Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

miłość w wierszach - konkurs


Rekomendowane odpowiedzi

Jesteś

Jesteś
Ametystowym talizmanem życia
W lochach zamczyska tajemnicą owianym
Skarabeuszem turkusowym
Zamkniętym w szkatułce miedzianej
Suknem wyściełanej
Skarbem pirackim porzuconym w podwodnej grocie
Starodawnym mitem
Drogocennym tureckim dywanem
Chińską laką
Artefaktem odnalezionym
Najdroższym płótnem namalowanym
Nową planetą na której życie odnaleziono
Egipską piramidą o wschodzie słońca
Spełnionym pragnieniem pod koronkowym baldachimem
Łodzią wikingów
Nową Zelandią
Harleyem co włosy mi rozwiewa
Drogą do raju
I nic już mi więcej nie potrzeba………




Napisany 2006.02.18

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • Odpowiedzi 307
  • Dodano
  • Ostatniej odpowiedzi

Top użytkownicy w tym temacie

Podróż serca

Rozmigdalonym morzem płynie serce chore
Rozmigdalonym morzem płynie łudź pełna marzeń

Rozmigotanym powietrzem kołysze się szerszeń
Rozmigotanym powietrzem leci współ więzień stworzeń

Rozmarzonym wiatrem czesze czasoprzestrzeń
Rozmarzonym wiatrem przycupnie na morski kamień

Rozczochrany zachód słońca uczesze z kości grzebień
Rozczochrane bałwany zwiąże zaczarowany rzemień

Rozzłocony pierścień uspokoi lawinę niepowodzeń
Rozzłocony pierścień uspokoi serca ogień

Rozśpiewane morze głęboka zieleń
Rozśpiewane morze bezpieczna kieszeń.

Rozkochane serce naderwany korzeń
Rozkochane serce palący ogień.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wiosna

Przyniesie nam deszcz
Wiosenny dreszcz
W zmyslach uczuć gąszcz
Zazieleni łąkę chrząszcz
Ciepłą burzą skropi nas deszcz

Czy wiesz że:

Smakiem zaklęć
Mchem miękkim
Na skroni będziesz
Wiatrem na gałęziach szczytu drzew
Babim latem na czubkach rzęs
Blizną na korze jak krwawy kęs
Szlakiem za dalekim
By kroczyć bez wytchnienia

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Zrobione Ukradkiem


Droga Pani nie wie
Gdy spoglądam na Nią

obejmuję uśmiechem
tę chwilę na własność

[mała kawiarenka,
zwiewna suknia,
liście na ulicach]

Kiedy zatrzymała się Pani
między oddechami

tylko dla mnie

W zamyśleniu i z lekkością
w nieświadomej pozie

na zawsze

Dziś ubiorę Panią w ramkę
i przy sercu ułożę

starannie
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Spotkanie [wierszyk konkursowy]

Przekraczam Twój próg, ukochany
I już widzę jak w Twych oczach
Pojawia się uśmiech
Zdaje się stanowią dla nich pieszczotę
Proszę Cię mój drogi
Nie patrz już tak na mnie
Bo znów mi sił zabraknie
By zniknąć w oddali
Póki co jeszcze jestem
Podchodzę więc bliżej
I nawet stąd czuję już tę siłę
Co nieustannie pcha nas ku sobie
Co to za siła? Powiem szczerze: Nie wiem
Może namiętność, może pożądanie
Może zwykła tęsknota serc
A może to już najczystsza miłość
Przystaję, waham się przez chwilkę
Lecz wiem, że i tak Ci się nie oprę
Czuję Twoje ciepło, bicie Twego serca
Przypominam sobie smak Twych ust
I choć nie jest nam dane być razem
Oboje dobrze wiem, że od pewnego czasu
Żyjemy wyłącznie dla tych spotkań
Splatamy więc mocniej nasze serca
Czerpiąc radość z każdej chwili
Cieszymy się sobą ile tylko się da
By wspomnieniami ułatwić rozłąkę
Która – na przekór nam – i tak niedługo nastąpi.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Potem już nie zatańczę... [wiersz konkursowy nienajwyższych lotów ;-)]


Poszłam oddać coś zapomnieć siebie
w istnieniu-nieistnieniu się zatracić
zgubiłam siedmiomilowy but
nie zdążę spotkać się z Tobą

Jak myślisz... da się jeszcze coś zrobić
uczynić duszę lżejszą, jak to możliwe
cała tona myśli ciągnie mnie na dno
zniknę może na moment albo się utopię

spotkajmy się drugi raz spotkajmy
w innym świecie gdzie nie ma łez
spotkajmy się drugi raz spotkajmy
nie palcie mostów mówiono nam

Zapytaj kiedyś o czym wtedy myślałam
a odpowiem natychmiast wątpliwości mam
ewolucja trwa boję się zmian ty wiesz...
żal mi tylko serce ściska tak potwornie

My przed rokiem my świat cały czy znikniemy
niepamiętni jak nas wielu. Zatroskany profil
obserwuję marszczysz czoło, tak mi obco, pusto
twoim ustom się przyglądam milczącym smutkiem

Daj mi rękę, wiesz jestem po Twojej stronie
tylko zgubiłam siedmiomilowy but, kulawym krokiem
gonię moje marzenie, głową muru nie przebiję.
Podaj mi swą dłoń a wszystko będzie dobrze.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

W lusterku motocykla

w lusterku motocykla
oglądam mozolność betonu

pamięć mierzę ostatnimi dwoma dniami
zdążyłam odejść i wrócić.

twoje ręce mimo wiatru
przemierzają kilometry
pod moją znoszoną skórą

czy się cieszę?

czuję, że trzymasz mnie mocno,
jak wtedy, gdy uśmiechając się do ściany tego, co przed nami
pierwszy raz jechałeś z dłońmi na moich piersiach.

tak, cieszę się, bo wiem,
że jak tak jedziemy, nikt nam nie podskoczy.

w lusterku motocykla
oglądam swoje drżące z podniecenia ciało.


i za nie dziękuję.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Poprostu.

spotkaliśmy się
jak zwykle o 12.43, czasu jakby nieziemskiego
złapałaś mnie wzrokiem za mały palec
i tak szliśmy.

nurzaliśmy sznurówki
w kałużach zwanych pożądaniem
czasem tańczyłaś przede mną walca z wiatrem,
żebym zazdrościł.

niedbale
rozpięliśmy się między żartem a serio
bez szaleństw. byliśmy.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Sen i jawa maja jedną postać - Ciebie

gdy piszę
twój telefon drży
na myśl samą
iż zaraz będzie dotykany
wibruje jak moja ręka
gdy z pierścieniem wieczności przed tobą klękam

gdy myślę
co znaczyłoby „my”
wyobrażam sobie suknię białą
suknię w złociste falbany
falującą niczym rybaków męka
przez moje „tak” jak przez palec dotknięta

„Romansie mój i duchu mej ballady!”
Jesteś tak moja jak jego
Litwin nie miał talentu
Miał kogoś takiego jak Ty

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Kocham (na konkurs)

Kocham... Kocham wszystko, co jest Tobą.
Kocham zanurzać dłonie w Twoich miękkich włosach,
Kocham patrzeć w Twe piwne, piękne oczy,
Kocham widzieć Twój uśmiech...

Kocham czuć na sobie dotyk Twych dłoni,
Kocham czuć się bezpieczną w Twoich ramionach,
kiedy mnie przytulasz.
Kocham Cię kiedy skaczesz, stoisz, kucasz czy siedzisz.
Kocham słuchać Twego dźwięcznego śmiechu
i ciepłego głosu...
Kocham z Tobą rozmawiać.
Kocham być przy Tobie i czuć Twój zapach,
gdy jesteś obok mnie.
Kocham z Tobą tańczyć i tulić się do Ciebie,
czuć ciepło Twego ciała...

Kocham... Kocham wszystko, co jest Tobą.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Drugie wejrzenie (na konkurs)


Miłość
od pierwszego wejrzenia
kończy się
w drugim wejrzeniu

Jest jak wyprawa
na wierzchołek góry
jeszcze niezdobytej
przeznaczonej
przyszłym kochankom

Spotkają się
w połowie podejścia
nie osiągną szczytu
już szukają zejścia

A kiedy blask
pierwszego wejrzenia
przemieni się w drugie
bijące w ciemności

Czy nie pomyliłem cię
z kimś innym?
Czy nie pomyliłam cię
z kimś innym?

Kochać niepoznane?
Co najwyżej zakochać
z wyjątkiem Jednego
w pełni niepoznanego
wiecznie kochanego

Nie ma za czym tęsknić
to tylko literatura
Tristan i Izolda
Romeo i Julia

To tylko literatura
moja koleżanka
i jej kolega
Zawrócisz ich
czy pychą obrosnę?

Kiedyś tak samo
zakochałem się
a może nie zakochałem
sam nie wiem

To był ledwie przedsionek
podnóże góry
a ja już
chciałem wracać

Uszedłem kilka metrów
zaledwie
i znów byłem
sam

Obejrzałem się za siebie
nie skamieniałem
Tak! Wtedy można!
Wtedy trzeba
obejrzeć się za siebie!

I teraz się cieszę
Moja Jedyna
że wszystko zaczęło się
między nami
od drugiego wejrzenia

Miłość
zdobycie wierzchołka góry
różnymi ścieżkami
powrót do domu
jednymi drogami

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

W zawirowaniu

Poprowadzona kompozycją Straussa
para tancerzy na pustym parkiecie
wiruje na trzy, niosą ich w rytm walca
porywy westchnień.

Czas zwolnił biegu, jedynie muzyką
rozbrzmiała rzeka pełna magii, czarów.
Płynące dźwięki całym ciałem słyszą
spleceni w tańcu.

Nic nie istnieje, zatarły rys ściany,
uśmiech i oczy będąc całym światem,
wymową dłoni promyk szczęścia słaby
wplotły w toń marzeń.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Miłosny drink::.. [Konkursowy]

Cała się zataczam upojona.. niczym pijana..
Zakochana?
Smakuje,upijam..
Wypijam..
Cała uniesiona w szczęściu i ciepłu..
Myślę o Tobie..
Ty w mojej głowie..
Przez me ciało przechodzą dreszcze..
Skarbie,niewiem co pije, ale jeśli to miłość... nalej mi jeszcze..

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

1. "zmienne ciepło"

kochałeś
gdy miętową rosą
malowałam słowa
by rankiem
jak najpiękniej
wyznać Ci siebie

tęskniłeś
gdy godzinę
zaokrąglałam w górę
by nikt nie upomniał się
o roztrzaskane minuty

śmiałeś się
gdy tak biegałam
rozpytując różę
skąd u niej
zapach Twych włosów

odszedłeś
gdy Twoje zdjęcie
oprawiłam sercem
i nikt już nie spytał
co chciałam Ci powiedzieć


2. "Oczy"

Cały świat zamyka się w twoich oczach
Gdy na mnie nie patrzysz
przysięgam
nie widze nic

Schowam cię w mojej garści
byś zawsze był

ty i te twoje oczy

3. "Niby przypadkiem"

Iść
polną drogą
w lewym bucie
do wschodu słońca

Miesiącami
wyglądać przez okno
W sekrecie
płakać nad naszą jesienią
liściem szarym
i wrzosem

A wieczorem
gdy nie śpisz
niby przypadkiem
upaść
pod twoim domem

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Czego się nie robi, by..


drab in płaszcz

gdzie spojrz ę i zajrz ę

szczebel.

Ha! Jak pięknie jest na niebie.

Tylko te oczy twoje, zmrużone, wpatrzone...
Ręce założone


zazdrośnie.



B u m i t r a c h ! s p a d ł a m ?



w kuch ni mak

gdzie stan ę i pójd ę

chlebek.

Ach.. Tak pięknie było na niebie..

Teraz mam je skupione, zmęczone…
Ręce rozłożone


Serdecznie.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Plastik pomarańczy


Mniej niż trzy.
Tyle była warta nasza nibymiłość.


Zaczęło się pięknie i niebanalnie.

Miał odbyć się bal, wielka feta.
Co to w labiryncie krzeseł i stołów plączą się wipy.
Jednak na gruncie tych rzeczy znaleźliśmy się tylko my.

m y

Ja w tej nazbyt obcisłej, uwypuklająco - ukrywającej sukni
I ty w wersaczowskim fraku.

m y

Leżeliśmy na marmurze jak na śniegu
I śmialiśmy się do rozpuku jak dzieci.


(gdy zasypiałam tego wieczora
przed oczami miałam twoje niesforne włosy...)

co dalej? co dalej? co dalej?

Było...
Dalej dużo uśmiechu, śmiechu, półśmiechu.
Lawirując między nimi właśnie gubiliśmy smutek.

t y

Każdego ranka budziłeś mnie dwukropkiem z gwiazdką.
Czasem na dokładkę do dwukropka dostawałam tez nawias
(prawy nawiasem mówiąc)

t y

Między moim – tym charakterystycznym – zmarszczeniem brwi,
A przygryzieniem wargi, byłam już jedyną i najdroższą

(zdaje mi się, że nawet nie zdążyłeś wycenić)

Między potarciem brody,
A skonsternowanym drapnięciem ucha
Cały świat z okien komunikatora dowiadywał się,
Że nikogo bardziej nie miałeś
Nikogo dotąd tak nie kochałeś
(zawsze ten cholerny komplet :
mniejniżtrzydwukropekgwiazdka)
Wreszcie między przymrużeniem oczu,
A rozchyleniem warg,
Wszystko zaczęło mnie mdlić.

Dziś oglądam cię przez Moje okno
I widzę, że znów jest jedyna w komplecie.



A minęły mniej niż trzy dni.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się



  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Przemijamy Często zastanawiam się Czy to dobrze, czy może źle Odchodzimy Zazwyczaj nie zostawiając zbyt wiele Kilka książek, samochód, gitarę Znikamy Niby na stale zapisani w pamięci ludzi Tak naprawdę żyjąc w ich głowach tylko krótką chwilę Ustępujemy Tym żywszym i tym co pojawią się po nas Głupio wierzącym, że żyć będą wiecznie Gaśniemy Bo nawet największy pożar musi Wyruszamy Gdzieś dalej Nie, tego akurat nie jestem pewien
    • Śmierć? Chyba żywot wieczny jak u Lenina

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

       
    • @graf omam Dziękuję :)
    • Wiesz, Zygmuncie, węże są właściwie głuche, głuche jak pień, tak jak te zaskrońce (natrix, natrix), którym czytasz swoje opowiastki, które słuchają twojego chropawego głosu. Głuche jak małpi pień buka, a może jak gryf mandoliny, jak lelki, które słyszą tylko głos duchów i beczenie kóz i kręcą się wokół koron drzew wyłącznie po to, aby dostąpić dobrodziejstwa dźwięków, znaleźć się między nimi, umościć w nich gniazdo. Próbując uchwycić linię melodii, wiją się w górę pni, wspinają w górę kozich racic, omamiają i usypiają rogate kozły, budując ornament dla ciszy. Ale czy wiesz, że potrafią pływać i nurkować? I popatrz, te ich żółte plamki za uszami, kioski żółtych łodzi podwodnych jak szkatułki meandrującej między nami opowieści, zausznice zdobne niby żółte piórka, jakbyś zobaczył opierzonego węża Majów, samego Kukulkana, syna bogini dziewicy Coatlicue, tego, co przybywa ze wschodu, aby przejrzeć się w obliczu swojego brata Xolotla, a może aksolotla. Dymiące zwierciadło, rybowąż, w którego zamienił się Wodnik, aby przyjąć od Uka w ofierze święcone monety, przyjąć dumne wizerunki słonecznej tarczy, otworzyć portal, przez który wędrujemy do gwiazd, aby znaleźć tam porozrzucane kości rzeźbione oczami węża, pięcioma oczami, które pozwalają widzieć wszystko. Wąż, który wyrósł na potylicy Ofelii, udając kwitnącego kosaćca, to ich brat, ozdobiony został piórami ptaka  Kwezala, po to, aby zdołał pokonać ziemskiego potwora, a może opierzoną rybę, w którą zamienił się Bruno Schulz, zanim wtopił się w srebrną ławicę, jak święcona, srebrna kula, szlifowana latami, aby stała się tą jedną jedyną, co trafia w ciemno, co trafia na wylot i nie pozostawia śladu. Wąż połykający własny ogon, przezorny Ouroboros – jedno ciało, jeden gest, zero – kostnica liczb, którymi zimni rachmistrze wybijają o grobowe deski taneczny rytm; słowo jedno, może nawet to, co będzie na koniec albo to, co było na początku i to, co było, a nie jest, wpisane do rejestru sadowych ksiąg, w księgę gości odwiedzających dwór zielonołuskiego Wodnika,  zaginionych po wsze czasy w nas, zaginionych od wszech czasów, co w wilgotnej gazie, ślepi jak nas Pan stworzył, siejemy nasiona rzeżuchy na wielką noc.   Pamiętam ciągle, jak mi opowiadałeś: Jestem do snu. Później odchodzę uczyć się kaligrafii. Z wszystkich przykazań wody: tertium non datur. Płyń we mnie. Ziemio, zgódź się. Nie cierpię, gdy kwitną wiśnie, przez ich pory przyznaję się do bieli, z lękiem przewidując przymrozek. Kiedy drzewa rozniosą świat w pył, przyjdzie zamknąć oczy. Kapelusze kwietne, kruche białogłowy, na objeździe Janusów w czasopad kwietniowy – caryce (lub nie kto nie lubi) coraz mocniej uderzają do głów, chociaż to tylko sok. Zaraz po nim listopadowy wieczór – szrama na plecach dokumentuje przechodzenie i stajesz się śladem długiego spadania. Obcy wobec doświadczeń, a jednak we własnej skórze, wymieniam cię między błogosławieństwami. Jednym tchem odwrócisz los, kiedy tylko zajdzie konieczność, kiedy tylko wzejdzie słońce.   Zauważ, jak uważnie słuchają cię zaskrońce. Jak pilnymi potrafią być uczniami, a może uczą się ciebie przedrzeźniać, uczą się kołysać na tej samej fali co ty. Nawet nie sam głos, bo on jest nieistotny, nie linia melodii, ani tląca się kadencja, ale te wibracje powietrza, delikatne jak rysy twarzy zanurzonej w wodzie, delikatne fale eteru rozchodzące się uważnie, w przeczuciu, że nie będą miały do czego wracać, że muszą wtopić się w szklisty piasek, że rzeczy mają uszy, a czasem tylko za dużo wosku nakapie w gwiaździstą, andrzejkową noc, za dużo gabinetów woskowych figur trwa zastygłych  w gotowości, aby, gdy tylko nadarzy się okazja, objąć rząd dusz, za dużo przetrwało delikatnych, woskowych cylindrów, jak te na dnie szafy Uka, przechowujących głosy umarłych, za dużo wypalono świec, zbyt dużo wosku nakapało ze świecy, którą twoja matka stawiała w oknie jak morską latarnię, nawołując burze, hucząc mgielnym tłuczkiem w ciemność, niby tłuczkiem do mięsa, co łamie żebra zatwardziałych, nawołując ptaka Kwezala,  grom i błyskawicę, żeby darły ziemię na strzępy, a ona później delikatnie zdezynfekuje i zaszyje rany i dla niepoznaki zostawi ozdobne szwy z malw i piwonii, dalii i bratków, które zwiążą i zamienią w ciało każde słowo, co padło na żyzny grunt.   Zygmunt często wspominał gabinet woskowych figur – tę świecę i matkę, burze, przez które przeszedł boso i wilgotne stopy pod kołdrą, które powoli obsychały przez całą noc, żeby rano, gdy wzeszło słońce, zamienić się w cierpkie i kwaśne listki szczawiu. Szczawiu, po którego liściach później biegał i deptał go, tłukąc suchym patykiem, który potem zrywał na pastwisku, układał w uroczyste bukiety i przynosił matce na wiosenną zupę okraszoną jajem i śmietaną. A ona wkładała do garnka żeberka, żeberka, które przypominały mu abażur nocnej lampki, ożebrowanie wyrzuconej na brzeg nocnej arki. Dodawała ziemniaki, por, cebulę i marchewkę, a później łyżką cedzakową wydobywała ugotowane składniki i zostawał sam rosół, czysty jak obraz w dymiącym zwierciadle z obsydianu, kamień filozoficzny, eliksir praczasu, do którego wkładała z powrotem pokrojone kawałki mięsa, mięsa odłączonego od kości ojca jego i gotowała na wolnym ogniu, hartując śmietanę, hartując jak wykutą z najlepszej stali białą broń, damasceńskie ostrze, miecz, którym chrzciła wygłodniałych domowników, pokolenie błogosławionych głodomorów, komponujących marsze na ziemniaczaną kiszkę, a szczaw jak liście wawrzynu wieńczył ich zwycięstwo nad głodem, zwycięstwo nad godzinami bezdennej pustki, nad gromem i błyskawicą.   – Jestem ze Śląska, ale nie jestem Ślązakiem – zaznaczał Zygmunt z naciskiem i trochę wstydliwie. Może dlatego, żeby nie traktowano go jak wyrwane z korzeniem drzewo, ale raczej  doniczkową roślinę, którą można ustawić, gdzie się chce, ale trzeba o niej pamiętać, podlewać i zraszać, nawozić i mówić do niej – jesteś piękna, kwitniesz i wydajesz owoce, chociaż tylko kapka ziemi i te granice, których nie możesz przekroczyć. A przecież garstka ziemi musi często wystarczyć, ta garstka, której grudki znalazłem w kieszeni jego płaszcza, daleko od domu, daleko od gdziekolwiek, jak u wyrwanego ze swojego macierzystego grobu potępieńca, bezgłowego, przebitego osikowy kołkiem, z ustami pełnymi suchych liści szczawiu i ziarenek soli. Wystawionego w środku dnia na palące słońce, nocnego marka,  wyrwanego z ojczystej mogiły  księcia skalistej Transylwanii,  który wybrał się na światowe tournée, wędruje ramię w ramię ze swoim przeznaczeniem i rodzinną ziemią w kieszeniach. Garstka pępowinowej ziemi i te macierzyste skrzynki zbite z desek, w których pysznią się fikusy i eukaliptusy, oleandry i mandarynki, których człowiek się chwyta, gdy tonie wraz z Brunonem w ławicy wypukłookich, srebrnolicych ryb, ginie przykuty do skały na dworze Wodnika,  ginie o suchym pysku wśród obudzonych z letargu lemurów, w małpim gaju, rozpuszczony jak wosk przez majowe słońce, zamieniony przez Pana w dziczejące zielsko, lub zamienia się w wyrzuconą na piasek rybę, langustę, kraba pustelnika i szuka pustej muszli, w której może zamieszkać i odzyskać siły, wsłuchać się w gardłowy koncert orkiestry Louisa Armstronga, przetrwać najdłuższą z wielkich nocy.   I wtedy właśnie Uku odkrył nową krainę, odkrył portal w drzwiczkach duchówki, a może tylko przyjął jej posłów przynoszących mu przebłagalne dary – ani to Transylwania, ani Siedmiogród, ani matecznik, ani Śląsk, ale również nie miedza z dziadkową gruszą, gdzie noga ludzka nie zostawia śladów, a tłusty cień wpełza między liście drzewa i nie posępna olszyna detronizująca królów, co mają na pieńku z drzewcami. Przyszli do niego jednak jej wysłannicy i powiedzieli – zbuduj nam dom. – Zbuduj, gdzie chcesz, nie jesteśmy wymagający. – Może być zapiecek, może sterta kompostu albo podszafie, może być też pęknięcie w podłogowej desce. – Ale najlepiej wynieś nas wysoko, wynieś pod samą powałę, załóż nam miasteczko wśród gałęzi drzew, w koronach starodrzewu, jak cieśla co dźwiga belkę, kreator, który wieńczy los zielonym wiechciem, jak matka, co potrafi przebłagać los listkami szczawiu, wydaj głos, który powołuje do życia albo weź w rękę pędzel, który nadaje mu kształt. – Chcemy wiedzieć, gdzie popłynęła wielka rzeka, gdzie podział się czar i dlaczego pękła bańka, w której cieszyło nas widło i powidło, gdzie tysiąc jeden drobiazgów było jak tysiąc jeden nocy, bo jesteśmy zaginionymi potomkami Sindbada Żeglarza i wiemy wiele o tobie, wiemy o tobie wszystko, co chciałbyś wiedzieć o sobie.     Tak właśnie, po raz kolejny, Sindbad Żeglarz dowiódł, że to on właśnie, wyłowiony został spośród tylu innych, żeby nas odkryć i ukryć w swoich słowach – mówisz, Uku, dodając, że są  także ptaki, które wylatują z muszli i gniazda zakładają na wodzie, żywiąc nią młode. – Trudno je jednak rozpoznać  wśród setek odbić, ani uchwycić w locie, bo tylko mowa jest płodna, pewny jedynie los Odysa, kiedy na koniec zostaje jeden mądry, żeby na naszych oczach zakończyć wszystkie podwodne podróże. Ofiarnym dawcą obrazu, zostałeś Uku, choćby miarą szerokiego na piędź, tyle, co korytko dłoni  i chwila przejścia, kiedy otwiera się horyzont i nikt już nie jest w stanie dłużej się za nim ukrywać.   Wkrótce później Uku odszedł, ale wcześniej spełnił ich życzenia. Założył w  domu krasnoludzką spółdzielnię pracy i nauczył ich fachu pielęgnowania losu, krasnoludzkie stowarzyszenie rzemiosł różnych, cech żerców piastujących wysokie, najwyższe,  leśne urzędy. Krasnoludzką rzeczpospolitą  wypełnił południcami, bagienicami i biesami, zaludnił karykaturalnymi i pokracznymi mieszkańcami ostępów i mateczników. Dębowe i bukowe chatki zajęły brodate skrzaty, pod drzewami wystawały borowe dziady. Dziwożony i licha opuściły moczary i zaczęły wieść korowody wśród ciemnych sadzawek, a wszystko to na ścianach jadalni i sypialni, niby platońskich jaskiń, gdzie ich losy mogły rozsmakować się w czystej ułudzie. Poprzez zarośnięte dukty korytarza do najciemniejszych zakamarków kuchni i łazienki – Uku odszedł i zostawił  na pastwę światła leśne mocarstwo, aby żyło swoim życiem, radziło i świętowało, choćby miała to być tylko nieruchomość, iluzja posiadania, działka wydzielona kreskami geometry w miejscowym planie, świat uświęcony śladem pędzla, co kreuje, a nic nie zabiera dla siebie, co tworzy, aby tylko sprowokować krnąbrną dolę, podstępną idyllę leśnych knowań. Uku odszedł, zostawiając Zygmunta, jako samozwańczego plenipotenta krasnoludzkiej domeny, umocowanego przez leśne księgi, prokurenta, zostawiając na stoliku kubek czereśni, zagubione między wymiarami tęczowe muchy, mandolinę z małpiej skóry, woskowe cylindry przechowujące głosy umarłych i stary, mosiężny  żyrandol z kurkami na gaz, który wieczorami czyścił kredą i octem. Uku odszedł, zostawiając powołane do życia w czerwcowe święta, leśne sadyby dziwadeł, mówiąc im: radźcie i wyrokujcie, czyńcie poddanymi sobie jadalnię i sypialnię, ustanawiajcie prawa, dobijajcie się o swoje, a jeśli wam czegoś zabraknie, to wyślijcie Zygmunta, aby prosił waszą władczynię, królową, co trzyma w dłoni złote jabłko, co trzyma za gardło najświętszego z węży, świętą i miłościwą patronkę waszego królestwa. Proście Ofelię o gest łaski, o wyrozumiałość i poczucie wspólnoty, proście ją o ratunek i modlitwę.   I została im Ofelia, chociaż nigdy do końca nie zdołali jej zaufać. Ofelia na czele zastygłego w pół gestu, zwierzyńca, coraz mocniej osiadająca na brzegu czasu, między ziarenkami piasku z pękniętej klepsydry, z wąskim gardłem, przez które sączyła coraz bardziej rozmyte obrazy. I plątały jej się włosy i plątały jej się słowa, a Zygmunt próbował je rozplątać, w zastępstwie Uka, przeczesując żółtym grzebieniem z bakelitu i czytał, czytał jej historię żółtego piórka, aż do chwili kiedy zaczynała go bić po rękach.   Zygmunt,  czyli historia żółtego piórka – 2 – Bywa i tak – mawia Zygmunt – że jak człowiek nie znajdzie właściwego pierwiastka, to może się zgubić nawet we własnej łazience, zwłaszcza gdy akurat dokonuje skomplikowanych obliczeń. –  Tak to już jest z tą matematyką, że gdy próbuje się rozwiązać najprostsze równanie, nagle okazuje się, że nieskończoność razy nieskończoność równa się osiem kwadratowych metrów, w których trzeba zmieścić kilka niezależnych źródeł, a w dodatku obdarzać się intymnym płynem, a tego to już nie obejmuje pierwsza z brzegu nauka, a szczególnie taka co to musi się borykać z ciężką przestrzenią. – Z tego wszystkiego – zauważa Zygmunt – jak zamknąć się w łazience to dobrze chyba myśleć o jedzeniu albo astronomii, a najlepiej o jednym i o drugim, co nie jest takie trudne,  jak tylko się ma odpowiednie medium. Dajmy na to, Zygmunt, jak tylko pomyśli o Zośce, zaraz znajduje się całym sobą w jej nasączonym wanilią niebie, rozsiada się na miękkim obłoku z bitej śmietany, a stąd to już przecież tylko mały krok do bardziej namacalnych odległości. Bo szczerze mówiąc, to przez Zośkę i te jej poglądy, Zygmuntowi  wszystko przypomina kosmos i czuje, że coś musi być na rzeczy. – Dajmy na to – zauważa Zośka – pouczająco jest popatrzeć sobie na takiego Saturna, co się codziennie przechadza pod blokiem ze swoim  psem, i zdarza się, że już przed dziewiątą wchodzi w kolizję  z niewielką kometą spod szóstki, która wraca akurat ze sklepu i nie lubi, jak jej pies obsikuje zamszowe kozaczki, i wtedy bardzo wyraźnie widać te wszystkie  jego zagadkowe pierścienie i to bez użycia skomplikowanej technologii. –  Albo co ciekawe, nawet taki Saturn – twierdzi Zośka – chociaż wydaje się potężny i złowrogi ,wcale nie zbliża się od tego ani na jotę do słońca, bo dokładnie zna swoje miejsce w szeregu, zresztą zupełnie tak jak nasza stara ziemia, która nawet, gdy wraca już przed obiadem do domu i ma wyraźnie mniejszą gęstość, nie zdarza się przecież, żeby wypadła z orbity. – Bo kosmos już taki jest – dodaje Zośka tajemniczo – dużo bardziej rozsądny od naszych do niego pożądliwości, a niektórym to się wydaje, że mogliby go przelecieć jak jakąś naiwną małolatę, przelecieć, wziąć na pamiątkę kilka gadżetów i wcale nie interesują się jego głębokimi uczuciami dojrzałej kobiety. – Ludzie jak to ludzie, chcieliby mieć taki układ słoneczny, najchętniej bez żadnych zobowiązań. –  Nawet taki nasz wielki Kopernik, co to robił mu nieprzystojne propozycje jako uczony bawidamek, to po prawdzie  też go chciał przelecieć, tylko że na swój naukowy sposób. – A najgorsze – wyznaje w końcu Zośka – to jak się komuś wydaje, że jest mądrzejszy od ustalonego porządku, bo co człowiekowi przeszkadzało, dajmy na to, że takie słońce się rusza, a ziemia nie, tym bardziej że z kosmicznego punktu widzenia to i tak wszystko się porusza, tylko nie wiadomo w jakim kierunku, a równie dobrze mogłoby się w ogóle nie ruszać. Zośka się irytuje  i przygryza wargę, a po chwili dodaje – teraz takie czasy, że podobno o wszystkim wie nawet papież, ale i tak nie doznaje od tego pobożnej  satysfakcji, bo co tu dużo mówić,  ludzie chyba nigdy nie docenią swojej międzyplanetarnej wyobraźni. A co to właściwie ma znaczyć, żeby jedni drugich przekonywali, że rozpiętość słońca wynosi tylko jakieś głupie osiem czy dziewięć planet, skoro taka Zośka tylko przed południem, przy obieraniu ziemniaków dostrzega wyraźnie co najmniej piętnaście niebieskich ciał, zwłaszcza gdy akurat Zygmunt za pomocą swojego żółtego piórka dotyka jej ostatecznej struny. – Taki mam z nimi układ – mawia Zośka – i koniec, a inni niech się zadawalają jakimiś tam ograniczeniami. Zygmunt docenia  wkład Zośki do astronomii, a nawet  w stołowym  ma  małe obserwatorium, gdzie jak sam mistrz Kopernik, za pomocą żółtego piórka wyzwala biodra Zośki z nieznośnego egocentryzmu. Zygmunt wie, że nie musnął jeszcze najbliższej choćby gwiazdy, ale nie martwi się tym, bo kto by myślał o gwiazdach w takich czasach.
    • @violetta   Czeska komedia na podstawie scenariusza tego samego reżysera, wcześniej była wystawiana jako sztuka teatralna, teraz z innej beczki: sędzia, który uciekł na Białoruś i poprosił o azyl polityczny - nie jest Słowianinem (patrz: niemieckie nazwisko) - Słowianie na Białorusi są prześladowani za próbę obalenia dyktatury, a sam prezydent Białorusi ma żydowskie pochodzenie jak prezydent Ukrainy, prezydent Rosji: ma chazarskie pochodzenie, dlaczego to mówię? Kolejny pajac zaczyna pieprzyć o zjednoczonej słowiańszczyznie, niech pani uważa i niech pani nie da się nabrać, Słowianinem to był car Aleksander I - miał szacunek dla polskich żołnierzy walczących po stronie cesarza Napoleona I i pozwolił im pozostać w Królestwie Polskim (Kongresowym), nomen omen: wyżej wymieniony car był masonem, kończąc: Poganie, Słowianie i Masoni mają dużo wspólnego ze sobą jak kulturę osobistą, higieniczną i seksualną...   Łukasz Jasiński 
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...