Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

"Ład"


Rekomendowane odpowiedzi

Cisza rozluźnia i prowadzi myśli ku spokojności. Jednak tamta cisza wysysała nadzieję, stale przypominała o nieuniknionym nadejściu rozszalałej burzy. Nawet w rzeczywistości piękne trele, otaczające zewsząd moje rozedrgane ciało, były wówczas uciężliwym zgiełkiem.
Otulające ruiny drzewa o puszystych i pstrych koronach wydawały mi się wówczas demonami. Czystem złem, wznoszącym ku niebu swoje żelazne kończyny w okrzyku zwycięstwa.
Kroczyłem przez wyścielone zgniłymi trupami grodzisko, ziejące pustką i przerażającym odorem. Starałem się zgubić w sobie człowieka, aby móc wykonac to, co konieczne dla mnie i mojego ludu.
Poczułem na sobie zimne spojrzenie. Odwróciłem się. Wśród tych roziągających się po horyzont obrzydliwych trucheł jedno przykuło mą uwagę. Para jego ślepi, jak gdyby mniej mglista od pozostałych, skierowana była ku mnie. Dogorywanie nie powykręcało przykrytego czerwonymi szmatami ciała nieszczęśnika, przedśmiertne ściskanie miecza nie pokiereszowało jego dłoni. Zacząłem wpatrywać się w te martwe, lecz nie puste oczy i cały świat przestał dla mnie istnieć.
Błyskawicznie machnąłem ręką i odzyskałem świadomość, lecz nie wysiłek moich mięśni mnie
ocucił, ale krzyk jastrzębia, którego ugodziłem w skrzydło. Zawiedziony ptak śmierci uznał
mnie za przyszły posiłek, sporo więc czasu musiałem spędzić w bezruchu.
Spojrzałem ku niebu; jak wzrokiem sięgnąć, spoglądało na mnie czarne mrowie szybujących padlinożerców, wyczekując mojego odejścia. Opuściłem głowę, zacisnąłem zęby i puściłem się biegiem w głąb tego padołu śmierci, starając się nie myśleć o niezwykłym umarłym.
Tupów własnych butów przypomniał mi o zadaniu. Biegłem po przykrytej zakrzepłą krwią popękanej, marmurowej posadzce. Gwałtownie zwalniając, upadłem. Uderzyłem głową o twarde podłoże, a moja świadomość odpłynęła.
Płynąłem na delikatnym wietrze. Sunąc nad pstrym kobiercem kwiecia i krzewów, pojąc się
jego uciszającym pięknem, znalazłem się na polu mordu. Na opatulonej pierścieniem zwartych
dębów ziemi piętrzyły się ociekające krwią pale. Ujrzałem na nich martwe ciała swoich bliskich.
U ich stóp pełzał ogień, czekajac na podmuch wiatru, który pozwoli mu wykonać swój taniec
śmierci. Łuna pięła się po popękanej korze drzew, wyganiając z ich konarów przerażone ptactwo. Przyglądałem się temu obrazowi ze smutkiem. Nagle poczułem, jak w moim torsie zatapiają się ptasie pazury. Usłyszałem własny krzyk, po czym spoiłem się z nicością.
Zgiąłem się jak łuk, krzycząc szaleńczo, co odstrzaszyło jastrzębie. Wyjąłem zza pasa sztylet, rozdzierając przy tym odzienie i skórę łona, i rzuciłem nim za uciekającym stadem. Po chwili, gdy opuścił mnie gniew, zdałem sobie sprawę z głupoty swojego porywczego czynu. Zacząłem szukać broni wśród śmierdzących trupów. Odetchnąłem z ulgą, gdy ponownie ścisnąłem sztylet. Z obrzydzeniem pozbyłem się z ostrza półzaschniętej krwi, wycierając je o szmaty nieboszczyka. Wróciłem na posadzkę.
Spojrzałem ku wschodowi, mimowolnie napinając do granic możliwosci swoje mięśnie. Zgrzytające zęby przecięły mi wargę; krew spłynęła po brodzie. Przycupnąłem, pochyliłem głowę, zacisnąłem dłoń na rękojeści broni, a całe otoczenie przestało dla mnie istnieć.
Zacząłem rysować na posadzce wielki okrąg. Moja trzęsąca się ręka wydawała się jakaś obca. Pot kapał mi z twarzy, jak gdyby podążając za powstającą kreską. Skończyłem rysować obwód. Zacząłem wpisywać w niego pentagram. Mój oddech z każdą chwilą stawał sie coraz szybszy i coraz bardziej płytki. Kiedy koniec kreski połączył się ze swoim początkiem i okręgiem, odskoczyłem do tyłu. Spojrzałem na rysunek. Wytarłem wierzchem dłoni strużki potu, które ściekały mi do ust. Poczułem swoje szalejące serce. Zamknąłem oczy i wyobraziłem sobie, jak ze znajdującej się nade mną czarnej kuli energii, cząstki morza zła z innego wymiaru, kształtuje się szkaradna, człowiekopodobna postać. Korkusie, szepnąłem, przyzywam cię!


Korkusie, przyzywam cię! Zaraz po tym, jak wymyślony przeze mnie bohater gry wyobraźni wypowiedział owe słowa, musieliśmy kończyć. Już światło za oknem szarzało, a świat cichł. Ku smutkowi każdego, trzeba było się rozejść i zacząć oczekiwać następnej zabawy.
Spojrzałem na zegarek. Umawianie się na następną grę i przypominanie sobie co lepszych chwil
przygody zajęło nam sporo czasu. Mogłem się spóźnić na ostatni autobus. Niechętny na wracanie pieszo niebezpiecznym miastem, zacząłem biec ku przystankowi.

Miasto powoli zapadało w sen. Tylko w nielicznych domostwach paliły się światła, a ulice przecinali jedynie rozbitkowie życiowi i pijana młodzież. Autobus był pusty. Opierałem twarz o szybę i wodziłem zmęczonym spojrzeniem po pustej ulicy, gdzieniegdzie tylko oświetlanej przez stare lampy. Zasnąłbym pewnie, gdyby droga nie była podziurawiona.
W końcu wysiadłem. Zatapiając letnie obuwie w swoim nienagannie przystrzyżonym trawniku,
ruszyłem ku domowi, aby tam przypomnieć sobie, że żyję w szarym świecie.
Kiedy znalazłem się w swoim pokoju, rzuciłem się na łóżko. Zgasiłem światło, rozpostarłem ramiona i zacząłem rozmyślać.
Dzisiejsza przygoda była świetna. Edgard, a w rzeczywistości Grzechu, odwalił kawał dobrej roboty. Wszyscy gracze piorunem wtargnęli do świata swojej wyobraźni, w którym pobyt działa kojąco na marzycielskie dusze, z których słyniemy. Grzechu jest świetnym bajarzem, to skarb mieć go w swojej drużynie.
Wstałem i podszedłem do półotwartego okna. Oparłem łokcie o parapet, wychyliłem lekko głowę
na zewnątrz. Moją twarz musnął zimny wiaterek. Uśmiechnąłem się błogo i spojrzałem na szumiące jezioro w oddali, zasłonięte z lekka przez złączone dęby. Bzyczenie drobnych muszek, ścigających się wesoło nade mną, i piękno krajobrazu wyzwoliły we mnie chęć zaznania prawdziwej przygody. Nie takiej z kostkami i bajarzem. Moje serce zaczęło bić szybciej. Skoczyłem ku szafie i zacząłem szukać w niej odpowiedniego ubrania.
- Michał! - usłyszałem z dołu stanowczy głos mojej matki - Przestań hałasować i zabieraj się do
spania.
Wykluczyło to wyprawę, ale nie ostudziło mojego zapału. Zawiedziony położyłem się do łóżka i
kołysany muzyką świerszczy przeszedłem do krainy snu.
Słońce bawiło się z miesiącem w berka. Przyglądałem się temu krocząc po liliach, stanowiących
zieloną czuprynę rozległego zwierciadła wody. Światło stale się zmieniało; rażąca w oczy anielska
biel szybko przedzierzgała się w zimną czerń, którą rozświetlała jedynie zielona poświata miękkiego podłoża. I na odwrót. Nie widziałem brzegów, zewsząd otaczała mnie jedynie pulsująca zieleń lilii i ich orzeźwiający zapach.
Koty kurzu, które nieruchomo wylegiwały się na wietrze, jakby kpiąc sobie z jego siły, przyglądały mi się z ciekawością i rozbawieniem. Uśmiechały się zalotnie, onieśmielały mnie. Zaczerwieniłem się po uszy i zgarbiony ruszyłem przed siebie, dając się nieść roześmianym nogom.
Zatrzymałem się przed śniegowymi drzwiami. Ich obecność wydała mi się dziwna, ale nie złowieszcza. Bez chwili zastanowienia przekoziołkowałem przez nie, czując rozkoszną miękkość roślin.
Świat się zmienił. Po liliach nie zostało śladu, przede mną rozciągał się widok morza ciepłego piasku. Ze wschodu dął przyjemny wiatr, unosząc lekko nad ziemię złote drobinki.
Daleko przed sobą ujrzałem tańczącą dziewczynę, wokół której wirował piasek. Choć nie widziałem jej dobrze, wiedziałem, że jest piękna. Zaciekawiony podbiegłem do niej.
Wyczuła moją obecność. Odwróciła się, okazując cały swój czar.
Okalające roześmianą twarz kręcone włosy przykrywały delikatne plecy, spadały złocistą falą na jędrne piersi. Jej spojrzenie i sposób, w jakim się poruszała, zdradzały anielską naturę. Nieskrępowana mną, wykonywała swój wzruszający taniec wolności, a piasek zdawał się jej śpiewać.
- Ach, Pani Piasku! - powiedziałem, wiedząc, że takie jest jej imię. W odpowiedzi uśmiechnęła się
delikatnie. Poczułem duchową błogość, właściwą tylko małemu dziecku, które nie wie nic o trudnościach świata. Zamknąłem oczy, zacząłem tańczyć. Poczułem, że się rozpływam.
Światło wtargnęło do mojego pokoju i rozlało się po ścianie. Wraz ze mną obudziło się słońce. Zmrużyłem bolące oczy, schowałem się pod koc i pod jego osłoną starałem się przypomnieć sobie przyjemne chwile ostatniego snu.
Podczas kąpieli myślałem nad przebiegiem dnia. Umówiliśmy się na spotkanie na szesnastą, więc miałem sporo czasu dla siebie. Postanowiłem zaraz po śniadaniu wybrać się do lasu.
Słońce prażyło niemiłosiernie, a żar wyciskał pot i czynił wdech nieprzyjemnym. Siedziałem oparty o pień wierzby, połowicznie skryty przed światłem pod jej koroną. Po wysuszonym runie leśnym przechadzały się mrówki i umykające przed nimi mniejsze owady. Wziąłem z ziemi małą gałązkę i dla zabicia zasu zacząłem nią dziurawić ziemię. Słońce wisiało na najwyższym punkcie nieba, a ja nadal nie miałem żadnego pomysłu na przyjemne spędzenie czasu. Wstałem i udałem się na plażę. Następnie umarłem.

Wyskoczyłem ze swojego ciała z niesamowitą szybkością i zacząłem piąć sie ku górze. W jednej chwili znalazłem się daleko poza niebieską planetą. Otaczała mnie czerń, rozświetlana drobnymi punkcikami światła w oddali. Czerń zaczęła przeradzać się w szarość. Szarość w biel. Biel w czysty blask.
Znalazłem się w krainie anielskiego blasku. Każde oko ucierpiałoby od jego ostrości.
Odczuwałem całym sobą wszechobecną miłość. Napełniałem się błogością, której nie zawdzięczałem żadnemu z pięciu zmysłów. Cały czas leciałem.
W jednej chwili wchłonąłem całą wiedzę wszechświata. Stałem się świadomy wszystkiego.
Stałem się drobinką duszy, sednem siebie. Czystą świadomością i uczuciem. Dusza, która mnie w sobie trzyma, jest skalaną cząstką Boga. Miłością, która przemierza każdą płaszczyznę wszechświata, aby znaleźć ideał, w który się wpisze. Tylko on może ją uzdrowić.
Zbliżałem się do Stwórcy. Jego mądrość wskazuje istoty, z którymi zespalają się dusze.
Z każdą chwilą rosło moje uczucie szczęśliwości. Wiedziałem, że za chwilę moja świadomość zostanie wymazana z duszy. Wiedziałem, że przestanę myślec, bo mnie nie będzie. Mój byt był jednym z wielu, który miał przybliżyć duszę do doskonałości. Jestem nieważny na jej tle. Jestem z siebie dumny.
Cisza przechodziła w nic, pozostawał tylko rosnący z każdą chwilą boski blask. Poczułem, że cząstka świadomości ducha, którą jestem, zaczyna się odczepiać. Kalała wszechobecny blask, tworząc czerwone skry, które zaraz nikły. Wiedziałem, że do końca juz blisko. Stawałem się szczęściem i zarazem przestawałem istnieć. Kiedy byłem na skraju zgaśnięcia, poczułem się duszą.
Nagle wszystko się zatrzymało. Wokół pojawił się bezbrzeżny smutek, który mnie przepełnił. Chciałem krzyczeć,ale nie miałem ust. Spadłem w kierunku, z którego przybyłem. Stałem się smutkiem. Stawałem się sobą. Powracały zmysły.
Zacząłem widzieć. Będąc między kosmosem a krainą doskonałości, wsiąknąłem. Czułem zło.


Byłem swiadomy tego, co działo się z moim ziemskim ciałem, choć nie czułem i nie widziałem jego. Grzybiarze, którzy mnie znaleźli, przestali mną trząść jak pijanym młodzikiem i zaczęli wzywać pomoc.
Byłem na granicy życia i niebytu. Posiadałem rozmazane ciało i niezwykłą świadomość, właściwą tylko istotom wyższym. Odbierałem otaczającą rzeczywistość zmysłem, który można opisać jedynie uczuciem. Wiedziałem i postrzegałem zarazem.
Nade mną wisiało zło, wpatrując się we mnie i wydając z siebie homeryczny śmiech. Było ono przyczyną mojej śmierci i ocalenia przed zniknięciem.
Myśli czarnego demona unieszkodliwiały mnie, każąc mi leżeć. Był rad z żałosności mojego położenia. Bawił się mną. Starał się ze mną porozumieć. Udawałem, że tego nie czuję. Zadał mi ból. Półprzytomny zacząłem przyglądać się swoim myślom, które zaczęły ze mnie ulatywać.
W czasie życia byłem oderwany od rzeczywistości. Nie interesowały mnie sprawy świata, stale uciekałem do kraju swojej wyobraźni. Kiedy przestałem być dzieckiem, zacząłem zastanawiać sie czy istnieje życie.
Gry wyobraźni były moim ulubione zajęciem. Przemierzanie wymyślonych krain, w których wszystko jest możliwe, było dla mnie ukojeniem. Na magicznych ziemiach więcej było mnie niż mojego bohatera.
Istnieje wiele płaszczyzn wszechświata, na których znajdują się istoty. Jedna z nich gnieździ
plastyczną materię. Nasze myśli i wierzenia są niby dłuto, które w niej rzeźbi, tworząc z bezkształtnej masy obraz pokrywający się z naszymi wyobrażeniemi. Smoki i wróżki istnieją. Jak i bogowie.
Onegdaj zostały otwarte drzwi między wymiarami. Istoty pochodzace z różnych płaszczyzn wszechświata wymieszały się.
Na Ziemi do dziś kryją się byty wyższe, które spotykają się z ludźmi. Czynią to pod swoimi postaciami bądź pod postaciami, pod jakimi chcą zostać zobaczone. Rozproszona po całym
wszechświecie wszelka wiedza niekiedy jest mieszana.
Rytuały przyzwania istot z wierzeń i mitów zostały przekazane przez nieznane ludziom istoty.
Przemierzałem magiczne krainy, oddając się temu bez reszty. Każdy znajdujący się w nich kwiat
wydawał mi się bardziej rzeczywisty od tych, które mogłem dotknąć. Byłem na granicy prawdziwości i wymysłu. Tam otworzyłem drzwi wymiarów.
Znajdowałem się w żarze, którego nie czułem. Tylko ogień ślepi Korkusa robił na mnie wrażenie.
Zostanę zawieszony między życiem a śmiercią. Zostanę sam. Taka jest jego wola. Moją jest umrzeć.
Nie sprzeciwiałem się. Przypomniałem sobie, jak miło jest płakać.


Pani Piasku uśmiechnęła się do mnie. W najszczerszym uśmiechu, jaki widziałem w życiu, ujrzałem spokój. Spojrzałem jej w oczy. Zdawały się delikatnie mówić, abym się nie martwił. Miękkie dłonie dotykały mojej twarzy. Nie czując obawy, usnąłem we śnie.


Przekręciłem się na miękkiej, pachnącej spokojem bieli. Zdałem sobie sprawę, że Korkus nie zamknął mnie w stworzonej przez siebie kieszeni nieba. Jego ogniste czary zatrzęsły przestrzenią i straciłem przytomność. Potem coś musiało pójść nie po jego myśli. Otworzyłem oczy.
Piękna mgła krążyła wokół wielkiego drzewa utworzonego z blasku. Między jego rozłożystymi konarami rodziła się cisza.
Pani Piasku rozmawiała z kimś, kogo nie mogłem dostrzec. Zasłaniał go biały pień. Poczułem największy w życiu smutek. Zalałem się łzami.
Pani odwróciła się do mnie. Usmiechnęła się i przekazała mi parę myśli. Pomyślała "do zobaczenia" i uczyniła, że moje ciało zaczęło się rozpływać.
Nikłem. Zagłębiałem się w nicości i swoim bólu. Wiedziałem. Moja opiekunka. Porządek. Czas.


- co robisz ?
- rzucam w skurczybyka sztyletem - rzekłem, czując złość
Podniecony rzuciłem kostką.
- niedobrze - rzekł bajarz - twoje trzęsące się ręce wydobyły broń tak niezgrabnie, że przyciąłeś sobie podbrzusze. A jastrzębi skurczybyk był szybszy. Twój sztylet leży gdzieś wśród trucheł. Idziesz go szukać ?
Otworzyłem usta, lecz nic nie powiedziałem; telefon za moim uchem zadzwonił tak głośno i niespodzianie, że podskoczyłem ze strachu. Zdziwiony Grzechu podniósł słuchawkę. Odłożył ją po paru sekundach. Dzwoniła moja mama. Z krótkiej i nieoczekiwanej rozmowy wynikło, że muszę natychmiast iść do domu.Koledzy nie kryli rozczarowania i złości. Ja także.
Orzeźwiający wiatr owiał moją ziejącą gniewem twarz. Za chwilę przyjedzie po mnie ojciec, pomyślałem. Ale po cholerę ? Myśl ta nie mogła wylecieć z mojej głowy i potęgowała złość.
Wiatr zadął silnie i na mój brak spadł żółty listek. Położyłem go na dłoni i ujrzałem w nim piękno. Przyszła do mnie radość. I nowe życie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...