Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Po pustych, cichych i jakby zastygłych o tej porze dnia salach wystawy powoli przechadzał się staruszek o kamiennej, częściowo ukrytej za białą, starannie przystrzyżoną brodą, twarzy. Pomimo laski, którą się podpierał, jego kroki były równe i miarowe, co sprawiało, iż chwilami marsz ten zdawał się dostojnym. Tylko chwilami, gdyż człowiek ów więcej czasu spędzał nieruchomo, przyglądając obrazom. Ciało jego zamierało, a jedyną oznaką życia były poruszające się oczy.

Mężczyzna ten to Jan Freeze, dobrze znany "z widzenia" kasjerce i bileterowi, stały gość intrygujący oboje. Milczący, powolny, uważny, zjawiający się o różnych porach ale zawsze wtedy, gdy w salach pustoszało. Ta intuicyjna prawdopodobnie zdolność była powodem ciągłego zdziwienia i nieustannych, nieodzownych w czasie jego odwiedzin, dociekań dwojga pracowników, Kiedyś spróbowali go wciągnąć w rozmowę ale zbył ich dość oschle: - Przepraszam, lecz nie przyszedłem tu rozmawiać. - Była to pierwsza i ostatnia próba nawiązania z nim kontaktu. Wszystko pozostało jak dotychczas, niewiadome, więc dziwne.

Jan Freeze uznawany był za dziwaka także w innych sytuacjach, a raczej w innych muzeach, galeriach, na innych wystawach. Bo właściwie, jeżeli już opuszczał swoje mieszkanie, to wyłącznie w tym celu, aby udać się w jedno z tych miejsc.

Mieszkał samotnie, zatrudniał jedynie lokaja, dystyngowanego, zasuszonego starca, który ujawniał swą obecność tylko na dźwięk dzwonka, co zdarzało się bardzo rzadko. Większość czasu Freeze spędzał w fotelu, starym, masywnym, z drewnianymi oparciami, znakomicie spełniającym pokładane w nim nadzieje. Zresztą wszystko w tym domu było podobne do niego co najmniej jedną cechą. Ciężkie, a jeśli nie ciężkie, to przynajmniej wyglądające masywnie, twarde, a jeżeli nie twarde, to przynajmniej sztywne. Nic zwiewnego, nic ulotnego, może tylko sam nastrój mieszkania lub wymowa niektórych sprzętów. Gdzieś na segmencie statuetka sokoła jakby ciągle spadającego, przymocowana do ściany dłoń w geście zdziwienia, metalowa piłka niejako przed momentem kopnięta. Wszystko w ruchu, a jednak statyczne. Zsynchronizowane z właścicielem.

W wieku osiemdziesięciu kilku lat Jan Freeze na niewiele już się zdobywał. Większość dnia spędzał w fotelu, wdychając zatęchłe powietrze nigdy nie wietrzonego pokoju, męcząc coraz słabsze oczy sztucznym oświetleniem, gdyż grube, ciemne zasłony nie dopuszczały naturalnego, dziennego światła, które mogłoby przecież pulsować, zmieniać się i nadawać ruchome cienie meblom. Poza tym wspominał. Jego myśli - dawniej i wspomnienia - teraz, to także zjawiska statyczne, stałe i niezmienne, choć żywe. Pozostało dawne pragnienie, lecz dołączył do niego żal. Nie tyle żal niespełnionego pragnienia, gdyż nadal wierzył, że wreszcie nastąpi jego spełnienie, lecz żal z powodu braku środków na szersze próby.

Kiedyś widziano w nim ekscentrycznego bogacza. Mniemanie to opierało się na dość mocnych podstawach. Odziedziczona fortuna pozwalała mu na niezależność i dawała olbrzymie możliwości. Cel, na który ją poświęcał, wynikał z fascynacji, która stopniowo przeobraziła się w obsesję. Pragnął uchwycić w statycznym dziele istotę, kwintesencję, duszę, jaźń, osobowość życia lub ruchu. W różnych czasach różnie to nazywał.

Pomimo niechęci, którą żywił do pociągów, czasami decydował się na wyjazd do innego miasta, kraju, aby odzwiedzić nową galerię, zobaczyć wystawę. Siedział wtedy przy oknie, usiłując nie słyszeć ciągłego stukotu kół i skupić na odległym fragmencie krajobrazu, księżycu, gwiazdach lub błogo oślepiającym, słońcu. Podróże zdarzały się jednak bardzo rzadko. Częściej kazał przywozić sobie kilka obrazów lub rzeźb i ustawiać w specjalnie do tego przeznaczonym pokoju. Nie był przy tym obecny i wkraczał, gdy wszystko było gotowe. Potrafił spędzić kilka godzin, dni, nocy, tygodni na oglądaniu i kontemplowaniu jednego dzieła. Czasami kupował coś, co wydało mu się właśnie tym, czego szukał, lecz wrażenie po jakimś czasie mijało i odsprzedawał to za byle jaką cenę komukolwiek.

Organizował nocne spotkania, na które zapraszał znanych, artystów. Siadywali w obszernych fotelach, wygodnych do siedzenia, sprawiających kłopot, gdy ktoś usiłował się poruszyć, i cicho rozmawiali. Nikt nie palił, nie gestykulował, jedyny ruch wykonywały wargi, oczy i ręce unoszące kieliszki pełne ciemnego wina.

Próbował im wyjaśniać, lecz nie mogli pojąć, czego od nich oczekuje. Wtedy uciekał się do pomocy wynajętej grupy baletowej, której aktorzy czasami tańczyli, czasami siedzieli i bezgłośnie prowadzili żwawe dyskusje, czasami wykonywali powszednie lub niepowszednie czynności, a Jan Freeze co chwila, w najbardziej niespodziewanym, trudnym do przewidzenia momencie, pstrykał palcami i cała grupa zamierała w bezruchu. Wtedy mówił do swych gości: - Widzicie! To prawie to! A to, o co mi chodzi, osiągnąłbym, gdybym mógł zatrzymać ten ruch bez udziału ich woli. - Artyści patrzyli, kiwali głowami ale później okazywało się, że nie rozumieli, a jeśli nawet, to nie posiadali wystarczającego talentu, by tworzyć sztukę odzwierciedlającą to zrozumienie. Może po prostu było to niemożliwe?

Na jedno ze spotkań zaprosił hipnotyzera, który sprawił, że ludzie zastygali w pozach najbardziej dla siebie naturalnych, choć zadziwiających. Po kilku godzinach uważnej obserwacji, gdy zarówno medium, jak i jego "ofiary", byli u kresu sił, Jan Freeze stwierdził tylko: - To życie jest wyflaczone. Odejdź.

Nowa nadzieja zabłysła w jego umyśle, kiedy nastała era fotografii. Jednakże efekty pracy znakomitych wynajętych fotografików nie zadowoliły go. Podobnie bezowocne były próby udzielania im wskazówek lub ścisłego ukierunkowywania ich pracy.

Później ... skończyły się pieniądze. Na bardzo skromnych resztkach dożył swych starczych lat, nadal szukając, obserwując i rozmyślając, wynajdując w gazetach anonsy o nowych galeriach. Na przykład tej, zatytułowanej: "Życie - galeria na płocie", którą planował właśnie zobaczyć.

Wsłuchał się w siebie, by ustalić, czy czas, Tak. Wstał, założył ubranie i wyszedł na ulicę. Ruch był znikomy jak na te czasy i to miasto, lecz i tak irytował go. Dreptał, stukając cicho laską i usiłował niczego nie widzieć i nie słyszeć. Nawet bicia własnego serca, które nagle zakłuło go silnie. Przystanął, chcąc przeczekać atak, lecz kłucie wzmogło się. Zaczęło mu brakować tchu. Osunął się na kolana, laska wymknęła z ręki, ból wzmógł się, upadł na twarz. W tym momencie ponad cierpienie wzleciało odczucie, a później już świadomość, że oto za chwilę dopełni się jego życie, że za chwilę ujrzy to, czego szukał od tak wielu lat! Z trudnością przewrócił się na wznak, by widzieć. Poczęli zbiegać się ludzie. Jedni zdziwieni, inni zaciekawieni, przestraszeni, obojętni, cyniczni, stoiccy, nawet roześmiani. Szeroko otwarte oczy Jana Freeze widziały ich wszystkich. Czekał, wiedział, że to już tylko sekundy, sekundy, sekunda. Wreszcie stało się. świat znieruchomiał. To było to: statyczni ludzie pełni życia ale jakże bezradni! I ci stojący bez ruchu, i ci usiłujący mu pomóc, i ci przechodzący gdzieś obok. Twarze, gesty, pozycje, ...

Dla Jana Freeze był to obraz radosny, obraz, który zapamiętały jego oczy. Oczy człowieka martwego, w których ci, stojący bliżej, mogli ujrzeć samych siebie.

Opublikowano

Dziękuję za uwagi i przepraszam, że dopiero teraz odpowiadam.

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.



Słusznie, to pozostałość mniemania z czasów, kiedy mówiło się o szkodliwości nadmiaru światła jarzeniowego .... Poprawiłem.



To miał być zamierzony efekt, lecz nie został zrobiony dobrze. Byłoby dobrze krótko "... w bezruchu istotę ruchu..." ale w tej postaci jest złe. Zmieniłem choć nie jestem pewien czy chciałem to tak powiedzieć.



Słusznie. Zmienione.



A to już tak ma być :-)



Z tym mam zawsze dylemat. Wydaje mi się, że jeśli użyję wielu określeń dla jednej idei, to każdy odnajdzie właściwe znaczenie, że któreś trafi, że bez tego pozostawię zbyt wiele swobody i nie dotrę z myślą. W innych sytuacjach te przymiotniki są niezbędne, bez nich rzeczy i zdarzenia zmieniają znaczenie, czasami są nawet od nich ważniejsze. Pewnie jednak powininienem poszukać w sobie więcej umiaru, a może zaufania do ludzi. Znaczenie słów nie dla wszystkich jest tak oczywiste, jak się wydaje tym, co je rozumieją.

Miło było przeczytać uwagi i miłe słowa. Dziękuję.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się
  • Ostatnio w Warsztacie

    • Pani Dyrektor ogłosiła, że na Wigilię zostaną zaproszeni najlepsi maturzyści z ostatnich dwudziestu lat. Jak się okazało było to zaledwie kilka osób. Inicjatorem okazał się tajemniczy sponsor, który opłacił catering szkolnej Wigilii i DJ"a pod tym jednym warunkiem...

      Frekwencja dopisała, catering i DJ również stawili się punktualnie.

      Na początku był opłatek, życzenia, kolędy a później, no a później, to trzeba doczytać.

       

      Na scenę wyszła pani Krysia, woźna, która za zgodą pani dyrektor miała zaśpiewać Cichą noc. Pojawiła się umalowana, elegancka w swojej szkolnej podomce i zaczęła śpiewać, ale nie dokończyła, bo ujrzała ślady błotka na parkiecie. Oj, się zdenerwowała babeczka, jakby w nią piorun strzelił. Trwała ondulacja w mig się wyprostowała i dziwnie iskrzyła, jak sztuczne ognie. Przefikołkowała ze sceny, czym wywołała konsternację zgromadzonych, bo miała około siedemdziesiątki i ruszyła w stronę winowajcy. Po drodze chwyciła kij od mopa z zamiarem użycia wobec flejtucha, który nie wytarł porządnie obuwia przed wejściem. Nieświadomy chłopak zajęty gęstym wywodem w stronę blondynki otrzymał pierwszy cios w plecy, drugi w łydki i trzeci w pupę. Odwrócił się zaskoczony i już miał zdemolować oprawcę ciosem, gdy na własne oczy zobaczył panią Krysię, woźną, złowrogo sapiącą i charczącą w jego stronę i zwyczajnie dał nogę.

       

      – Gdzieeee w tych buuutaaach pooo szkooole?! Chuuliganieee! – Ryknęła Pani Krysia i jak wściekła niedźwiedzica rzuciła się w pogoń za chuliganem.

       

      Zgromadzeni wzruszyli ramionami i wrócili do zabawy. DJ, chcąc bardziej ożywić atmosferę, puścił remiks „Last Christmas”, od którego szyby w oknach zaczęły niebezpiecznie drżeć.

       

      Wtedy to się stało.

       

      Wszystkich ogarnęło dzikie szaleństwo. No, może nie wszystkich, bo tylko tych, którzy zjedli pierniczki.

      Zaczęli miotać się po podłodze, jakby byli opętani. Chłopcy rozrywali koszule, dziewczęta łapały się za brzuszki, które błyskawicznie wzdęły się do nienaturalnych rozmiarów. Chłopięce klatki piersiowe rozrywały się z kapiszonowym wystrzałem i wyskakiwały z nich małe Gingy. Brzuszki dziewcząt urosły do jeszcze większych rozmiarów i nagle eksplodowały z hukiem, a z ich wnętrza wysypał się brokat, który przykrył wszystko grubą warstwą.

      Muzyka zacięła się na jednym dźwięku, tworząc demoniczny klimat.

       

      Za to w drzwiach pojawił się niezgrabny kontur, który był jeszcze bardziej demoniczny.

      Sala wstrzymała oddech, a Obcy przeskoczył na środek parkietu szczerząc zęby, na którym widoczny był aparat nazębny.

       

      – Czekałem tyle lat, żeby zemścić się na was wszystkich!

       

      – Al, czy to ty? – zapytał kobiecy głos.

       

      – Tak, to ja, Al, chemik z NASA. Wkrótce na Ziemi pojawią się latające spodki z Obcymi, którzy wszystkich zabiją.

       

      – Chłopie, ale o co ci chodzi?

      – zapytał dziecięcym głosem ktoś z głębi sali.

       

      – Wiele lat temu na szkolną Wigilię upiekłem pyszne pierniczki. Zostały zjedzone do ostatniego okruszka, ale nikt mi nie podziękował, nikt mnie nie przytulił, nikt nie pogłaskał po główce, nikt mnie nie pobujał na nodze. Było mi przykro. Było mi smutno. Miałem depresję!

      Nienawidzę was wszystkich!

       

      Tymczasem na salę wpadła pani Krysia, woźna, kiedy zobaczyła bałagan, dostała oczopląsu, trzęsionki, wyprostowana trwała ondulacja stała dęba i zaryczała na całą szkołę:

       

      – Co tu się odbrokatawia!

       

      – Ty, stary patrz, pani Krysi chyba styki się przepaliły. – Grupka chłopców żartowała w kącie.

       

      Pani Krysia odwróciła się w ich stronę i poczęstowała ich promieniem lasera. To samo zrobiła z chłopcami-matkami małych Gingy i dzięwczętami, które wybuchły brokatowym szaleństwem.

      – Moja szkoła, moje zasady! – krzyknęła pani Krysia, woźna.

       

      Na szczęście nie wszyscy lubią pierniczki.

       

      Maturzyści, zamiast uciekać, wyciągnęli telefony. To nie była zwykła Wigilia – to była `Tykociński masakra`. DJ, zmienił ścieżkę dźwiękową na „Gwiezdne Wojny”.

       

      Grono pedagogiczne siedziało na końcu sali, z daleka od głośników DJ'a, sceny, całego zamieszania i z tej odległości czuwali nad porządkiem. Nad porządkiem swojego stolika.

       

      Później Pani dyrektor tłumaczyła dziennikarzom, że Wigilia przebiegła bez zakłóceń, a oni robią niepotrzebny szum medialny.

       

      Nie wiadomo, co stało się z chemikiem z NASA, ale prawdą było, że pojawiły się spodki, ale nie z UFO, tylko na kiermaszu świątecznym, które każdy mógł dowolnie pomalować i ozdobić.

       

      Pani Krysia, woźna, okazała się radzieckim prototypem humanoidów - konserwatorów powierzchni płaskich.

       

      To była prawdziwa Tykocińska masakra, która zaczęła się niewinnie, bo od...

       

      Wesołych Świąt!

       

       

  • Najczęściej komentowane w ostatnich 7 dniach



×
×
  • Dodaj nową pozycję...