.

Kate, okazało się, że znów masz rację.

Spojrzał za okno, na gigantyczny park, basen, podwórze...

Nie jestem już sierotą.

-Ale ty jesteś, Pajączku.-pomyślał. –Zajęłaś moje miejsce w tamtym świecie. A ja odeszłam.

Odchodzę…

Zaadresował kopertę i wręczy ją lokajowi, który przed odejściem skłonił się sztywno.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...