Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Marian cz. 1


Rekomendowane odpowiedzi

Marian Wlazło, jako osoba wybitnie przeczulona na punkcie swojego nazwiska, bardzo niechętnie opowiadał o okolicznościach, w jakich zostało ono nadane prekursorom jego rodu. Gwoli ścisłości, nie opowiadał o tym nigdy. Nie zdradzał się także, iż w ogóle je zna, toteż wszyscy jego znajomi żyli spokojnie w przeświadczeniu, że historia nazwiska Wlazła, jak historie zdecydowanej większości nazwisk, zaszczyciła grono tych drobnych elementów historii światowej, którymi nikt nie zaprząta sobie głowy; słowem, że takowa rzeczywiście nie istnieje. Jednak nic bardziej mylnego!
Wlazłowie od pokoleń byli rodziną wzorcowo kultywującą tradycję. Dzieciom do kołyski opowiadano historię nadania przydomku biednemu, acz dobrze wżenionemu kmieciowi, Maciejowi. Mogłoby się komuś wydawać nader niestosowne, aby takiej historii wysłuchiwać miały zawinięte w pieluchy berbecie, jednak kolejną cechą wyróżniającą rodzinę Wlazłów było to, że zawsze wiedzieli lepiej. Nie istniał Wlazło, który choć raz w życiu poszedłby na kompromis, nigdy nie ulegali w dyskusji, choćby mieli pozostać skłóceni z całym światem i notabene nieczęsto zdarzało się, aby ktoś z tej rodziny rozmawiał z jednym człowiekiem dwa razy. Wlazłowie mieli swój honor, swoją dumę i, niejednokrotnie błędne, ale zawsze własne i niepodważalne, przekonania.
Członkowie rodziny Mariana z reguły byli ludźmi bardzo pogodnymi, ale tylko we własnym kręgu. Z obcymi nie żartowali, nie śmiali się i nie spoufalali, chyba, że obcy był bardzo atrakcyjnym przedstawicielem płci przeciwnej i przyszłym potencjalnym Wlazłem. W takim przypadku każdy Wlazło stawał się człowiekiem przemiłym, niesamowicie inteligentnym i tryskał elokwencją na wszystkie strony, aż obserwatorzy takiej sceny bezwiednie ocierali twarze, spodziewając się, że ociekać będą jego pięknymi słówkami. Nie było dotąd panny spotkanej przez Wlazła, która nie zostałaby potem jego szczęśliwą małżonką. Bo niewątpliwie zostać małżonką Wlazła, było szczęściem godnym pozazdroszczenia. Kobiety w tej rodzinie wynoszono pod niebiosa, nigdy nie pracowały, były zawsze piękne i zadbane; z radosnymi wypiekami na twarzy wychowywały liczną dziatwę (nie istniał nigdy bezdzietny Wlazło powyżej trzydziestego roku życia) i z niemniejszym entuzjazmem dbały o porządek i ogólne piękno domostwa.
Zaznaczyć należy, że Marian Wlazło był inny. Co do jego nazwiska, nikt już na pewno nie ma wątpliwości, że wolałby, aby nie wygrzebywać na wierzch jego korzeni? Któżby go jednak pytał o zdanie?
Historia sięga czasów Polski szlacheckiej, kiedy to chodził po ziemi ubogi kmieciu, imieniem Maciej. Miodu pił dużo i nie stronił od ruskiej wódeczki, brodę zaś, długą i wiecznie zapapraną trunkiem, czy jedzeniem, nosił, dumnie wypinając pierś, wydawałoby się w zawodach z innym ubogim kmieciem, co wołano go Jontek. Jontek był bezczelnie przystojny, a cała w tym jego bezczelność sprowadzała się do faktu, iż z niezwykłym zdawałoby się tupetem, całą swą przystojność bezwiednie ukrywał! Nie dość, że nosił brodę długą do pasa, jeszcze bardziej od brody Macieja zaplutą i zaświnioną tłuszczem, to również strój jego, workowaty, podarty, brudny i śmierdzący robił z pięknego mężczyzny – pożal się Boże obdartusa!
Było ich takich we wsi dwóch, a nie lubili się jak te dwie sroki, co mordują się o gnat. Omijali jeden drugiego szerokim łukiem, gdy wędrowali wiejską ścieżyną. Kiedy zaś zdarzyło się, że we dwóch zajrzeli do jedynej knajpy w zapyziałej mieścinie trzy zdrowaśki drogi od wioski, wiadomo już było wszystkim, że stoły i krzesła pójdą w ruch. Zaczynało się zazwyczaj po piątym, czy szóstym kuflu warzonego piwa. Karczmarz przezornie chował szkła pod ladę, po czym sam właził pod spód i trząsł wypiętym w gorę tyłkiem, chowając głowę w ramiona. Logicznym wyjściem mogłoby się wydawać zakazanie wstępu do karczmy obu pijusom, były jednak ku temu dwie istotne przeszkody: nie było w mieścinie osiłków zdolnych stawić czoła łapserdakom, a kiedy już, przez nikogo nie zatrzymywani, pojawiali się w oberży, nie żałowali grosza. Zapijali się w trupa, zasypiając pod ławą, a tuż o poranku wyruszali w drogę powrotną do rodzimej wiochy. Rzucanie stołami męczy okrutnie, a ponieważ stoły z solidnego wykonywano drewna i od któregoś razu obchodziło się już bez ofiar śmiertelnych, wyczyny opojów, nie bez przymusu, ale tolerowano.
„Przyszedł był zatem, moje dziecko taki dzień…” – opowiadała któraś z babć któremuś z wnucząt rodu Wlazło, pełna dumy, wyuczonym gestem wszystkich Wlazłów bardzo mocno wypinając pierś – „…kiedy dwóm gagatkom stanąć przyszło w konkury!”. Tak w tej rodzinie zawsze określało się Macieja – ubogiego kmiecia, był to „gagatek”. A w konkury przyszło mu rzeczywiście stanąć pewnego pięknego, słonecznego poranka, kiedy to wytaczał się z pustej o tej porze, brudnej i zarzyganej karczmy. Podnosząc czerwone z pijaństwa oczy, w otoczkach sinej opuchlizny, ujrzał niewiastę, o której nie wiedział jeszcze, że diametralnie odmieni jego życie. Początkowo czuł się po prostu oczarowany jej dziewczęcą urodą, tym, jak poruszała się z gracją niespotykaną u kobiet w tych okolicach. Wspomnieć należy, że kobiety tej zapomnianej przez Boga i Diabła wioseczki, były kobietami mężnymi. Nie wiele brakowało, aby miały zacząć nosić wąsy i żłopać miód bez opamiętania. Ciała miały pulchne i miękkie, lecz z charakteru były twarde jak skała. Pracującym przy żniwach i w miastowych cechach kobietom tej małej wioseczki na wschodzie Polski zdecydowanie brakowało kobiecości.
Tym bardziej zatem urzekły kmiecia Macieja długie, jedwabiste włosy, w złocistym kolorze najlepszego karczemnego piwa (które to skojarzenie Macieja z pewnością nie było bez znaczenia), smukła, rumiana twarzyczka, ozdobiona pąsowymi ustkami w kształcie serca i niewinne oczęta jak dwa błyszczące migdały. Sunął powoli przed siebie, ze wzrokiem utkwionym w jej ogromnym, sterczącym biuście, prawie nie osłoniętym przez mocno wydekoltowany stanik. Dreptała tanecznie po śliskim, miejskim bruku, z balią pełną prania pod pachą. „Raj pijaków” – pomyślał zapewne Maciej, uporczywie podążając wzrokiem za mijającą go pięknością i jej nieprzeciętnymi piersiami – „To jest pijacki anioł; jak dobrze być pijakiem!”. Kiedy dziewczyna znikała z pola jego widzenia, odwracał za nią głowę, zapominając chwilowo o reszcie ciała, wciąż idącej do przodu. Taka gimnastyka nie mogła nie zakończyć się upadkiem. Maciej runął plackiem na ziemię, wyrżnąwszy głową o wilgotne kocie łby. Z głębi jego piersi wyrwało się jedynie zduszone „ugh”.
Minęła chwila czasu zanim doszedł do siebie na tyle, by podnieść z ziemi swe wielkie, nabite cielsko i zorientować się w sytuacji. Znieczulony wciąż szumiącym w jego głowie alkoholem, nie poczuł jak na skroni wyrasta mu guz wielkości własnej pięści. Nie miał też możliwości dostrzeżenia koloru wspomnianego guza, który powoli zaczynał przypominać śliwkę. Śliwkę węgierkę, dojrzewającą w tempie, jak na śliwkę, zastraszającym. Rozejrzał się wokoło, poszukując czegoś, co wydawało mu się, zgubił, nie pamiętając jednak, co to takiego?!
Robił wrażenie jeszcze bardziej pijanego niż był w rzeczywistości. Nawet, jeżeli mogłoby się wydawać, że ktoś, kto nigdy w zasadzie nie trzeźwieje, nie może wyglądać na pijanego „bardziej”, tak właśnie było. Kroczył niepewnie, niewidzące spojrzenie utkwiwszy gdzieś w dali, usta otworzywszy komicznie. Ludzie i zwierzęta schodzili mu z drogi, kiedy rozbijał się po wiejskim trakcie od brzegu do brzegu. Śpieszył gdzieś w swym pijackim transie, nie wiedząc ani dokąd, ani po co zmierza. Wszystkie babki rodu Wlazłów opisywały ten moment bardzo szczegółowo. Ten marsz był wstępem do najważniejszego wydarzenia w jego życiu, do najważniejszego wydarzenia w istnieniu całego rodu, do momentu, w którym ród ten nieformalnie zaistniał.
Marsz pijacki kmiecia Macieja był również, Marian wzdrygnąłby się na to wspomnienie, wstępem do najbardziej wstydliwej, jego zdaniem, części tej historii. Otóż kmieć Maciej zobaczył cel swej wędrówki. Zobaczył cel, o szarych oczkach i sercowych ustach, w towarzystwie pijaka Jontka. Jontek zalecał się do dziewczęcia wcale nie odrzucany. Panna wieszała pranie na sznurki, uśmiechając się od ucha do ucha, ukazując szereg bielutkich, równiutkich ząbków. Jontek wpatrywał się chciwie w jej dekolt z chamowatym uśmiechem na twarzy i strużką śliny oklejającą się obrzydliwie na gęstej brodzie.
Maciej z początku miał ochotę rozpłakać się na ten widok rzewnymi łzami, już po chwili jednak gniew i żądza wzięły górę! Przyjął najgroźniejszy wyraz twarzy, na jaki było go stać, a stać go w tym zakresie było na wiele, po czym ruszył dziarsko przed siebie, podwijając rękawy szarej, zniszczonej koszuliny. Jontek nie miał szans zauważyć zbliżającego się rywala, ten zaś zbliżał się agresywnie, nie kryjąc furii, najlepiej widocznej w wodnistych, opuchniętych, mocno w tej chwili zmarszczonych, świńskich oczkach. Złapał konkurenta za tak zwany wszarz i oderwał brutalnie od rozkosznego widoku dziewczęcego biustu. Jontek padł na ziemię nie mniej widowiskowo niż jeszcze przed chwilą zrobił to Maciej. „Co je, do psiego gnata?!” – miał zakląć ten pierwszy wedle babcinych opowiadań. Nie zdążył rozwinąć swego pytania, bo już na piersi siedział mu rozjuszony kmieciu i ochoczo okładał po zarośniętej gębie. Piwno włosa panienka odwróciła się z lekkością motyla i z niewypowiedzianym przerażeniem obserwowała bijatykę, w której przesądzona była wygrana Macieja. Przyłożyła szczupłe, malutkie rączki do zaognionych policzków, jeszcze wyraziściej kształtując swe pąsowe usta w pełne, pulchne serduszko.
Po niecałych dwóch zdrowaśkach (wedle rodowych babulek) Jontek już leżał bez tchu, a Maciej z panną udawali się do wsi, do Maćkowej stodoły. Porzuciwszy białe wyprane kiecki i pantalony w drewnianej balii, poszła chętnie w objęciach kochanka. Ludziska po drodze mijani kręcili głowami z politowaniem. „Z tym pijusem, taka ładna panna!” – myśleli zapewne z niesmakiem – „a jakie ma donice!” – myśleć także musieli chłopi, odkładając na chwilę kosy, czy sierpy, czy co tam który akurat w dłoni dzierżył. A ona z radością dreptała u boku Macieja, śmiejąc się serdecznie, z delikatną nutką obłędu w głosie.
Na sianie stodoły tylko z początku mogli sami rozkoszować się chwilą. Zaraz bowiem pół wsi się zbiegło, posłyszawszy krzyki i jęki dzieweczki. Łapali za widły, za kosy i pędzili z odsieczą mordowanemu człowiekowi czy to zwierzęciu. Dobiegłszy jednak na miejsce, stawali jak wryci u otwartych na oścież, spróchniałych wrót Maćkowej stodoły. Stali i patrzyli z niedowierzaniem na wyczyny paskudnego, zarośniętego pijaka. Ukryć się nie dało, że patrzyli z zazdrością – czy to kobity, czy chłopy, zazdrościli jak jeden mąż takiego wigoru i krzepy.
Po dłuższej chwili przedstawienie dobiec musiało końca, zjawił się bowiem piękny pan na karym rumaku, a na jego, niemłodej wprawdzie, ale ślicznej, pańskiej twarzyczce, malowało się przerażenie. „On gwałci mi córkę!” – krzyknąć miał kasztelanek w histerii, w tle zaś ryczała jego córeczka z niewątpliwej rozkoszy. – „Ściągnąć z mojej córki to prosię zanim będzie za późno!!”, ale w tej właśnie chwili spazmatyczne drżenie pleców Macieja zdradziło, że już jest za późno. „Juści panocku, za późno, wlazło juści, psia jucha!” – krzyknąć miał któryś z kmieciów i to zdanie powtarzane było przez babki każdorazowo w niezmienionej formie. Tak powstał ród Wlazłów i w ten także sposób kmieć Maciej przestał być zaplutym pijusem (co rzecz jasna nie oznacza, że przestał pić).
Piękny kasztelan okazał się człowiekiem godnym podziwu. W obliczu największej swej życiowej tragedii zachował zimną krew i trzeźwość umysłu. Wciąż rozkosznie roześmianą córeczkę, piękną i rumianą od niedawnych rozkoszy wciągną za siebie na karego rumaka i oddalając się galopem od Maćkowej stodoły, zdążył jeszcze rzucić za siebie: „Jutro przywiozą cię, kmieciu bryczką do dworu i zapomnisz na zawsze, żeś był kiedykolwiek kmieciem i pijusem, a jeśli nie, to każę pozbawić cię twojej obskurnej gęby!”. Kmieć nie protestował.
Tak zatem ubogi kmieć Maciej niespodziewanie stał się paniczem Maćkiem we dworze szanowanego wtedy bardzo kasztelana, a wszystko dzięki chuci obłąkanej pańskiej córeczki. Odtąd, kiedy przejeżdżał przez wieś piękną hebanową, bogato rzeźbioną bryczką z pąsowo okutymi siedzeniami, wołano na niego „Wlazło Maciej jedzie, Wlazło Maciej!!!”, Maciek zaś tak dumny był ze swego dokonania, że od przydomka już nie odstąpił, był jednocześnie wbrew wszelkim najsłuszniejszym pozorom człowiekiem o sprycie niebywałym tak, że już wkrótce cały dworek z przyległościami należał do niego i nie dość tych osobliwości w jego wykonaniu! Spłodził synów ośmiu i jedną piękną, rumianą po mamusi jasnowłosą córeczkę. Zapoczątkował ród z niezwykłymi tradycjami, ród bogaty i dostatni, pełen żigolaków i sprytnych, obrotnych (w każdym znaczeniu tego słowa) panien. Było zatem czym się chełpić.
Trafił się jednak również w tej rodzinie Marian Wlazło. W XXI wieku nie czas ani miejsce rzecz jasna na rodowe wspominki z czasów Polski szlacheckiej i nie czas, by się nimi chwalić, on przynajmniej z takiego wychodził założenia w przeciwieństwie do reszty rodziny. Rodzinę zaś miał oczywiście liczną. Trzech braci i trzy siostry, z co najmniej dwójką dzieciaków każde i pewne jest, że na tym nie poprzestaną. Sześcioro rodzeństwa plus dwoje rodziców, a wszyscy ośmioro jak jeden mąż (już nie wspominając ciotek i wujów…) nie cierpieli serdecznie Mariana, całą zaś winą za jego spaczenie obarczali Warszawę.
Marian już w wieku lat trzynastu zdradzał ponadprzeciętne zdolności w uczeniu się i przejawiał nieprzeciętną inteligencję w dziedzinie nauki. Cała jego rodzina zamieszkiwała na wsi, nie hańbiąc się oczywiście robotą. Państwo we dworze, co prawda nie wchodziło już w ich posiadanie czternaście wsi, jak to swego czasu miało miejsce, ale zdołali obronić przed wojenną rozbiórką ponad dwa tysiące hektarów ziemi, z której wciąż czerpali niebagatelne dochody, uprawiając pszenicę, żyto i rzepak. Zatrudniali całą masę ludzi, posiadali całą masę maszyn rolniczych najwyższego kalibru. Gospodarze z nich byli niezrównani, a tym, co pozwoliło im, jak to się mówi, zajść tak wysoko, były nie tylko zdolności do interesów, ale również absolutna solidarność rodu Wlazłów, którą Marian jedyny ośmielił się zerwać.
Ukończył wiejską szkółkę (co tradycja to tradycja, żadne z Wlazłów nie skalało się nigdy nauką, czy kontaktami z tak zwaną „inteligencją”) rok przed terminem i nauczyciel stwierdził – „chłopak musi iść na studia, chłopak ma talent!”, natomiast Marian niezmiernie się tym talentem przejął i powiedział sobie, „Tak! Muszę iść na studia! Mam talent!”. Nieporównanie odmienna była jednak reakcja rodziny: „A co to są studia?! Ty chyba żartujesz!”, ale Marian nie żartował. W wieku osiemnastu lat został przyjęty na Uniwersytet Warszawski na wydział biologii i dostał tam stypendium socjalne, po czym w kolejnych latach wciąż otrzymywał stypendia naukowe za jedne z najlepszych wyników w całej uczelni. Rodzina nigdy naprawdę nie przebaczyła mu tej hańby, ale być może jej stosunek do Mariana nie byłby jeszcze tak wrogi, gdyby Marian się ożenił i spłodził siedmiu synów. Marian natomiast ani nie płodził, ani tym bardziej się nie żenił.
Z coraz większą pewnością przypuszczać by można, że został obciążony klątwą. Z całego ponad czterystuletniego rodu żigolaków i Casanovów to on właśnie urodził się chłopcem nieśmiałym i wstydliwym. Urody był dla odmiany pierwszej i mnóstwo dziewczyn cicho kochało się w Marianie zarówno w wiejskiej szkółce, jak i na studiach. Przechodził przez kilka niezbyt udanych związków z pięknymi i mądrymi, choć rozpustnymi dziewczętami, nigdy się jednak Marian nie zakochał, a panny nie wytrzymywały z nim dłużej niż rok. Większość ich schadzek inicjowanych było przez same dziewczyny, bądź przez życzliwych kolegów Mariana. Nigdy nic z takiej randki nie wyszło, przynajmniej nie to, czego oczekiwałaby od Mariana rodzina.
Godne uwagi, bardziej jednak z powodu tajemniczości samego zajścia niż żeby miało pozostawić jakieś piętno na jego topornej psychice, było zwłaszcza jedno spotkanie Mariana z piękną Sylwią Z. na tylnym siedzeniu jej samochodu. Poza zdolnościami szybkiego uczenia się o bakteriach i grzybach, Marian nie przejawiał innych znaczących talentów takich jak na przykład prowadzenie samochodu. Spotkanie z Sylwią w prawdzie nie było pierwszym jego cielesnym kontaktem z kobietą, było to jednak pierwsze spotkanie, na którym wydarzyło się tak wiele, a z każdą z wcześniejszych swoich partnerek Marian spotykał się nieraz ponownie.
Dotychczas schadzki Mariana z dziewczętami ograniczały się do niezbyt z resztą satysfakcjonującego którąkolwiek ze stron seksu. Pierwszy raz przeleciała go dziewczyna w liceum, starsza o dwa lata, kiedy chłopak miał siedemnaście lat. Po jednej z niesamowicie drętwych szkolnych imprez zabrała go do siebie do domu, zaprowadziła do pokoju i kazała zdjąć spodnie. Marian zupełnie w tych sprawach nieuświadomiony, zrobił, co mu kazano i położył się na łóżku. Cały rytuał przeczekał z kamienną miną niczym nieunikniony kataklizm. Dziewczyna kazała mu iść do domu i na tym skończyła się pierwsza przygoda Mariana z seksem. Kolejne nie wyglądały lepiej, kochał się w łóżkach panieńskich wielu ślicznotek, kochał się w kilku miejskich ubikacjach i na łąkach za miastem. Nie zdarzyło się nic zaskakującego aż do spotkania z Sylwią w samochodzie (w którym to miejscu też nie schodził się z dziewczyną po raz pierwszy).
Dziewczyna nie wyłączyła silnika, na zewnątrz panowała wyjątkowo mroźna zima, więc nastawiła grzanie w pojeździe na najwyższe obroty. Oboje przesiedli się na tylne siedzenie, bez zbędnych słów, Marian już wiedział, czego od niego oczekują. Dziewczyna w miłosnym uniesieniu wyginała swe ciało nagie i smukłe, celując czubkiem odrzuconej w tył głowy prosto w przednią szybę wozu, jej ramiona kryły się przed Marianem gdzieś za oparciami przednich siedzeń, mógł jednak bez skrępowania obserwować z osobliwym zaciekawieniem (to dobre określenie) jej malutkie i sterczące, piersi skaczące we wszystkie strony. Kochali się tak w najlepsze, czego nie można jednak nazwać spokojnie z uwagi na coraz dziksze okrzyki dziewczyny, kiedy nagle Marian poczuł, że coś się pod nim porusza. Oderwał wzrok od rozbrykanego biustu, dyskretnie zerknął w dół, ostrożnie aby nie przeszkadzać siedzącej na nim okrakiem dziewczynie, ale nic nie spostrzegł, choć niewątpliwie wciąż poruszało się pod nim coś bardzo dużego i przyspieszało wraz z rytmicznie podskakującą panną. Skupiał się przez dłuższą chwilę i kiedy usłyszał ostateczny krzyk Sylwinej rozkoszy doznał olśnienia. Toczyli się wraz z samochodem po wyboistym podłożu zbocza leśnego jaru. Ucieszony ze swego odkrycia chciał się nim natychmiast podzielić z partnerką, ale wtedy poczuł jak jakaś ogromna siła wyrzuca go w przód i jak uderza nosem w rozchylone krocze dziewczyny. Potem stracił przytomność.
Ocknąwszy się usłyszał irytujący dźwięk klaksonu i poczuł na twarzy zapach i smak spermy wymieszanej z krwią. Otworzył szerzej oczy, ale wokoło było ciemno i nic nie mógł dostrzec, dopóki nie otworzył drzwi samochodu, czuł jednak, że niesamowicie boli go nos. Zapaliła się mizerna lampka w suficie pokrytym niebieskim pluszem i czerwonymi plamami krwi. Światło lampki wydawało się tak mizerne i złowieszcze, sama ona była bowiem pokryta dużą plamą krzepnącej posoki. Marian nie zorientował się w sytuacji, jeszcze przez około godzinę pozostając w ciężkim szoku. Nie oprzytomniał nawet na tyle, by zdjąć z klaksonu bezwładne, blednące z każdą chwilą udo niedawnej kochanki. Przeszywający dźwięk początkowo wwiercał mu się w mózg jak wiertło wiertarki, po chwili jednak chłopak był w stanie go ignorować. Z ciekawością macał się ostrożnie po nosie, w szoku jednak nie czuł jeszcze prawdziwego bólu, który miał dopiero nadejść.
Kiedy przyjechała policja, zawiadomiona zapewne przez kogoś z pobliskich mieszkańców, Marian wciąż siedział na tylnym siedzeniu, wodząc błędnym wzrokiem dookoła, Sylwia natomiast wciąż tkwiła w kompromitującej pozie przerzucona przez rozbitą przednią szybę samochodu, do połowy w środku wozu i do połowy na jego masce bezlitośnie zgniecionej w harmonijkę. Na drzewie pozostawała wciąż wielka czerwona plama: mieszanina krwi i mózgu pięknej dotąd Sylwii Z., niewątpliwie głównej winnej całej tej tragedii. Z tego, co ustaliła policja wątpliwości nie ulegało, że dwoje dzieciaków (bo choć oboje mieli wtedy po dwadzieścia dwa lata, dla policji pozostawali nieoficjalnie dzieciakami, podobnie jak wszyscy młodzi ludzie, którzy przez nieostrożność i młodzieńczą głupotę wpakowali się w jakieś straszne kłopoty) uprawiało seks na tylnym siedzeniu samochodu i że dziewczyna musiała niechcący zwolnić zaciągnięty ręczny hamulec, samochód natomiast nie był na biegu i w rezultacie stoczył się po zboczu, uderzając w drzewo. Marian do dnia dzisiejszego nie wie na pewno, co stało się tamtego wieczoru, ani go to specjalnie nie interesuje, zaś złamany nos zrósł mu się całkiem nieźle, pozostawiając jednak po sobie niewielki garb przy nasadzie. Przyznać należy, że szok, jakiego doznał na skutek wypadku nie był dla niego nowością. Jak można przypuszczać, całe życie Mariana to życie w jednym wielkim, niekończącym się szoku z wiecznym zdziwieniem na twarzy i wieczna nieświadomość, co się właściwie dzieje dookoła.
Marian nie był człowiekiem sentymentalnym. Nie poruszyła go śmierć Sylwii Z. (prawdopodobnie nie zupełnie zdawał sobie sprawę z tego zgonu), podobnie jak nie poruszyła go śmierć własnych rodziców. Mniej wprawdzie tragiczna, bo całkiem naturalna śmierć ze starości we własnym wielkim małżeńskim łożu we własnym rodzinnym domu pośrodku własnej rodowej wsi, albowiem trzon rodziny Wlazłów nigdy nie wyprowadził się z tej chlubnej niesamowicie, zapomnianej przez Boga i Diabła wioski na wschodzie Rzeczypospolitej. Marian powiadomiony o śmierci rodziców zjawił się w opuszczonych przed laty rodzinnych stronach, wycałował i wyściskał całą liczną rodzinę, wszystkich po kolei, nikogo nie pomijając, (jako że wszyscy bez wyjątku zjawili się na pogrzebie i stypie) najadł się i napił do syta, poczym dnia następnego po stypie wesołej jak wesele wrócił do swej małej, ulubionej kawalerki w centrum stolicy.
Żył z dnia na dzień, żywiąc się bułkami z mielonką i piwem. Pracował w laboratorium, gdzie za marne grosze asystował przy rozlicznych eksperymentach. Nie żeby go nie było stać na więcej, bo było go stać! Wiedzę miał większą niż niejeden pożal się Boże warszawski naukowiec, zwłaszcza w tym podrzędnym pożal się Boże laboratorium, tyle, że Marian za wyjątkiem okresu, kiedy zmotywowany przez wiejskiego nauczyciela postanowił podjąć studia, nigdy nie był człowiekiem ambitnym. Pozytywną stroną tego medalu było zaś to, że wszyscy Mariana lubili. Bo kto by nie lubił, skoro nie wadzi, nie mądrzy się i znacznie, naprawdę znacznie pomocny jest w robocie, za którą to ty, a nie on dostaniesz całą właściwą zapłatę? Wszyscy lubili Mariana.
To, że był tak okrutnie lubiany owocowało z kolei tym, że zapraszany był do wielu zacnych towarzystw, na wiele zacnych bankietów i przyjęć z okazji ukończenia projektu badań i tym podobnych dupereli. Przy takich okazjach koledzy z laboratorium zawsze lubili go mieć przy sobie. Marian co prawda nigdy nie miał pojęcia, co dzieje się aktualnie w lokalnej, czy krajowej polityce, o światowej już nie wspominając, zawsze jednak był w temacie, jeśli chodziło o bakterie i grzyby. Z tym z kolei przeciętny warszawski biolog miewał nie rzadko problemy. Któż bowiem przy zdrowych zmysłach myślałby o grzybicy pomidorów, znalazłszy się na wielkiej scenie lokalnej polityki warszawskiego świata nauki? Ukryć się nie da, że siedząc w skórzanym obrotowym fotelu przy biurku polerowanym nie raz welurowymi spódniczkami pań sekretarek zarabia się nieporównanie więcej niż na zimnym, metalowym stołku przy mikroskopie, a i spódniczki przybierają tutaj atrakcyjniejsze kształty i przyjemniejsze w dotyku faktury. Było o co walczyć w politycznym wyścigu szczurów i co sprytniejsi naukowcy wiedzieli o tym doskonale. Marian był, można powiedzieć – człowiekiem od bakterii i grzybów. Marian ratował warszawską bakteriologię przed kompromitacją, udzielając więcej niż wyczerpujących odpowiedzi kiedy zapadała świdrująca uszy cisza na dźwięk słów streptococcus faecalis i jasne jest, że była to sytuacja, w której najwięcej miał do powiedzenia.
O bakteriach i grzybach Marian wiedział wszystko, trochę go być może nawet pasjonowały (o ile można powiedzieć, że cokolwiek pasjonowało Mariana) gdy zatem zdarzyło się, że któryś z co bardziej kompetentnych w swej profesji zagranicznych gości bankietu zechciał z kimś skonsultować swoje wyniki badań, niezmiennie odsyłany był do „mojego asystenta, chłopak jest młody, niech wykaże się wiedzą, daj się dzieciakowi popisać” i Marian w takich momentach wygłaszał niekończące się monologi (a nie jest to przesadą, gdyby w którymś momencie kolega po fachu nie przerwał Marianowi, mogłoby się okazać, że nie przestanie mówić do końca wieczoru, a może nawet nigdy). Największą natomiast zaletą takiego asystenta pod ręką było to, że nie wiązał się z żadnym ryzykiem. Nawet, gdyby ktoś zaproponował mu przez przypadek ciepłą posadkę na samym początku kolejki do fotela dyrektorskiego, najprawdopodobniej w najwyższym zdumieniu odmówiłby słowami w stylu: „biuro? A co z laboratorium? Bakterie potrzebują mnie bardziej niż sekretarka”.
Bywał zatem w towarzystwie, opijał się szampanem i najadał do syta, traktując bankiety jak najlepszą okazję, by napchać się jedzeniem „z wyższej półki”, jak sam je sobie w duchu nazywał. Kontrast kieliszka szampana i plasterka wędzonego łososia do szklanki piwa i puszki mielonki był ogromny, toteż Marian bardzo lubił przyjęcia, a jak twierdził – ciągle go zaskakiwały. Wystarczyło bowiem, aby raz ułożono łososia na talerzu płasko z pół-plasterkiem cytryny, a kolejnym już zwiniętego w koreczek, przebitego wykałaczką, aby Marian czuł się zaskoczony i zaaferowany. Po prostu mielonka to zawsze taka sama mielonka…
Nie licząc jednak takich okazjonalnych wizyt na przyjęciach i bankietach, życie Mariana toczyło się spokojnie i leniwie jak drogowy walec. Co by się nie działo, działo się na zewnątrz. W wewnętrznym świecie Mariana panowały odwieczny ład i harmonia. Nic nie było w stanie zakłócić jego fizyczno-psychicznej równowagi, nawet coś tak emocjonującego jak światowej klasy odkrycie w dziedzinie biologii! Można przypuszczać, że jakieś nadnormalne siły rządzące wewnętrznym światem Mariana odepchnęły od niego tę nieprawdopodobną możliwość.
Otóż pewnego całkiem niepozornego dnia, w którym to jak co rano pożywił się kanapką z mielonką, Marian jak zwykle wyszedł do laboratorium. Ale skowronki już wiedziały, że coś się może wydarzyć. Skowronki śpiewały tego dnia wyjątkowo pięknie i to w centrum stolicy! Skąd się tu wzięły – nie wiadomo, po co śpiewały – Bóg raczy wiedzieć i czy śpiewały w ogóle – przeciętny Warszawiak też nie byłby w stanie stwierdzić, bowiem umysł przeciętnego człowieka znaki tak irracjonalne zawsze ignoruje. A niesłusznie! Bo gdyby choć jedna osoba usłyszała ptasie śpiewy tego poranka, już by wiedziała, że należy być bardzo czujnym i ostrożnym – bo to może być dzień przełomowy. Dość, że ptaki są zawsze spychane do rynsztoków życia miejskiego (czego niewątpliwie najlepszym przykładem są same gołębie) i że rewolucja biologiczna nikomu w Warszawie nie zaprzątała głowy.
Marian wszedł do laboratorium i jak zwykle usiadł przy swoim miejscu pracy. Miał swój mikroskop i swoje próbki organiczne, miał swoje notatki i swoje pocztówki urodzinowe. Lubił urodzinowe pocztówki, a ponieważ nigdy ich od nikogo nie dostawał, kupował je sobie i wypisywał samodzielnie. Żeby było jeszcze zabawniej, wypisywał je nie tylko na własne urodziny. Życzył sobie zdrowia i pomyślności w urodziny babki, ciotki, kuzynki, szefa i każdego współpracownika z laboratorium. Pocztówki Mariana zajmowały w szufladzie trzykrotnie większą powierzchnię niźli notatki z badań. Teczki z notatkami, owszem pokaźnych rozmiarów i godne podziwu również zajmowały powierzchnie przeogromne, tyle że rozkładała się ona w miarę równomiernie na szuflady jego kolegów. Pożyczali, nie oddawali, ale Marian charakteryzował się nie tylko dobrym sercem, lecz również żenującą ignorancją i nieokreślonym zaufaniem wobec współpracowników laboratorium. Jak już było wspomniane – Mariana wszyscy lubili.
Zaczęło się prozaicznie: Marian szukał notatek. Chciał odświeżyć jedno ze starszych badań nad jakąś wyjątkowo nieciekawą bakterią, powodującą jakąś tym bardziej nieciekawą i wyjątkowo obrzydliwą chorobę u konika polnego. Marian szukał, ale nie znalazł, pomyślał więc, że ktoś pożyczył. Zdarza się – pamięć ludzka jest zawodna – zapomniał oddać. Wnioski takie wyciągnął Marian dopiero po opróżnieniu zawartości szuflady, kiedy to cała ona znajdowała się już w nieładzie na biurku obok mikroskopu i pojemniczka z różnymi dziwnymi próbkami organicznymi (zapytany, jakie próbki badał tego poranka, mógłby rozwinąć odpowiedź do rozmiarów dwuletniego cyklu wykładów uniwersyteckich, z tego też względu lepiej będzie dla nas wszystkich, jeśli zostaną one po prostu próbkami organicznymi). Próbując upchnąć papierzyska z powrotem w szufladzie, Marian potrącił butelkę z okropnie zanieczyszczonym płynem pełnym białej zawiesiny, która z kolei potrącając pojemniczek z próbkami runęła na podłogę. W przestrachu nasz bohater wypuścił z rąk wszystkie trzymane dotąd pocztówki, które także wylądowały na podłodze, w kałuży rozlanego płynu pośród rozbitego szkła i próbek organicznych.
Zaczęło się dziać coś dziwnego. Marian – urodzony naukowiec – znieruchomiał w jednej chwili, obserwując bacznie sytuację. Komórki bakterii z białej zawiesiny mnożyły się w zaskakującym tempie na pożywce z celulozy papieru pocztówkowego, tuszu i substancji organicznych. Marian – urodzony kretyn – złapał czym prędzej cały bałagan i zanim do głosu doszły bardziej inteligentne komórki jego mózgu, spuścił wszystko razem w klozecie. Wykonał głupotę podwójną, bowiem nie dość, że usunął być może największe dotychczas odkrycie warszawskich uczonych w zakresie biologii, to jeszcze przyczynił się do totalnego zapchania całej sieci kanalizacyjnej swego laboratorium. Wkrótce w innych pomieszczeniach badawczych spuszczane w klozetach i umywalkach zlewki z pięknym, różowym, zielonym, czy purpurowym bulgotem powracały wiernie do próbujących je upłynnić naukowców. Marian – urodzony pechowiec – został natychmiast zdemaskowany jako sprawca katastrofy i zmuszony oddać dwie swoje kolejne pensje na przepchanie sieci kanalizacyjnej laboratorium. A skowronki ostrzegały – to nie będzie zwykły dzień. Bo zdarzyć się miało jeszcze wiele.
Była dopiero dwunasta w południe, kiedy Marian siedział przygnębiony przy swym mikroskopie i obserwował bakterie ecoli mnożące się w najlepsze na pożywce z laktozy. Patrzył w nie tępo, podpierając leniwie głowę na dłoni tak, że skóra z policzka marszczyła mu się smętnie pod okiem, przymykając je w trzech czwartych. Niezwykle smutny i żałosny był to widok, tym bardziej, że Marian nie był osobą, która poddawałaby się jakimkolwiek emocjom nawet w najcięższych życiowych sytuacjach. Weźmy chociażby taką Sylwię Z., zmarłą tragicznie na jego oczach po burzliwym z nim stosunku. Nie zastanowił się nawet w jaki sposób doszło do wypadku, ani w głowie mu było pytać, a pierwsze jego słowa po przybyciu policji brzmiały: „przepraszam, czy pan może ten klakson wyłączyć? On mi wprawdzie specjalnie nie przeszkadza, ale jest noc, a tu ludzie mieszkają. Nos mnie boli.”. I nawet, jeżeli policyjny psycholog uznał wypowiedź Mariana za szok powypadkowy, można śmiało nazwać go po prostu nieczuła bestią. Nigdy po tym dniu nie zainteresował się, gdzie podziała się piękna i seksowna Sylwia Z.
Teraz jednak, spoglądając smętnie w mnożące się rozkosznie bakterie, Marian pozwolił się porwać filozofii egzystencjalnej i niezaprzeczalnie odczuwał smutek. W jednej chwili zapragnął stać się bakterią. Ogarnięty nagłą, niepohamowaną melancholią, wpatrywał się w drobne żyjątka i rozmyślał nad sobą, nad swoim życiem, nad rodziną i nad nazwiskiem. Faktem jest, że napadają nas wszystkich takie rozczulenia w najmniej oczekiwanych momentach i jesteśmy wtedy zupełnie sami, nie przygotowani na walkę z mądrością wszechświata. „Gdyby nie wlazło, to wszystko byłoby inaczej!” – myślał więc nieszczęśliwy Marian, z trudem powstrzymując łzy. – „Co to za życie?! Kto ja, co ja w ogóle jestem?!”. Po chwili już płakał jak dziecko, a jego łzy płynęły strumieniem na mikroskop, na blat stolika i na Bogu ducha winne bakterie ecoli. Marian załamał się pierwszy raz w życiu, pierwszy raz w życiu czuł, że wszystko jest nie tak i że życie powinno być czymś więcej, cokolwiek to miało oznaczać. Pierwsza chandra w życiu Mariana w wieku lat dwudziestu siedmiu okazała się głęboka i irracjonalna. Siedział nad mikroskopem w podrzędnym warszawskim laboratorium i płakał.
Okazała się ta chandra jednocześnie szalenie znacząca nie tylko dla jego dziwacznego życia, ale również dla serca i duszy innej niewinnej i słodkiej istotki. Moment był jak by nie patrzeć wybitny dla wielkiego i niepowtarzalnego wejścia panny Duni! Panna Dunia, kobieta mądra choć nie zupełnie piękna, całkiem nawet przeciętna i jedna z wielu tutejszych laborantek cichutko kochała się w Marianie. Połykała łezki, gdy bez reakcji mijał ją w korytarzu, gdy milczał jak przynosiła kawę (tylko sypana, dwie i pół łyżeczki cukru, zawsze śmietanka, broń Boże z mlekiem! Wyrecytowałaby te instrukcje obudzona w środku nocy!). Wzdychała cichutko w swoim małym pokoiku, przy wielkim szarym mikroskopie. Panna Dunia była kobietką malutką, wszelkie sprzęty laboratoryjne wobec niej były wielkie. Pozostawała jednocześnie niezauważona i ignorowana przez cały personel laboratorium, w niczym to jednak nie umniejszało jej smutnej, nieodwzajemnionej miłości do Mariana Wlazło.
Marian w oczach Duni stał się ideałem odkąd tylko pojawił się w placówce. Dunia trafiła do laboratorium pół roku wcześniej i była ogólnie zorientowana w prawach, jakie nim rządziły. Wiedziała, gdzie zrobić kawę, gdzie odebrać wyprane fartuchy, umyć filiżanki, a nawet dokąd udają się starsi laboranci prowadzący praktyki wydziału biologii z najbardziej urodziwymi studentkami Uniwersytetu Warszawskiego w celach „wypisywania zaliczeń”. Żegnała ich nieraz pogardliwym prychnięciem i odprowadzała wściekłym spojrzeniem do malutkiej klitki starego zgrzybiałego ciecia laboratorium, który zawsze miał wolne w poniedziałki. Dodać należy, że Dunia wszystkie swoje zajęcia na studiach zaliczyła uczciwie, a dziewczętami pracującymi na ocenę przy pomocy niższych partii ciała niż głowa miała w zwyczaju otwarcie pogardzać. Czymś o wiele wznioślejszym naturalnie miały być schadzki ze studentami dla czystej przyjemności i wizyty w gabinecie szefa, bo przecież jest jego pracownicą… ale Dunia nie lubiła o tym mówić.

/ciąg dalszy z przyczyn technicznych jest w drugiej części, ale jest to JEDNO i to samo opowiadanie, pozdrawiam/

Za 144 godziny będzie kolejna część, ależ mnie irytują te ograniczenia... ;)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Może tak.

Znałem kiedyś Mariana Wlazło, to był dopiero świr :D - poważnie

jest bardzo dobrze, duża klasa...

błędów nie szukam - zmieniłbym tylko historia światowa na powszechna...to rzuciło się w oczy...

Pozdrawiam z Grodziska Mazowieckiego..

p.s

Mam prośbę, jeśli bedziesz wiedzieć coś na temat warszatów, konkursów literackich, itp w naszej okolicy to daj znać :D , ja śledzę wszystko na bierząco, ale zawsze coś może umknąć...pozdrawiam jeszcze raz bardzo serdecznie.
Kontakt: [email protected] lub gg7416881

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...