Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Doktor Nobody. cz.I


Rekomendowane odpowiedzi

– No i co z tym zrobić?
– Nie wiem, ale może opisałbyś tę historię...

Eskapada

Na dzisiejszy wieczór umówiłem się z Suliko. Niestety nie była to randka, lecz zadanie służbowe. Pracowaliśmy razem w dziale wiadomości Los Angeles Sunset, i od swojego „nosa” otrzymałem cynk, że w pewnym magazynie zlokalizowanym na obrzeżach Rancho Santa Margarita od strony Trabucco Canyon mają miejsce jakieś podejrzane interesy. Obiecaliśmy naczelnemu materiał na pierwszą, a w najgorszym przypadku na trzecią stronę. Ponieważ wiedziałem, że będzie to ryzykowna eskapada przygotowaliśmy się do niej w sposób dający szansę na przeżycie. No – przynajmniej tak myśleliśmy.
Zapakowałem do swojego Land Cruisera cały potrzebny ekwipunek i udałem się do Modjeska, gdzie mieszkała moja partnerka. Gdy podjechałem pod jej dom, stała w oknie czekając na moje przybycie. Wszedłem do mieszkania i ujrzałem ją w pełnej „gotowości bojowej”. Czarny, obcisły kombinezon uwydatniał jej ponętne kształty, ale dziś nie były mi w głowie amory.
– Wszystko przygotowałaś?
– Jasne.
– Zapasowy akumulator wzięłaś?
– Nie rozśmieszaj mnie. Przecież to ty zawsze o czymś zapominasz.
– To prawda, ale wiesz przecież, że najmniejszy nawet błąd może nas drogo kosztować.
– A co, boisz się?
– Nie o siebie...
– Miło słyszeć – uśmiechnęła się zalotnie, a może mi się tylko tak wydawało.
– No to zbieramy się.
Suliko założyła obszerny płaszcz, a swoje długie czarne włosy ukryła pod podwiniętą kominiarką, na którą wcisnęła kapelusz z szerokim rondem. Roześmiałem się na ten widok.
– Co cię tak bawi? Gdyby zatrzymała nas policja, mój strój mógłby wzbudzić podejrzenia.
– Przepraszam cię, ale przypominasz mi Zorro. Brakuje tylko maski na oczach.
– Dobra, dobra. Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni – zarzuciła na ramię torbę z kamerą i aparatami fotograficznymi. – Chodźmy już.
– W porządku. Idziemy.
Zajęliśmy miejsca w samochodzie i ruszyliśmy w drogę. Po opuszczeniu miasteczka wjechałem na Santiago Canyon Rd. i mając po lewej Cleveland National Forest pokrywający Santa Ana Mountains dotarłem na Trabucco Canyon Rd.
Rzucając spojrzenia na czerniejące lesiste wzgórza wracałem pamięcią do lat młodzieńczych i weekendów spędzanych tu z rodzicami, oraz skautowskich obozów, w czasie których uprawialiśmy wspinaczkę, nocowaliśmy w szałasach i łowiliśmy ryby. Przypomniały mi się nocne podchody i paintballowe bitwy, a także pierwsze pocałunki wykradane w ciemności koleżankom.
Po kilkunastu minutach znaleźliśmy się w Rancho Santa Margarita. Gdy przed szybą samochodu dojrzałem dwa ogromne, cylindryczne zbiorniki, zwolniłem do dwudziestu zaledwie mil, po czym skręciłem w lewo na gruntową drogę.
– To gdzieś tutaj.
Zorientowałem się, że były to pierwsze wypowiedziane przeze mnie słowa od momentu ruszenia. Suliko również przez cały ten czas milczała, co było całkowicie do niej niepodobne, świadczyło jednak o ogromnym napięciu towarzyszącemu naszej eskapadzie.
W chwilę potem minąłem budynek jakiegoś opuszczonego magazynu, czy fabryczki i kilkadziesiąt jardów dalej zaparkowałem pod wielką sykomorą. Opuściliśmy pojazd i narzuciwszy na ramiona plecak ze sprzętem podszedłem do ogrodzenia. Suliko szła obok dźwigając kamerę i aparaty. Lekko przerdzewiała siatka nie stawiała większych oporów nożycom do cięcia drutu. Rozchyliłem ją i znaleźliśmy się na terenie obiektu. Pochyleni do samej niemal ziemi podbiegliśmy do wysokiego komina, oddalonego o około dwadzieścia jardów od hali. Zacząłem wspinaczkę po stalowych klamrach przymocowanych do komina, aż osiągnąłem wysokość nieco większą niż dach hali. Rozwinąłem zakończoną kotwicą linę i zarzuciłem ją na dach. Dopiero za czwartym razem stwierdziłem, że zahaczyła o coś. Przywiązałem wolny koniec do klamry i zwiesiłem się na linie, po czym powoli i ostrożnie zacząłem się przesuwać w kierunku dachu. Kiedy dotarłem do celu Suliko również wykonała podniebny spacer i po chwili stanęła obok.
– No to pierwszy etap mamy za sobą – szepnąłem. – Teraz szukamy bramy do tego Sezamu.
Zaczęliśmy ostrożnie poruszać się po dachu, szukając drogi do wnętrza. Udało się nam po przeciwnej stronie budynku natrafić na uchylone okienko dachowe. Przez wąską szczelinę zajrzeliśmy do środka. Dojrzeliśmy sporą grupę ludzi rozpakowujących ciężkie skrzynie i rozkładających ich zawartość na długich stołach. Tak, mój informator miał rację. To była broń. Nie tylko karabiny maszynowe, pistolety Uzi, a nawet Kałasznikowy, ale także Stingery i różnego rodzaju pociski i granaty. Suliko włączyła kamerę i zaczęła filmować w podczerwieni. Nie wiem, jakiej narodowości byli robotnicy, ale najczęściej używanym przez nich słowem było coś w rodzaju „coorvah”. Niekiedy z dziwnych szeleszczących dźwięków ich mowy udawało się wyłowić przeciągłe „ooy”. Pomiędzy stołami, w towarzystwie dwóch drobnych, smagłolicych osobników ubranych w kremowe garnitury przechadzał się wysoki, barczysty mężczyzna w kraciastej koszuli, kamizelce i czarnym stetsonie na głowie. Oglądali wyłożoną na stoły broń, a facet w kapeluszu coś im wyjaśniał i zapisywał w notesie jakieś uwagi. W pewnej chwili między towarzyszami „kowboja” doszło do coraz gwałtowniejszej wymiany zdań. Udało mi się rozpoznać niektóre słowa – bez wątpienia rozmawiali po arabsku. Suliko, chcąc zmienić pozycję przesunęła się nieco i w tym momencie doszło do absolutnie nieoczekiwanej sytuacji: rama okienka zahaczyła o przycisk zmieniający tryb pracy na normalny. Włączyła się lampa halogenowa. Kowboj sięgnął za pasek, wyszarpnął rewolwer i zaczął strzelać w naszym kierunku. Nie chcieliśmy sprawdzać jego zdolności strzeleckich, więc rozpoczęliśmy ucieczkę wzdłuż dachu. Z dołu dobiegał harmider podniesionych głosów. Tak więc znaleźliśmy się w pułapce. Przejście do komina po naszej linie, potem zejście na dół i ucieczka do samochodu zajmie nam zbyt wiele czasu. Co robić? Nagle pod jedną ze ścian dojrzałem ciężarówkę.
– Skaczemy!
Suliko zawahała się, ale chwyciłem ją za rękę i pociągnąłem za sobą. Jako były spadochroniarz wylądowałem bez szwanku. Suliko co prawda upadła, ale szybko się podniosła i natychmiast zsunęliśmy się na ziemię i pobiegliśmy do ogrodzenia. Nie miałem czasu na cięcie drutów, bo pogoń była tuż, tuż. Przeszliśmy więc górą, niszcząc przy tym nie tylko nasze wspaniałe, bojowe stroje, ale także doznając kilku zadrapań.
– Szlag by to trafił! – zaklęła Suliko.
– Co się stało?
– Złamałam paznokieć.
Nie wiedziałem, czy mam się tym zdenerwować, czy też się roześmiać, więc tylko krzyknąłem:
– Biegnij! Jutro, o ile przeżyjemy, zafunduję ci wizytę u najlepszej manicurzystki w L. A.
– Znam taką jedną, ale nie wiem, czy cię na nią stać. Skoro jednak obiecujesz, trzymam cię za słowo.
Dopadliśmy do samochodu. Uruchomiłem silnik i chciałem wycofać, gdy dojrzałem wyjeżdżające z posesji dwa terenowe pickupy. Skręciłem więc w lewo w dół dosyć szerokiego w tym miejscu kanionu.
– Uważaj! – ostrzegła mnie Suliko. – Woda!
Przyhamowałem i delikatnie wjechałem do potoku. Pojechałem w prawo jego dnem i po chwili znalazłem mniej strome miejsce na przeciwległy brzeg. Wtedy właśnie pierwszy pocisk trafił w maskę samochodu. Dodałem gazu i zacząłem wykonywać uniki. Wyskoczyłem na Trabucco Creek Road i pognałem przed siebie z całą szybkością, na jaką pozwalał silnik mojej Toyoty. Prześladowcy mieli chyba jednak silniejsze maszyny, bo zaczęli się niebezpiecznie zbliżać.
– Dzwoń na policję! – krzyknąłem do Suliko.
Suliko wyjęła komórkę. Okazało się, że podczas skoku na ciężarówkę uległa ona uszkodzeniu.
– Dawaj swoją!
Zacząłem się obmacywać po kieszeniach.
– Cholera, nie wziąłem!
– No, a kto sprawdzał, czy o czymś nie zapomniałam? – powiedziała z przekąsem.
– Trudno. Trzeba wiać.
Wykonałem gwałtowny manewr, przejeżdżając przez pas rozdzielczy i zawracając w przeciwnym kierunku. Nasi prześladowcy spostrzegli się nieco za późno, co pozwoliło mi odskoczyć na kilkaset jardów, ale po chwili ponownie niebezpiecznie się zbliżyli. Znowu skręciłem, tym razem w Rose Canyon Road i po dotarciu do jej końca zjechałem na jedną z dróg zwanych 4WD Drive. Stanowiły one wielki labirynt, przemierzających leśne ostępy dróg, na których amatorzy mocnych wrażeń poszukiwali ich, ścigając się po wertepach i pokonując przeszkody nie do przebycia w swoich samochodach terenowych, na quadach i crossowych motocyklach. Nigdy nie uprawiałem tej zabawy, ale chyba był już najwyższy czas, by poczuć zastrzyk adrenaliny w krwi.
Rozpadało się i moja zwinna terenówka zaczęła uzyskiwać przewagę nad monstrami handlarzy bronią jednakże na prostych (na szczęście niezbyt częstych) fragmentach moja przewaga topniała w oczach. Coraz częściej dobiegały nas odgłosy strzałów. W pewnej chwili wchodząc w zakręt poczułem mocne szarpnięcie kierownicą. Ogromnym wysiłkiem udało mi się utrzymać kierunek jazdy, ale zgrzyt felgi na kamieniach uświadomił mi, że trafili w oponę. Następnego zakrętu już nie udało mi się pokonać. Jechaliśmy prościutko w czarną ścianę skalną, oświetloną przez potężną błyskawicę. Zamknąłem oczy, czekając na uderzenie. Posłyszeliśmy potworny, przeciągły huk grzmotu, uderzenie – o dziwo – jednak nie nastąpiło. Jechałem dalej widząc w światłach reflektorów ściany i sufit jakiegoś korytarza. Zatrzymałem samochód i spojrzałem wstecz. Drogą przejechały obydwa ścigające nas samochody. Wyszliśmy z pojazdu i rozejrzeliśmy się wokół. Rzeczywiście znajdowaliśmy się w jakimś tunelu, a może raczej podłużnej jaskini. Kilkanaście jardów za naszym pojazdem widoczny był wlot do niej. Dojrzałem wracający powoli jeden z pickupów.
Sheet! Powinienem wyłączyć światła.
Niestety było za późno...
Ku mojemu zaskoczeniu samochód nie zatrzymując się minął jaskinię.
Co jest?
Podszedłem zdziwiony w stronę drogi.
W pewnym momencie zatrzymała mnie jakaś dziwna przeszkoda. Była miękka, ale równocześnie sprężysta. Dotknąłem jej dłonią – lekko się poddała, lecz nie ustąpiła. Suliko podeszła do mnie.
– Co się dzieje?
– Nie wiem. To jest coś dziwnego.
Dotknąłem przeszkody palcem. Wszedł na około pól cala, ale potem zatrzymał się. Poczułem lekkie mrowienie.
– Wiesz co, Suliko, to jest chyba jakieś pole siłowe. Na pewno nie jest dziełem natury. To musiał wymyślić i wykonać człowiek.
– No to jak udało nam się tu wjechać?
– Nie wiem... Może siła, z jaką wjechał w nie samochód była zbyt duża by go zatrzymać?
– Co miałeś w szkole z fizyki? Gdyby nawet nie zdołało go powstrzymać, to jednak poczulibyśmy uderzenie. A wjechaliśmy tu mięciutko i łagodnie. A poza tym przecież tuż przed momentem wjazdu do tunelu widzieliśmy litą skałę.
– No tak, masz rację. Musi być jakieś inne wytłumaczenie. Może oprócz pola siłowego jest jakiś hologram, czy coś w tym rodzaju?
– A pamiętasz, że tuż przed wypadnięciem z drogi gdzieś obok uderzył piorun. Może on spowodował chwilowy jego zanik?
– No tak, masz zapewne rację – odpowiedziałem z żalem, że to nie ja wpadłem na rozwiązanie zagadki.
Nagle w tunelu zajaśniało. To zapaliły się liczne, rozwieszone pod stropem jarzeniówki. W ich świetle dostrzegliśmy kilku mężczyzn mierzących do nas z rewolwerów.
– No to wpadliśmy z deszczu pod rynnę – mruknąłem.
– Spokojnie. Na razie nie zaczęli do nas strzelać. Może mają taki właśnie sposób, by zapytać o nazwiska gości, których maja zaanonsować gospodarzowi domu?
Jeden z mężczyzn podszedł bliżej, opuszczając broń.
– Dobry wieczór państwu. Dziękujemy za niespodziewaną wizytę i zapraszamy w skromne progi. Jutro porozmawiacie państwo z doktorem, a na razie zapraszamy na kolację.
– Czujemy się zupełnie dobrze i nie potrzebujemy doktora. Bo chyba twój złamany paznokieć nie wymaga interwencji chirurgicznej – zwróciłem się do Suliko. – Nie mamy też apetytu. Czy możecie nas, zatem odprowadzić do wyjścia, panowie?
– Obawiam się, że to będzie w najbliższym czasie niemożliwe. A doktor nie jest lekarzem.
– A więc jesteśmy więźniami doktora... jak mu tam?
– Waszym gospodarzem jest doktor Nobody. Jesteście państwo – choć nieproszonymi – to jednak gośćmi, nie więźniami.
– A nie Nemo? – zapytałem.
Nie uzyskawszy odpowiedzi, kontynuowałem:
– No cóż... Widzę, że otrzymaliśmy propozycję nie do odrzucenia.
– Ja też lubię „Ojca chrzestnego” zaśmiał się nasz interlokutor. Zapraszam państwa i jednak namawiam na kolację.
Poszliśmy za naszym cicerone, a pozostali mężczyźni, niosąc ekwipunek Suliko podążali z tyłu. Do moich uszu doszedł jakiś dziwny, monotonny pomruk, a podłoże, po którym stąpaliśmy w ledwo wyczuwalny sposób drżało.
– Proszę o zwrot kamery i aparatu – powiedziała Suliko.
– Przykro mi, ale na razie to niemożliwe. Proszę jednak być dobrej myśli.
– Co to za wibracje? – zapytałem.
– Jutro doktor wszystko wam wyjaśni.
Wykuty w skale korytarz zaczął się rozszerzać, aż w końcu zamienił się w przestronną salę, od której rozchodziło się kilka odgałęzień. Weszliśmy w jedno z nich, tym razem zdecydowanie wykonane ludzką ręką. Posadzka była wyłożona marmurowymi płytami, a ściany olicowanie żółtym i różowym piaskowcem. Po chwili marszu nasz przewodnik wskazał drzwi.
– Oto państwa pokoje.
– Osobne? – wyraziłem niezadowolenie.
– Osobne? Znakomicie! – Suliko w sposób niebudzący najmniejszych wątpliwości wyraziła swój stosunek do ewentualnego dzielenia ze mną łoża.
– Niestety godnych państwa apartamentów w naszym skromnym domku nie przewidziano. Dobranoc państwu.
Weszliśmy do swoich pokoi. Wszystkiego mógłbym się spodziewać, ale nie pokoju godnego hotelu Waldorff Astoria. Wróciłem na korytarz i skonstatowałem, że słowa człowieka, który nas przyprowadził nie w pełni odpowiadały prawdzie. Jednak byliśmy więźniami – po obu stronach korytarza warowali uzbrojeni strażnicy. Nie bacząc na to, zapukałem do drzwi pokoju Suliko. Słysząc jej zapraszający głos otworzyłem i wszedłem do środka. Jej pokój okazał się jeszcze większy i piękniejszy.
– Ja tylko na moment. Chciałem zobaczyć, jak cię ulokowano i, muszę przyznać, jestem pod wrażeniem. Nasz gospodarz przypomina nie tylko kapitana Nemo, ale również hrabiego Monte Christo. Skąd ten facet ma tyle forsy i co tutaj się w ogóle dzieje?
– Mam nadzieję, że jutro dowiemy się czegoś więcej. Nie mam również wątpliwości, ze tamten materiał o handlarzach bronią ma się tak do obecnego, jak wodotrysk w miejskiej sadzawce do wybuchu gejzeru.
– Chyba masz rację. To może naprawdę być bomba. Mam tylko wątpliwości, czy kiedykolwiek uda się nam to opublikować.
– Przestań krakać! Gdzie twój odwieczny optymizm?
Rozmowę przerwało nam pukanie do drzwi.
– Proszę – powiedziała Suliko.
Do pokoju wtoczył się pchany przez kelnera wózek.
– Państwo zjecie razem, czy pan wróci do swego pokoju.
Spojrzałem pytająco na swoją partnerkę.
– Razem – odpowiedziała ku memu zadowoleniu.
Kelner nakrył stół, zapalił świece i opuścił pokój. Wbrew wcześniejszym deklaracjom poczułem wilczy apetyt, szczególnie wtedy, kiedy ujrzałem, z jakich smakołyków składał się nasz mocno spóźniony dinner.
W pewnej chwili Suliko zaczęła ostentacyjnie ziewać, więc zabrałem niedokończoną butelkę wina i wyszedłem na korytarz. Czujni „cerberzy” natychmiast zwrócili się w moją stronę, ale pomachałem im dłonią i wszedłem do swojego pokoju. Dostrzegłem leżącą na łóżku piżamę. Wziąłem ją i poszukałem łazienki. Ponownie oniemiałem. Była wielka, jak salon w moim mieszkaniu – ogromna wanna z hydromasażem, złocona armatura, telewizor i jeszcze kilka innych nieodzownych urządzeń. Poczułem zmęczenie, wziąłem więc tylko szybki natrysk i otuliłem się puszystym płaszczem kąpielowym. Położyłem się do łóżka, mając pod ręką butelkę. Przez chwilę rozmyślałem nad całą tą niecodzienną sytuacją, pociągając od czasu do czasu łyk wina prosto z butelki. W końcu zasnąłem.
Rankiem obudziło mnie pukanie.
– Proszę – powiedziałem przecierając oczy.
Drzwi się otworzyły i wszedł jeden z pilnujących nas w nocy strażników.
– Dzień dobry. Pan doktor prosi państwa do siebie.
– Dzień dobry. Czy mam choć chwilę czasu na umycie się, i ubranie, czy mam iść od razu w tej piżamie?
– Przyjdę po państwa za pół godziny. I proszę się jednak przebrać. – Wysunął rękę na korytarz i wciągnął do pokoju wieszak na kółkach z kilkoma garniturami i koszulami.
– Proszę sobie coś wybrać.
– Smokingu nie ma? – pozwoliłem sobie na ironię.
– Śniadanie doktor jada w garniturze. Smoking dostarczymy panu przed kolacją – mój żart potraktował ze śmiertelną powagą.
Strażnik opuścił pokój, ja zaś wziąłem się do porannych ablucji. Kiedy przebrałem się w jedno z dostarczonych mi ubrań do drzwi ponownie zapukano. Wyszedłem na korytarz i niemal wpadłem na Suliko. Nie wiem, jak ten facet to zorganizował, ale moja towarzyszka wystrojona była w suknię, która na pewno nie został nabyta dzisiejszej nocy w supermarkecie. Z szyi zwisał jej sznur czarnych pereł, a z uszu kolczyki stanowiące niewątpliwy komplet z naszyjnikiem.
– Proszę bardzo za mną – powiedział strażnik.
Podążyliśmy więc za nim poprzez plątaninę korytarzy. Przez cały czas towarzyszył nam ta dziwna, zauważona przeze mnie w nocy wibracja.
– Czujesz to drżenie? – zapytałem Suliko.
– Czuję.
– Jak myślisz, co to może być? Jakaś cholerna fabryka, czy co?
– Nie mam pojęcia, ale wiesz, że znajdujemy się w sąsiedztwie uskoku San Andreas. Może jakieś mini trzęsienie ziemi?
– Tak naprawdę to nie San Andreas, ale faktycznie któreś z jego odgałęzień. Możliwe, że rzeczywiście ścierają się płyty tektoniczne. Choć, z drugiej strony, to nasz przewodnik jakoś nie wykazuje oznak zdenerwowania, a przecież ma świadomość, że znajdujemy się wewnątrz czegoś, co w przypadku trzęsienia ziemi z łatwością stać się może naszym wspólnym grobowcem.
– Sama już nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Poczekamy – zobaczymy.
– Po chwili zostaliśmy wprowadzeni do ogromnej jadalni, z imponującymi – zarówno rozmiarami, jak i rozpasanym zdobnictwem – kandelabrami, zwisającymi ze wspaniałego, barokowego plafonu. Ściany były obwieszone, jakby nieprzystającymi do całości obrazami Siudmaka, mimo to, znakomicie komponowały się z tym nieco ponurym wnętrzem, dodając mu aury tajemniczości, równocześnie je rozweselając i rozjaśniając. U szczytu wielkiego stołu w stylu Ludwika XVI, otoczonego wieńcem dwudziestu czterech krzeseł siedział niewysoki, mocno łysiejący człowiek. Na nasz widok uniósł się z krzesła..
– Witam państwa. Miło mi gościć w swojej samotni kogoś tak sympatycznego. Pana, redaktorze – znam. Natomiast o pani wiem tylko, że ma pani na imię Sumiko. Jestem trochę zaskoczony, bowiem rysy pani twarzy nie wskazują na azjatyckie pochodzenie.
– Wszyscy popełniają ten sam błąd – powiedziała Suliko. Mam na imię Suliko, nie Sumiko. To jest imię gruzińskie.
– Ach, tak. Jest więc pani Gruzinką? Przepraszam za pomyłkę.
– Nie w pełni Gruzinką. Gruzińskie imię noszę po matce. Ojciec był Rosjaninem.
– Może zatem zechce mi pani podać swoje nazwisko?
– Syerdceshtchipyashtchaya.
– Syerceschi... – Nobody wytrzeszczył oczy.
– Nikt tego nie potrafi wymówić, niech się więc pan nie przejmuje – zaśmiała się figlarnie. – Wszyscy znajomi nazywają mnie Heart.
– Czy to jest odpowiednik Syerceschipi...pi...?
– Częściowo. Moje nazwisko oznacza po rosyjsku coś, co chwyta za serce, coś wzruszającego. Rosyjskie słowo syerdce po angielsku znaczy heart. Pan niech do mnie mówi po prostu Suliko.
– Nomen omen. Zaczyna mi się podobać gruziński – zażartował Nobody, nie ukrywając podziwu w oczach dla niezaprzeczalnej urody Suliko.
– Zapraszam państwa na śniadanie – szarmancko odsunął jej po swojej prawej ręce krzesło przy okazji muskając dłonią jej plecy. Ku swojemu nieopisanemu zdziwieniu dostrzegłem sutki prężące się pod cienkim materiałem sukienki.
Co ten stary, łysy facet ma w sobie takiego, że taka laska podnieca się na lada dotknięcie. Przecież może mieć na pęczki dużo lepszych facetów.
– Wykwintne, choć niezbyt obfite śniadanie upłynęło właściwie w milczeniu. Dostrzegłem, że między Suliko, a doktorem nawiązała się delikatna nić sympatii. Ja natomiast odczuwałem narastającą doń niechęć. Czyżby była to zazdrość? Być może, ale jednak nie tylko. To było coś, co tkwiło głęboko w podświadomości.
– Gdy posiłek dobiegł końca Nobody wstał, pomógł przy powstawaniu Suliko i powiedział:
– Pozwólcie teraz państwo na pogawędkę.
Podał Suliko ramię i prowadził do swego gabinetu. Tam czekało nas jeszcze większe zaskoczenie. W porównaniu z naszymi sypialniami, oraz jadalnią, przypominającą raczej salą bankietową, była to niemal nora. Oprócz ogromnego biurka, znajdował się tu jedynie stolik, przy którym stały cztery, całkowicie współczesne foteliki o stylistyce rodem z IKEI. Całe natomiast ściany zajmowały półki z książkami – sporo beletrystyki, oraz jakieś dzieła naukowe z różnych dziedzin wiedzy – od książek inżynierskich z kilku działów techniki, poprzez podręczniki medyczne, aż do opracowań filozoficznych, psychologicznych i astronomicznych. Po chwili okazało się jednak, że odrobinę się pomyliłem. Kiedy, wraz z Suliko zajęliśmy wskazane przez gospodarza miejsca, Nobody zapytał, czy się czegoś napijemy.
– Chętnie. Poproszę odrobinę czystej whisky – powiedziała Suliko.
– Ja wolę koniak, jeśli to możliwe – dodałem.
Nobody nacisnął przycisk i część książek, a właściwie ich imitacji odchyliła się i naszym oczom ukazało się wnętrze barku. Po chwili dosiadł się do nas stawiając na blacie szklaneczki whisky i kieliszek koniaku.
– No, dobrze. Widzę, że skręca państwa ciekawość i tylko siłą wstrzymujecie się przed zadawaniem pytań. Proszę więc zaczynać. Aha. Zapoznałem się już z nakręconym przez was materiałem. Proszę podać mi namiary, to natychmiast prześlę je w waszym imieniu do właściwego odbiorcy. Im szybciej zostanie to opublikowane, tym większe szanse powodzenia.
– Myślę, że przede wszystkim należałoby przekazać to policji, a ponadto do L.A. Sunset – powiedziałem.
Doktor Nobody wcisnął przycisk pod stolikiem i do gabinetu wszedł jakiś człowiek.
– Policja i Los Angeles Sunset – powiedział Nobody.
– Tak jest, doktorze! – odpowiedział ten i opuścił pomieszczenie.
– No więc – słucham.
– Proszę nam powiedzieć – rozpoczęliśmy równocześnie.
– Przepraszam. Pytaj ty – usiłowałem okazać się gentlemanem.
– Proszę nam zatem powiedzieć, kim pan naprawdę jest, co pan tutaj robi, dlaczego ukrywa się w tej podziemnej „posiadłości”, co to za odgłosy dobiegają zewsząd.
– Oho, ho! – zaśmiał się Nobody. To jest jedno pytanie, czy więcej? Spróbuję opowiedzieć państwu o sobie, a w razie jakichś wątpliwości, czy niedomówień proszę mi przerywać.
– Pociągnął łyk alkoholu i rozpoczął swoją opowieść.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

"Zajęliśmy miejsca w samochodzie i ruszyliśmy w drogę. Po opuszczeniu miasteczka wjechałem na Santiago Canyon Rd. i mając po lewej Cleveland National Forest pokrywający Santa Ana Mountains dotarłem na Trabucco Canyon Rd. Po kilkunastu minutach znaleźliśmy się w Rancho Santa Margarita (...) "- jak dla mnie za dużo tu nazw, które powodują że jest to jak wyliczanka.
Podoba mi sie styl i język. Wprowadzasz pewne napięce by "paznokciem" wszystko odciążyć :) Rzeczywiscie jak na razie jest to nowe wcielenie Kapitana Nemo i Nautiliusa. Natomiast porównanie do Edmunda Dantesa jakoś mi tu nie pasuje. Czekam na dalszy ciag. Pozdrawiam :)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Rozumiem twoje uwagi, ale chciałem nadać większej autentyczności swojej opowieści, dlatego chciałem dokładnie opisać drogę. Przed chwilą dodalem jeszcze małe uzupełnienie tego akapitu.
Pozdrawiam i dziękuję za krytyczne spostrzeżeniai, oraz oczekuję na więcej.
Co do odniesienia do postaci E. Dantesa, to chodziło jednak o jego nowe wcielenie, a konkretnie o wielki majątek hrabiego Monte Christo.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Przeczytałem nowy kawałek, ogólnie może być, ale chyba uwziąłem się na wyliczanke miejsc. Ja nie wiem czy dodaje autentycznosci, chyba tak, ale jeśli ktoś nie ma pojęcia co to za miejsca, no nazwy nic tu nie pomogą.
Doktor jest jednak bardziej Kapitanem niż Hrabią. Majątek może miec przeciez każdy, a Dantes to bardzije ikona zemsty.
Pozdrawiam :)

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

No cóż, Adamie. Jest na to prosty sposó - sprawdzić na mapie. Wszystkie te miejsca są autentyczne. Dantesem kieruje chęć zemsty...No masz rację (choć czytałem to tak dawno, że dokładnie nie pamiętam), ale Nemo, tez uciekł od świata i nie jest bynajmniej potulnym barankiem. A czym kieruje się Nobody? O tym dowiesz sie w następnej części.
Jacku. Nie wiem na ile starczy mi konceptu i cierpliwości, ale pisze się. Tym razem znacznie wolniej niż w ubiegłym roku (zakręty widocznie coraz bardziej sie prostują), ale kilka zdań dziennie udaje mi się sklecić.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Pytałem, bo wiesz, teraz mam taki zawał pracy, że ledwie zipie, że o pisaniu nie wspomnę. Udało mi się jedynie sklecić artykuł do Praci i Nauki Za Granicą. Będzie 17-go. Jak dam rady, może stałą współpracę nawiążę. Ale kurka literatura mi puka do głowy zawsze koło północy - tłamszę ją, wysyłam w kosmos... Życzę Ci wytrwałości :)))

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wygląda to na niezły kawałek sensacji.
Co mi się nie spodobało:
Zdanie: "Nie tylko karabiny maszynowe, pistolety Uzi, a nawet Kałasznikowy, ale także Stingery i różnego rodzaju pociski i granaty." zamieniłbym miejscami "a nawet" z "ale także".
"dinner" - tu mi ten angielski trochę nie zagrał
Tak ja zauważyła dzie wuszka, w niektórych fragmentach za dużo szczegółów. Przez to zwalnia akcja i opowiadanie robi się trochę monotonne.

Ogólnie jednak jest OK. Jak tylko znajdę wolną chwilę, to przeczytam drugą część,

Serdecznie Pozdrawiam

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • to była najczarniejsza godzina nocy kiedy świat zaczął im się kurczyć na grudzie ziemi obiecanej w makiawelicznyn kontraście ryk sytych oprawców głód i brud wiekuisty tu obrzezali ich z życia i ułożyli w kopiec swoisty trójkąt Pascala mrowisko przeszłości utleniając się zamknęli Księgę Wyjścia i na skraju koszernego nieba tańczą w kole Mojżesza    
    • @Jacek_Suchowicz Każda wymówka jest dobra teraz trend jest na Bobra Pozdr.
    • @Jacek_Suchowicz dzięki  Również pozdrawiam 
    • @Jacek_Suchowicz Satysfakcja dla mnie spora Fajny wierszyk, mądry morał. Pozdrawiam Adam
    • Wszystko o kant – czegokolwiek. Łóżka, stołu, spodni. Teorii Immanuela przedstawionej w Krytyce. Wszystko zbłąkaniem rozumu na ścianie w postaci iluzji. Powinienem być instead of – to anielski młyn - jestem, zniekształcony głos Boga u Lema. Wyjątkowe stany – somnambulizm pod oknem ukochanej w postaci zespołu Elpenora – niech szlag trafi fantastykę i pchły (kogokolwiek, kolego). Shut up!, duplikacja dwóch w syndromie Gansera – mój stres, twój wybór –  choćby kur, miss world, studiowanie popisu składania jaj przed kogutem, resztki snów pochowanych paskiem zegarka na przegubie dłoni. Starej dłoni. Wszystko jest kantem i o kant – czegokolwiek. Niech trafi szlag – was, mnie, ich – przede wszystkim ich,   onych. Oto jestem – bez zgody. Według artykułu dwudziestego trzeciego. Opisuję, co widzę – i bez urazy. Że ściąłem drzewo dobra i zła – patologiczne upicie – splotłem wieniec cierniowy, nakładając na głowę przeźroczystej postaci welon. I zawołałem – sanna! Ho, ho - jak ja wołałem – owe sanna! I kląłem przy tym to, na czym świat stoi. Aż padł  na twarz, uruchamiając wszystkie mięśnie, każdy, nawet najmniejszy miocyt, to nie był krzyk – by wydyszeć –  Eli, Eli, lema lema lema… (jak kibic) sabachthani. Shut up! – zakrzyknął (i to był ryk) setnik  w obcym języku. Przebili mu bok, krwawił – wyciągnęli na środek drogi, Longinus pochylony nad Caiusem. Płakał. Ten pierwszy. I usłyszałem, jak jakaś kobieta – pięćdziesiąt lat – przeklina świat, nas, żołdaków po obu stronach granicy, pograniczników, wieczną ruchomość celu. I pomyślałem, że drab leżący obok jest ŚWIĘTY. A drab, skulony obok – przeklęty. I rozdarłem kotarę, by widzieć obu. Boga – ŚWIĘTY, ŚWIĘTY, ŚWIĘTY Serafinów i Tronów, w piżamie, gdzie ukryty papieros, dłoń na szyi strażnika zaciśnięta w nienawiść.    
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...