Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Bez i słowik /villanella/

W bzie skryte gniazdo słowika,
jest jego domem majowym,
to stamtąd płynie muzyka.

Rośnie w ogrodzie jak dzika
zjawa, zakwitnąć gotowy,
bez, w którym słychać słowika.

W nocy, jak snu galaktyka
w kolorze lila, nam głowy
mąci, gdy płynie muzyka.

Nocne uczucie nie znika,
z nim zaczniesz rano dzień nowy,
by czekać śpiewu słowika.

W majowym bzie się zamyka
słowik i bez, dwie połowy,
życie i czas, jak muzyka.

Płyniesz z nią, zegar wciąż tyka,
czas mija jak sen liliowy,
wśród bzu i śpiewu słowika,
życia rozbrzmiewa muzyka.

Opublikowano

))...Witaj, o Piękna Panienko..)) Mała specjalizacja, widzę..) Dobrze, że piszesz o rzeczach małych w tej formie, wszak na poczštku była to "piosenka pasterska", więc ekloga, rodzaj naiwnego (nie mylić z banalnym) spojrzenia na rzeczywistoœć. Ładnie..))

pozdrawiam.;-))

Opublikowano

Lobo
Bardzo dziękuję. Villanelle mnie zauroczyły. Jeszcze ich trochę napiszę, bo trudno mi się wyzwolić od tego uroku, ale napisałam także takie mniej pachnąco-naiwne :)))
Pozdrawiam serdecznie.

Mea Mill
Dlaczego potknięcie?
Proszę powiedz, może coś poprawię.

Opublikowano

Fr ashko miła,
niestety nie mogę twego marzenia spełnić :)))
Wszystkie moje wiersze są z rymami. Jak zobaczysz gdzieś nick Soroka to nie czytaj po prostu i już.
Ale myślę, ze nie masz racji i bardzo chętnie Cię zawsze będę gościć pod moim wierszykiem. Może się do rymów przekonasz. Jakieś życzenie może, temacik wiersza ulubiony. Życzenia spełniać bardzo lubię :)))
Pozdrówka

Opublikowano

nie lubię rymów, bo mnie od treści odciągają- jak juz kiedys pisałam- skupiam się na tym "z czym to sie ma rymować" i treść ucieka... a poza tym wiersze rymowane są dla mnie pozbawione pewniej tajemniczości i magii...

żartowałam z tym apelem ;) zaglądać pewnie bede, bo nie wszystkie rymowanki misie nie podobają, ale to rzadkość- stety czy nie, nie wiem... :)))

pozdrawiam serdecznie! fr.ashka ;))

Opublikowano

ja tam może rymy lubię, ale jednak tu mnie trochę rażą.
wiersz przyjemny, ale powtarzający się słowik i muzyka niestety jakoś psują odbiór. za dużo trochę tego jednak.
chociaż rozumiem, że taka była koncepcja.
niestety to nie dla mnie ;)

no ale ok.

pzdr
wiktor

Opublikowano

Wiersz nie musi sie podobać, ale to, że są powtórzenia w wierszu jest zasadą villanelli.
To nie jest zwykły wiersz gdzie można z czegoś zrezygnować albo coś dodać.
Villanellę pisze się według schematu: pięć zwrotek trójwersowych i jedna czterowersowa z powtarzającymi się wersami z rymami A1 i A2. W całym wierszu występują tylko dwa rymy( czy raczej rodziny rymów) ułożone jak poniżej:
A1 / b / A2
a / b / A1
a / b / A2
a / b / A1
a / b / A2
a / b / A1 / A2
Cała zabawa polega na tym aby powtórki były celowe i treść nie zginęła w formie.
Pozdrawiam

Opublikowano

W bzie skryte gniazdo słowika, - bardzo plynne dwa pierwsze słowa
jest jego domem majowym, - to 'jest" niepotrzebne, rozumiem dbałośc o zgłoski, ale tworzy taki naddatek
to stamtąd płynie muzyka. - no pewnie

Rośnie w ogrodzie jak dzika - nie wiem, czy ta przerzutnia się dobrze komponuje
zjawa, zakwitnąć gotowy, - no wlasnie - rytm
bez, w którym słychać słowika. - kolejny plynny wers

W nocy, jak snu galaktyka
w kolorze lila, nam głowy - i znowu ta przerzutnia
mąci, gdy płynie muzyka.

Nocne uczucie nie znika, - nocy - nocne (powyżej) - powtórzenie zupełnie błędne
z nim zaczniesz rano dzień nowy,
by czekać śpiewu słowika.



PS - oczywiście jest to zgodne z zasadą vilanelli (teraz sprawdziłem dopiero), aczkolwiek jednak mnie to osobiście nie przekonuje - ale mimo wszystko i tak godna uwagi praca. Potrzebna zresztą.

Opublikowano

zak stanisława
Bardzo dziekuję. Gdy pierwszy raz przeczytałam villanellę, nie wiedziałam nic o jej zasadach, Stasznie mi się podobała ta śpiewność wiersza. To tak fajnie wygląda, ale na początku wcale mi nie było łatwo się dostosować do jej rytmu. A teraz trudno mi się z niego wyzwolić :)))
Miło mi, że się podoba.
Pozdrawiam serdecznie.

Miły Krzywaku
Taki długi komentarz, a ja nie wiem czy podobał się mój wiersz czy wręcz przeciwnie :)))
Czy to rozłożenie go na części miało służyć pokazaniu błędów, czy zalet?
Co to znaczy, że "jest" jest naddatkiem. To osmiozgłoskowy wiersz a "jest " jest częścią zdania, bez niego zdanie byłoby niepełne, a wersy nierówne.
Cóż złego w przerzutniach ?
Nocy, nocne - może być np. Tamto uczucie.... ale opowiadam o nocnym uczuciu, a nie jakimś innym. W całym wierszu cała masa powtórek, czemu ta właśnie miałaby razić.

Ale myślę jednak, że się trochę podobało, bo kolega przecież nie chwaliłby swojej pracy. :)))
Pozdrawiam bardzo serdecznie i dziękuję za komentarz.

Opublikowano

Nie no, podobało, tylko zauważyłem podobne kłopoty - dopasowac słowa do zgłoskowości. I własnie to samo zarzucano Kochanowskiemu, że wpisze cokolwiek, bo musi mu sie zgadzac. Ale reguły sa po to, że jak sie tworzy villanelle to ma byc villanella, a nie jak np. w dziale skonidąd dla zaawansowanych jest sonet, ktory sonetem nie jest.
Zatem te zarzuty, hm, to już nie jest krytyka, a bardziej dyskusja. No bo dlaczego przerzutnia - bo się traci rytm - proszę pzreczytac NA GŁOS strofę 1 i 2 i porównac.
Do następnego razu - na pewno wpadnę i pozdrawiam miłą (tu podkreślenie) panią Joanne.

Opublikowano

Bartoszu
Dziękuję, to bardzo sympatyczna pochwała. Właśnie o to mi chodzi aby przekonać kogoś, że pisanie villanelli to fajna zabawa :))
Villanelle piszę od niedawna jest ich ok. dwudziestu, a takich kwiatowych na razie siedem. Ale pewnie jeszcze trochę ich napiszę, tyle kwiatów przecież dopiero zakwita :))
Pozdrawiam.

Miły Krzywaku
Wielkie dzięki, ale uważaj waść bo mi ta sodowa uderzy. Do Kochanowskiego jeszcze mnie nikt nie porównywał :))
To prawda, z tymi dopiskami. Staram się aby ich nie było, albo chociaż nie było widać, ale coś czasem wylezie. Nad tą przerzutnią pomyślę, chociaż mnie się udaje przeczytać bez zgrzytów.
Jeśli miałabym polecić jakiś przykład villanelli z przerzutniami, to proszę sobie przeczytać
"Z okna na którymś piętrze ta aria Mozarta" Stanisława Barańczaka.
Chyba nawet bardziej zakłócają rytm niż w mojej. Tak więc myślę, że to nie jest błąd.

Dziękuję i także pozdrawiam serdecznie.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Ponura polska jesień, Przywołuje na myśl historii karty smutne, Nierzadko także wspomnienia bolesne, Czasem w gorzki szloch przyobleczone,   Jesiennych ulewnych deszczy strugi, Obmywają wielkich bohaterów kamienne nagrobki, Spływając swymi maleńkimi kropelkami, Wzdłuż liter na inskrypcjach wyżłobionych,   Drzewa tak zadumane i smutne, Z soczystych liści ogołocone, Na jesiennego szarego nieba tle, Ponurym są często obrazem…   Jesienny wiatr nuci dawne pieśni, O wielkich powstaniach utopionych we krwi, O szlachetnych zrywach niepodległościowych, Które zaborcy bez litości tłumili,   Tam gdzie echo dawnych bitew wciąż brzmi, Mgła spowija pola i mogiły, A opadające liście niczym matek łzy, Za poległych swe modlitwy szepcą w ciszy,   Gdy przed pomnikiem partyzantów płonie znicz, A wokół tyle opadłych żółtych liści, Do refleksji nad losem Ojczyzny, W jesiennej szarudze ma dusza się budzi,   Gdy zimny wiatr gwałtownie powieje, A zamigocą trwożnie zniczy płomienie, O tragicznych kartach kampanii wrześniowej, Często myślę ze smutkiem,   Szczególnie o tamtych pierwszych jej dniach, Gdy w cieniu ostrzałów i bombardowań Tylu ludziom zawalił się świat, Pielęgnowane latami marzenia grzebiąc w gruzach…   Gdy z wolna zarysowywał się świt I zawyły nagle alarmowe syreny, A tysiące niewinnych bezbronnych dzieci, Wyrywały ze snu odgłosy eksplozji,   Porzucając niedokończone swe sny, Nim zamglone rozwarły się powieki, Zmuszone do panicznej ucieczki, Wpadały w koszmar dni codziennych…   Uciekając przed okrutną wojną, Z panicznego strachu przerażone drżąc, Dziecięcą twarzyczką załzawioną, Błagały cicho o bezpieczny kąt…   Pomiędzy gruzami zburzonych kamienic Strużki zaschniętej krwi, Majaczące w oddali na polach rozległych Dogasające płonące czołgi,   Były odtąd ich codziennymi obrazami, Strasznymi i tak bardzo różnymi, Od tych przechowanych pod powiekami Z radosnego dzieciństwa chwil beztroskich…   Samemu tak stojąc zatopiony w smutku, Na spowitym jesienną mgłą cmentarzu, Od pożółkłego zdjęcia w starym modlitewniku, Nie odrywając swych oczu,   Za wszystkich ofiarnie broniących Polski, Na polach tamtych bitew pamiętnych, Ofiarowujących Ojczyźnie niezliczone swe trudy, Na tylu szlakach partyzanckich,   Za każdego młodego żołnierza, Który choć śmierci się lękał, A mężnie wytrwał w okopach, Nim niemiecka kula przecięła nić życia,   Za wszystkie bohaterskie sanitariuszki, Omdlewających ze zmęczenia lekarzy, Zasypane pod gruzami maleńkie dzieci, Matki wypłakujące swe oczy,   Wyszeptuję ciche swe modlitwy, O spokój ich wszystkich duszy, By zimny wiatr jesienny, Zaniósł je bezzwłocznie przed Tron Boży,   By każdego z ofiarnie poległych, W obronie swej ukochanej Ojczyzny, Bóg miłosierny w Niebiosach nagrodził, Obdarowując każdego z nich życiem wiecznym…   A ja wciąż zadumany, Powracając z wolna do codzienności, Oddalę się cicho przez nikogo niezauważony, Szepcząc ciągle słowa mych modlitw…  

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

    • @andrew Czy rzeczywiście świat współczesny tak nas odczłowieczył? Czy liczy się tylko pogoń za wciąż rosnącą presja społeczną w każdej dziedzinie? A gdzie przestrzeń, by być sobą?
    • @Tectosmith całkiem. jakbym czytał któreś z opowiadań Konrada Fiałkowskiego z tomu "Kosmodrom".
    • @Manek Szerzenie mowy nienawiści??? Przecież nie skłamałem w ani jednym wersie!
    • Widzą mnie. Przez te korytarze. Przez te imaginacje. Patrzą. Wodzą za mną wzrokiem nieruchomym. Te ich oczy. Te ich wielookie twarze… Ale czy to są w ogóle ich twarze? Wydrapuję żyletką te spojrzenia z okładek. Ze stronic starych gazet. Z pożółkłych płacht. Zapomnianych. Nie odtrącam ich. Było ich pełno zawsze i wszędzie. Nie odtrącam… Kiedyś odganiałem ręką te spojrzenia wnikliwe. Czujne. Odganiałem jak ćmy, co puszyściały w przelocie. Albo mole wzruszone jakimś powiewem nagłym z fałd ciężkich zasłon, bądź ubrań porzuconych w kącie. Z barłogu. Z legowiska. Ze sterty pokrytej kurzem. Szarym pyłem. W tym oddechu idącym od otwartych szeroko okien. Od nocy. Od księżyca… Od drzew. Od tych topól strzelistych. Szumiących. Szemrzących cicho. Od tych drzew skostniałych z zimna. Od chmur płynących. Od tych chmur w otchłani z jasnymi snopami deszczu...   Siedzę przy stole. Na krześle. Siedzę przy stole oparty łokciami o blat. Oparłszy się na złożonych dłoniach brodą. Zamieram i śnię. I znowu śnię na jawie. Wokół mnie płomienie świec. Drżące. Migoczące. Rozedrgane cienie na suficie i ścianach. Na podłodze błyszczące plamy. Na klepce. Czepiają się sęków. Czepiają się te widma. Te zjawy z nieokreślonych ustroni i prześwitów z ciemnej linii dalekiego lasu. Na stole płonące świece. Na parapetach. Na szafie. Na podłodze. Świece wszędzie. Płonące gwiazdy na niebie. Wszechświat wokół mnie. Ogromna otchłań i mróz zapomnienia…   Przede mną porcelanowy talerz z okruchami czerstwego chleba i emaliowany kubek, odrapany, otłuczony. Pusty… A więc to moja ostatnia wieczerza…   *   Wirujące obłoki nade mną. Pode mną mgławice, spirale galaktyk. Nade mną… Nasyca się we mnie jakaś deliryczna ekscytacja. Jakieś wielokrotne, uporczywe widzenie tego samego, tylko pod różnymi kątami. Wciąż te same zardzewiałe skorupy blaszanych karoserii, powyginanych prętów, pancernych płyt, pogiętych, stępionych mocno bagnetów i noży… Przedzieram się przez to wszystko z donośnym chrzęstem i stukotem spadających na ziemię przedmiotów. Idę, raniąc sobie łokcie, kolana… Idę… I słyszę. I słyszę wciąż w mojej głowie piskliwy szum. I pulsowanie, takie jakby podzwanianie. I znowu drzwi. Kolejne. Uchylone. Spoza nich dobiega to nikłe: dzyn-dzyn. A więc ktoś tu był. I jest! Ktoś mnie ogląda i podziwia jak w ZOO. Nie mogę się pozbyć tych mar natrętnych. Dzyn-dzyn.. Tych namolnych widziadeł, które plączą się tutaj bez celu. Dzyn-dzyn… I widzę je. I słyszę... Nie. Nie dosłyszę, co mówią do siebie, będąc w tych pokracznych pozach. Gestykulują kościstymi palcami obwieszonymi maleńkimi dzwoneczkami… Dzyn-dzyn… Wciąż to nieustanne dzyn-dzyn...   *   Otaczają mnie blaski. Mrugające iskry. Kiedy siedzę przy stole, oparłszy brodę na dłoniach. Mieni się wazon z kryształu z uschniętą łodygą martwego kwiatu. Cóż jeszcze mógłbym ci powiedzieć? Będę ci pisał jeszcze. Kartki rozrzucone na stole. Pogniecione. Na podłodze. Ciśnięte w kąt w formie kulek. Wszędzie. W dłoni. W tej dłoni ściskającej pióro, bądź długopis… W tej dłoni pomazanej tuszem, atramentem. W tej dłoni odrętwiałej. I w tym odrętwieniu trwam, co idzie od łokcia do czubków palców. Mrowienie. Miliardy igieł... W serwantce lustra migoty i drżenia. W serwantce filiżanki, porcelanowy dzbanek. Talerze. Kryształowa karafka ojca. Zaciskam powieki. Szczypiące.   Dlaczego ten deszcz? Latarnie na ulicy. Noc. Zamglone światła. Deszcz. Drzewa oplatają się nawzajem gałęziami. Nagimi odnogami. Drzewa splecione. Supły… Deszcz… Zamglone poświaty ulicznych latarni. Idę. Kiedy idę – deszcz… Wciąż deszcz… Stukocze o blaszane rynny starych kamienic. O daszki okrągłych ogłoszeniowych słupów. O blaszane kapelusze ulicznych latarni… Deszcz… Kiedy idę tak. A idę tak, bo lubię. Kiedy deszcz… I ten deszcz wystukuje mi. Spada na dłonie. Na policzki. Na usta. Na twarz…   *   To rotuje. To wciąż rotuje. Oddala się, ciągnąc za sobą długą smugę. Rezonuje od tego jakiś magnetyzm. To się oddala. To wciąż się oddala, nieubłaganie. Kiedy idę długim korytarzem, muskam palcami żeliwne rury, które ciągną się kilometrami w głąb. Które się ciągną i wiją. Które pokryła brunatna pleśń. W których stukoty i jęki. Zamilkłe. W których milczenie. Martwa cisza. Ciągnące się rury. Rozgałęzienia jakieś. Wychodzą. Wchodzą. Rozchodzą się. Łączą… Od jednej ściany do drugiej. Z podłogi w sufit. Przebijają się znikąd donikąd. Martwy krwiobieg w ścianach z popękaną, odłażącą farbą. Chrzęszczący pod stopami gruz, potłuczone szkło... Na języku i w gardle gryzący szary pył zapomnienia. Uchylone drzwi. Otwarte na oścież. Zamknięte na klucz. Na klamkę. Naciskam z cichym skrzypieniem. Wchodzę. W półmroku sali kamienne popiersia okryte zakurzoną folią. Rozrzucone dłuta, młotki… W półmroku. Zapach jakichś dalekich, zeskorupiałych w mimowolnym grymasie gipsowych twarzy. W odległym echu dawnego czasu. Pożółkłe plakaty na ścianach. Uśmiechnięte twarze. Patrzące filuternie oblicza dawno umarłych…   Kto tu jest? Nie ma nikogo.   Szklane gabloty. Zardzewiałe metalowe stelaże. Na pólkach chemiczne odczynniki. Przeciekające butle z jakąś czarna mazią. Odór rozkładu i czegoś jeszcze, jakby opętanego chorobą o nieskończonym wzroście… Na ścianach potłuczone, popękane porcelanowe płytki z rozmazanymi smugami zakrzepłej krwi. Od dawna ślepe, zgasłe oczy okrągłej wielookiej lampy. Przekrzywionej w bezradnym błaganiu o litość, w jakimś spazmie agonii. W kącie, między stojakami do kroplówek, ociężały, porysowany korpus z kobaltem-60 w środku pokryła rdza. Na metalowym stole resztki nadpalonej skóry z siwą sierścią kozła. Nie przeżył. Wtedy, kiedy blade strumienie wypalały jego wnętrze do cna… Walające się na podłodze stare, zwietrzałe gazety. Czarne nagłówki. Czarno-białe zdjęcia. Pierwszy wybuch jądrowy na atolu Bikini. Pozwijane plakaty... Szukam czegoś. Szperam. Odgarniam goła stopą… Nie ma. Nie było chyba nigdy.   *   Powiedz mi coś. Milczysz jak głaz wilgotny. Jak lśniący głaz na poboczu zamglonej drogi. Zjada mnie promieniowanie. Zżera moje komórki w powolnej agresji. Wokół mojej głowy mży złociście aureola smutku w opadających powoli cząsteczkach lśniącego kurzu. Jakby to były drobniutkie, wirujące płatki śniegu. Jakby rozmyślający Chrystus, coraz bardziej jaśniejący i z rękami skrzyżowanymi na piersiach, szykował się powoli na ekstazę zbawienia w oślepiającym potoku światła...   I jeszcze...   Otwieram zlepione powieki... Długo jeszcze? Ile już tu jestem? Milczysz... A jednak twoje milczenie rozsadza moją czaszkę niczym wybuchający wewnątrz granat. Siedzę przy stole a on naprzeciw szczerzy do mnie zęby w szyderczym uśmiechu. Kto? Nikt. To moje własne widzimisię. Moje chorobliwe samounicestwienie, które znika, kiedy tylko znowu zamknę je powiekami. I znowu widzę – ciebie. Jesteś tutaj. Obok. We mnie. W przeszłości jesteś. A ponieważ i ja jestem w głębokiej przeszłości, nie ma nas tu i teraz. Zatem byliśmy. A tutaj, w teraźniejszości tkwisz głęboko rozgałęzieniami korzenia. W ziemi. W tej czarnej glebie. W tej wilgotnej, w której ojciec mój zdążył się już rozpaść w najdrobniejsze szczegóły dawno przeżytych dziejów. W atomy. W ziarna rozkwitające w ogrodzie pąkami peonii…   Przełykam ślinę, czując sadzę z komina, dym płonących świec na podniebieniu. One wokół mnie rozpalają się jeszcze i drżą. Marzyłem. I śniłem. Albo i śnię nadal. Na jawie. I jeszcze… Moje nocne misterium. Moje własne bycie mistrzem ceremonii, której nie ma, która jest tylko we mnie. Mówię coś. Poruszam milczącymi ustami. Tak jak mówił do mnie mój nieżywy już ojciec, wtedy, kiedy pamiętałem jeszcze. Przyszedł odwiedzić mnie, ale tylko na chwilę. Przyszedł sam. Tym razem bez matki. Posiedział na krześle. A bardziej, tylko przysiadł. Tak, jak się przysiada na moment przed daleką podróżą. Lecz zdążył jeszcze zapalić papierosa, oparłszy się jednym łokciem o blat stołu..I w kłębach błękitnawego dymu, zaczął swoją przemowę pełną wzruszeń. To znowu ze śmiechem, albo powagą człowieka z zasadami. A jego oczy za szkłami okularów stawały się coraz bardziej lśniące. Coś mówił. Albo i nie mówił niczego. A to, co mówił było moim przywidzeniem. Omamem słuchowym. Fantasmagorią. Tylko siedział nieruchomo. Jak posąg z kamienia. Ale wiem, że odchodząc, położył jeszcze swoją dłoń na moim ramieniu, w takim jakby muśnięciu, w ledwie wyczuwalnym tknięciu. Czy może bardziej wyobrażeniu…   Sam już nie wiem czy tu był. I czy był jeszcze…Chłód powiał od schodowej klatki. Od wielkiego przeciągu drzwi trzasnęły w oddali…   (Włodzimierz Zastawniak, 2025-11-23)      
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...