Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Zatrzymał się tylko po to, by sprawdzić, czy ktoś za nim nie idzie. Ulica była pusta. Westchnął i ruszył przed siebie.

Po chwili znów przystanął. Tym razem nie rozglądał się na boki. Od jakiegoś czasu miał dziwne wrażenie, że ktoś za nim idzie. Kto mógłby go śledzić? Po co miałaby to robić. Przecież on - mały Adaś - nie mógł być nikomu do niczego potrzebny. Nie miał nawet własnych pieniędzy, więc czy ktoś byłby na tyle głupi, żeby go okraść? Porwanie też nie wchodziło w rachubę. Pewnie to tylko wyobraźnia po raz kolejny płatała mu figla.

Jeszcze tego mu teraz brakowało! Tej nocy miał przecież zostać w domu sam. Właściwie z Kropkiem, starym, zmęczonym życiem kundelkiem, który nie dość, że miał już zaburzenia słuchu i wzroku, to nawet nie wykonywał poleceń, które wielokrotnie mu wydawano.
Tata mówił na przykład: "Kropek, idziemy na spacerek", a Kropek leniwie unosił głowę, spoglądał mu prosto w oczy, zupełnie jakby zadawał pytanie: "No coś ty, pańciu, do mnie mówisz? Znowu spacerek? Chyba żartujesz. Sam idź."
Kiedy w dom zjawiała się obca osoba, Kropek ani nie szczekał, ani się do niej nie łasił, bo ledwo ją zauważał. Zgodnie z zasadą: "przyszedł to sobie pójdzie", nie zadawał sobie trudu, by sprawdzić, a co dopiero obwąchać gościa.

Adaś miał dziś, a dokładnie tej nocy, zostać ze swoim ukochanym psiskiem -Kropkiem. Wieczorem musiał go jeszcze wyciągnąć na najkrótszy chociaż spacerek. W drodze do domu obmyślał podstęp, który Kropkowi mógłby się wydać najbardziej wiarygodny.

Wreszcie dotarł do domu. Rodzice, zgodnie z obietnicą, czekali na jego powrót. Mama musiała przecież udzielić mu jeszcze kilku wskazówek z serii „rób, nie rób”. Po raz pierwszy zostawał w domu sam. Co prawda piętro niżej mieszkała jego babcia, ale Adaś uparł się, że tym razem nie będzie u niej nocował. Twierdził, że jest już wystarczająco dorosły i ze wszystkim na pewno sobie poradzi.

Rodzice mieli wrócić następnego dnia tuż przed południem. "Trzeba ich czasem wypuścić na jakieś przyjęcie czy jakieś tam urodziny - tłumaczył sobie Adaś. – „Całonocna impreza - powtarzał sobie w myślach. - Kto by pomyślał, że oni będą brali udział w czymś takim, co pokazują na filmach. W takich tych, no tych, baletach... bankietach....". Do tej pory rzadko raczej wychodzili w celach rozrywkowych i to na tak długo.

Mama cały czas miała jednak wątpliwości: „Czy powinniśmy jechać? Właściwie to już nie mam ochoty. Wolałabym zostać. Adaś nie będzie czuł się bezpiecznie. Adaś….”.

W końcu jednak wyjechali. Adaś pomachał im jeszcze przez okno. Kropek nie pofatygował się nawet, żeby ich pożegnać. Adaś spojrzał na niego z wyrzutem:
- Kropek pańcia pojechała - powiedział.
Kropek podniósł łepek i od niechcenia zapytał:
- Do mnie mówisz? Czy ja mam was witać za każdym razem, kiedy przychodzicie i wychodzicie? Nie za dużo ty ode mnie wymagasz? Ja mam przecież swoje lata i coś mi się teraz od życia należy. Aha... - dodał po chwili - i nie myśl, że wyprowadzę cię teraz na spacer. Jak musisz, to idź sam. Młody jeszcze jesteś.

Adaś miał w pamięci połowę przykazań mamy. Jedno z nich przypominało o wyprowadzeniu psa na spacer. Skoro jednak Kropek sam wypowiedział się w tej sprawie, to chyba Adaś mógł zaliczyć choć to jedno zadanie jako "wykonane".

- Co ja teraz będą robił?
Na stole w kuchni znalazł gotową kolację. Znowu kanapki, a może tak zamówić sobie pizzę. Tata zostawił mu pieniądze. Co prawda powiedział, że to na wszelki wypadek, ale czy ten wypadek nie można było nazwać wszelkim? Nie namyślał się długo. Telefon do pizzeri otrzymał na informacji. Zamówił największą i prawie najdroższą pizzę.

W oczekiwaniu na dostawę zajął się komputerem. Po chwili włączył jeszcze telewizor. W pewnym momencie wydało mu się, że słyszy skomlenie Kropka. Spojrzał na jego legowisko. Psa tam nie było. W poszukiwaniu czworonoga wkroczył do kuchni. Ale tam też go nie znalazł. Może w sypialni? I tam go nie było. Trafił na niego dopiero w łazience.
- Oszalał pies, czy co?
Wygonił Kropka do przedpokoju.
- Na kafelkach będziesz leżał? Jeszcze reumatyzmu dostaniesz!
Kropek spojrzał na niego z wyrzutem:
- Hałasujesz mi za uchem tymi pudłami. Gdzie mam sobie miejsce znaleźć? I - dodał po chwili - założę się, że pizzą też się ze mną nie podzielisz?
- Obrażalski - osądził Adaś. - Żebyś wiedział, że się z tobą podzielę. Ale jak będzie cię coś potem bolało, to nawet się nie przyznawaj.

Zamykając drzwi łazienki, Adaś zauważył stertę przygotowaną do prania:
- Kropek, a może byśmy tak pranie zrobili. Mama pewnie się ucieszy. Wiesz, jak się to robi? Zawsze jej wtedy towarzyszysz.
- Nie patrzę, co naciska. Tylko za nią chodzę.
- Poradzimy sobie.

Adaś wepchnął do pralki wszystko, co nawinęło mu się pod rękę. Zamknął drzwiczki i zaczął naciskać różne kolorowe guziczki. Kiedy dotknął piątego czy nawet szóstego z nich w domu zapanowały ciemności.

- Chyba coś się popsuło. Może to nie był ten właściwy przycisk? Może jakaś awaria prądu?

Wyszedł na balkon. Sąsiedzi mieli światło. Postanowił nie zawracać się z tym problemem do babci. Sam sobie poradzi.
- Korki! Korki! Korki! Jasne. Wybiło korki.

Kropek stwierdził, że teraz właście nadeszła odpowiednie pora na drzemkę.

Adaś przyniósł taboret i chciał dosięgnąć do bezpieczników. Był jednak jeszcze trochę za mały. Przyniósł drugi taboret i ustawił na pierwszym. Ostrożnie wszedł na misterną konstrukcję. Dotknął jednego z bezpieczników i poczuł jak traci grunt pod nogami. Grunt? Jaki grunt? Taboret...


Nigdy wcześniej nie jadł tak dobrej pizzy. Nigdy nie zjadł jej też aż tyle. Kiedy zlizywał keczup z ostatniego kawałka, przez pokój przemknęła błyskawica. "Dziwne - pomyślał. - Taka ładna błyskawica". Do pokoju wszedł Bartek. Poprosił o kawałek pizzy. Adaś podzielił się z nim niechętnie. Nie lubił Bartka, ale musiał spotykać się z nim w szkole. Chłopiec nazywał Adasia "głupolem" i śmiał się z niego przy każdej okazji, a teraz jeszcze wychciewał od niego pizze.

Bartek zabrał wydzielony mu kawałek i najzwyczajniej w świecie... zniknął. Adaś odżałował kawałek pizzy i ucieszył się, że nie musi przebywać z... kolegą... w jednym pomieszczeniu.

Rozejrzał się po pokoju.

Sprawdzał czy na przykład zza szafy nie wyłoni się jeszcze jakaś postać. Nie zauważył już nikogo.
Na stoliku paliły się świeczki. Dziwne, nie pamiętał, żeby je zapalał.
Mieszkanie, w którym mieszkał już od paru lat, wydało mu się większe niż zazwyczaj. Ściany wydłużyły się, a i pokój zrobił się jakby przestronniejszy. Chłopiec chciał wejść do kuchni, ale kuchni nie było na tym poziomie, musiał zejść do niej po schodach. Na dole było tak samo dużo miejsca, jak na górze. Wszystko wydało mu się takie ładne, takie czyste i takie nowe.

Usłyszał dzwonek.

Poszedł otworzyć. Kolejne odwiedziny.
Koledzy z klasy i z całej szkoły. Niektórych nawet nie znał. Każdy przyprowadzał kogoś ze sobą. Było ich coraz więcej i więcej. Uśmiechali się i wcale nie pytali, czy mogą wejść. Pobiegł za nimi na górę. Tam… goście saidali już przy stolikach, znajdowali sobie miejsce na kanapach, na ziemi. Powoli zaczynało brakować wolnej przestrzeni.

- Nie możecie tutaj zostać! - krzyczał Adaś. - Idźcie sobie stąd! Idźcie! Zaraz wrócą rodzice. Nie będą zadowoleni z tego, że zaprosiłem tyle gości podczas ich nieobecności. Nie możecie tutaj zostać!

Złapał jakiegoś chłopca za rękę i chciał sprowadzić go na dół. Chłopak zaprotestował.

- Kropek! Gdzie jest kropek - Adaś rozglądał się za swoim psiakiem.

Nikt go nie widział. Nikt go nie znał.
- Jaki Kropek? - pytali zdziwieni.

Ktoś zaczął śpiewać.

Adaś poczuł, jak łzy napływają mu do oczu.
- Idźcie stąd - błagał. - Ja was nie zapraszałem.

Spojrzał przez okno. Z nocy zdążył się już zrobić dzień, a ludzi w domu ciągle przybywało. Nagle... na tarasie zauważył Kropka…., zauważył... Kropka.

- Przecież my nie mamy tarasu - krzyknął. - Gdzie ja jestem? Co się ze mną dzieje? Kropek - zawołał wychylając się za drzwi prowadzące na taras.

Kropek szczeknął i wskazał głową nadjeżdżający samochód. Wracali rodzice.

Adaś pobiegł im na spotkanie. Chciał wszystko dokładnie opowiedzieć. Bał się reakcji taty. Nie miał niczego na swoje usprawiedliwienie. Nie wiedział, skąd biorą się ci ludzie. Nikogo nie zapraszał.

Tata wysiadł właśnie z samochodu i bez słowa wskazał na znikający we wnętrzu jego domu tłum. Uśmiech, który początkowo gościł na jego twarzy, zniknął z jego oblicza.
- O co tutaj chodzi? Co się tutaj dzieje?

Adaś bez trudu odgadł, że tata jest już bardzo zdenerwowany lub jak to zawsze mawiała mama: "wyprowadzony z równowagi". Kiedy tylko znalazł się w okolicy drzwi, zaczął wypychać wszystkich na zewnątrz. Adaś chciał mu w tym pomóc.

- Nie przeszkadzaj mi – krzyknął tata.

Kropek dzielnie pomagał w wypraszaniu gości. Przybyli ruszali się niechętnie. Ci, którzy upuszczali dom ustawiali się w pochód, który zaczął powoli krążyć dookoła domu. Niektórzy zapalali świece. (Skąd brali te świece? Skąd wzięli zapałki?) Chodzili wzdłuż budynku. Krzyczeli. Adaś nie mógł zrozumieć słów, które wydobywały się z ich ust. Dla niego był to jeden wielki jazgot. Obawiał się tego, że zaraz zacznie go boleć głowa. Tłum malował po ścianach. Kiedy już wszystkich udało się wypchnął na zewnątrz, tata powiedział:

- Nadszedł czas drugiej próby...

Wszystko zniknęło. Nie było już tłumu. Nie było rodziców. Nikt już nie krzyczał. Pozostał tylko Adaś i Kropek.

Chłopiec wyjrzał przez okno. Na podwórzu nie zauważył nikogo, z fasady domu zniknęły napisy.

Przed budynkiem stał tylko samochód rodziców.

- Pewnie poszli do cioci - powiedział Kropek.

Adaś skinął głową. Odetchnął i wrócił na górę, gdzie zamierzał dokończyć jedzenie pizzy.

Kiedy tylko wpakował do buzi spory kawałek przysmaku, usłyszał dobiegający w podwórka hałas. Znów wyjrzał przez okno. Przed samochodem, który rodzice zostawili na wjeździe, kręcili się podejrzani osobnicy. Było ich trzech. Zdaniem Adasia prezentowali się nieciekawie. "Typy spod ciemnej gwiazdy" - pomyślał. Jeden z nich zaglądał przez szybę samochodu do środka. Drugi - dłubał w nosie. Trzeci - kopał w koło.

- Co wy robicie? - chciał krzyknąć chłopiec, ale głos utkwił mu w gnie udało mu się wydobyć głosu.

Dłubiący w nosie facet wyciągnął z kieszeni jakiś klucz, czy coś co klucz przypominało i spróbował otworzyć drzwi samochodu.

- Kradną nasze autko - tym razem krzyk Adasia nie okazał się bezgłośny.

Kropek wyskoczył na stół i zerknął za parapet. Adaś w pośpiechu złapał za telefon. "Gdzie dzwonić? Gdzie dzwonić? Do cioci? Do tej, do której przed chwilą poszli rodzice? Czy ich tam zastanie? Może lepiej do sąsiada? Albo na policję? Od tego jest przecież policja?" Bał się strasznie. Jaki numer ma wykręcić? "Policja, ale oni na pewno przyjadą później niż zjawiliby się rodzice. Kropek co robić?" Ostatecznie wybrał numer na policję. Wiedział, że będą zadawać mnóstwo niepotrzebnych pytań, a on nie miał na to czasu. Nie, nie zadzwoni na policję, ale do policjanta.

Wystukał numer pana Kazia, który znał tatę jeszcze z czasów szkoły podstawowej. Na pewno mu nie odmówi i co najważniejsze pomoże. Może akurat będzie w pracy i weźmie radiowóz. Fajnie byłoby przejechać się takim radiowozem i to jeszcze na sygnale....

Adaś rozmarzył się, ale zaraz, zaraz, kradli im przecież samochód.

Kropek zamierzał właśnie postawić łapę na parapecie. Leniwie wyciągnął ją przed siebie i wtedy właśnie zahaczył o firankę, która pociągnęła za sobą doniczkę.
Trzask.

Na ziemi leżała teraz nie tylko rozbita doniczka, wysypana z niej ziemia, złamany kwiatek, ale i nieszczęsny Kropek.

Hałas zwrócił uwagę złodziei.

- Tam ktoś jest - zasugerował jeden z nich. - Jakiś maluch - dodał po chwili. - Zabierzmy go ze sobą.

Adaś kurczowo ściskał w dłoni słuchawkę.
- Dzwonię na policję - zawołał.

Osobnicy ruszyli w kierunku domu.

Chłopiec zbiegał właśnie po schodach. Wiedział, że musi zabarykadować drzwi. Jak? Czym? Nic nie przychodziło mu do głowy. W drodze na parter krzyczał:
- Panie Kaziu, panie Kaziu, ja od pana Tadka. Pomocy. Kradną samochód.

Kropek dotrzymywał mu kroku.

Nie zdążyli nawet dobiec do drzwi.

Tamci zaczęli je już otwierać. Wchodzili do środka.

Kropek łapał ich za nogi.

Nagle wszystko się rozpłynęło.

Nastała cisza.

I już…wracają rodzice.

Pan Kazio podaje rękę tacie.

Złodzieje siedzą w radiowozie.

Odjeżdżają.

Pozostają rodzice, Adaś i Kropek. Głaszczą go po głowie, Kropka - po łebku.
- Już dobrze.

Sufit. Przewrócony taboret. Babcia, która pochyla się nad wnuczkiem. Kropek, który liże go po twarzy.
- Kropek, gdzie oni? - pyta Adaś.
A Kropek milczy, zupełnie tak jakby nigdy wcześniej nie mówił.
- Gdzie?
Babcia przynosi pizzę. Nawet nie jest nadgryziona.

Pamięta przecież, że ją jadł.

Dostał jeszcze jedną?

Nie ma już domu i nie ma samochodu, i nie ma jeszcze rodziców. Jest tylko noc. Długa noc, która trwa.

Opublikowano

To może tak: wg mnie język sam w sobie momentami jest bardzo lekki, słowem - całkiem niezły, natomiast samo opowiadanie jest trochę mdłe i nijakie. Niby schizy dzieciaka(dobra nazwijmy to wyobraźnią;) ), jego widzenie świata, pies, który gada itd oddane w realistyczny sposób(i pomysł dobry), ale przez to opowiadanie się nie "płynie", ono nie pociąga, po prostu pozostaje obojętne. Ja bym nad nim jeszcze popracowała, bo, jak juz mówiłam, pomysł jest:) Pozdrawiam.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      @Annna2 Tutaj się bardzo mylisz, osoba nie musi być katolikiem aby wierzyć w Boga. Religia katolicka pokazała swoje oblicze przez wieki swojego panowania.  Trzeba brać pod uwagę dlaczego powstały kościoły ewangelickie, prostestanckie. W tych religiach przywiązuje się dużą wagę do tego co mówi Biblia, natomiast kościół katolicki odszedł od tych biblijnych zasad stwarzając system zastraszania, przynajmniej było tak niegdyś. 
    • Kat odłożył siekierę na kamienny bruk i jak błyskawica przyskoczył do mojej osoby. Widać podniecenie jakie w nim zbierało od początku tego wątpliwie miłego przedstawienia, teraz uzyskało wrzenie pod łysiejącą i twardą kopułą czaszki i spowodowało w ciele nad wyraz duże ożywienie i gibkość, zupełnie niepodobne i niepasujące do niedźwiedziej postury Piotra. Przez chwilę nawet pomyślałem o stawieniu, zdecydowanego oporu, lecz gdy uczułem na swoich związanych przegubach, siłę dłoni kata to szybko dotarło do mnie, że jakikolwiek opór jest daremny. O dziwo gdy ten ciągnął mnie bezwładnie ku stryczkowi to stanął mi przed oczyma mój ojczym Lefort i rzekł te słowa jak zawsze kiedy grymasiłem nad miską niedzielnej strawy w ogrodach biskupiej rezydencji.   - Jedz, jedz Orlon. Bo swięta panienka wszystko widzi z nieba i wie że nie chcesz zjeść tego obiadu. A jak nie będziesz jadł grzecznie i słuchał się mnie i jej. To ona Cię pokarze i nie urośniesz i siły nie nabierzesz, urwipołciu mały. Będziesz jak ten wróbelek bezbronny i wątły. Będą Tobą pomiatać szumowiny Orlon a kto to widział by synem biskupa pomiatał pierwszy lepszy, zapijaczony pludrak. Jedz Orlon, bo skończysz jak te wszystkie ludziom niepodobne szumowiny z Gayet. A kto to widział by syn biskupa, został alfonsem albo złodziejem. Wstyd i hańba. Już lepiej by było gdybyś maurem został albo albigensem. Herezję. Herezję. Pamiętaj synu, już lepiej niewiernym być niż alfonsem. Zapamiętaj Orlon.   I pamiętałem. Nawet w godzinie śmierci. Tym czasem kat ustawił mnie na zapadni i stanął ze mną oko w oko. Gdyby nie to, że zostało mi ledwie kilkanaście minut ziemskiego pobytu na tym padole to stwierdziłbym, że obraz oczu tego szaleńca prześladowałby mnie do końca mych dni. Krwią nabiegłe białka miały żółte plamy a źrenice były bardzo duże. Nieludzko rozszerzone i przybrały barwę nicości. Bezdennej pustki i nocy wiecznej.   - Jakieś ostatnie słowo lub życzenie śmieciu - warknął przez zęby trzymając w dłoniach pętle.   Zanim przez zaschnięte gardło przeszedł mi choć zaczątek jakichkolwiek słów, niebiosa zesłały mi ratunek w najlepszej postaci.   - Poniechaj swe żądzę kacie - znajomy głos wyrwał wszystkich z sielanki ostatnich chwil - Pierwej daj się wypowiedzieć woli bożej i królowi naszemu Karolowi, który to dekret wydał na me skromne, zakonne ręce odnośnie losu tego franta.   Przed szafot, wystąpił zakonnik w habicie dominikańskim, za nim w stronę stołu trybunału podążyło kilku niskich, chuderlawych o postaci wręcz niewieściej franciszkanów, tych samych co dzielili się mamoną z tacy zebranej. Również ukryli swe oblicza pod kapturami. W całkowitej ciszy stanęli między trybunałem a szafotem, dzierżąc w dłoniach jedynie wyciosane w drewnie krzyże. Jeszcze raz zlustrowałem ich oblicza a później machinalnie zacząłem szukać w tłumie zebranych gapiów, miłych twarzyczek dziewcząt. Szybko je odnalazłem. Były tam wszystkie trzy. Wszystkie zapłakane i o rysach tak pietycznych, jakby żałobę im przyszło niedługo nosić po kochającym je czule ojcu a nie mocodawcy z burdelu. Umiały udawać na potrzeby chwili. W końcu uczyły się od mistrza.     Zakonnik zrzucił kaptur. Ojciec Orest od Ran Chrystusa zwrócił się w ostrych słowach do Nérée, który zesztywniał nieprzyjemnie na ciele i stężał w nerwie drgającym, spazmem uciążliwym na widok dominikanina. Teraz zaczął przeczuwać kłopoty.   - Ojcze Nérée. Nie chcę wchodzić w buty trybunału i nie mi pouczać wasze świątobliwe umysły i czyny - wziął zwinięty niemal identycznie jak niedawny wyrok, pergamin z rąk jednego z braci mniejszych i wycelował nim w przewodniczącego oficjum - Lecz myślę, że ten człowiek, choć morderca, szelma i łotr. Ma prawo głosu przed naszymi obliczami. A król w swym wyroku, nakazuje bezsprzecznie udzielić mu woli głosu i obrony. Lecz najpierw pozwolicie, że ja odczytam słowa króla. I pamiętajcie. Nie sądźcie nawet szelmów upadłych dopóki wasze serca nie są czyste. Inaczej będziecie w oczach Pana osądzeni a kto wie, może i zgubieni bardziej niż ten któremu stryczek już gotujecie.     Zerwał pieczęć królewską z dokumentu, rozwinął go, ujął w trzy palce kielich Nèrée z winem, osuszył go do dna bez ceregieli, czknął i swym delikatnym głosem, donośnie rozpoczął     - Ja Karol Czwarty z bożej łaski król Francji i Nawarry, hrabia La Marché. Powołując się na wstawiennictwo aniołów i świętych oraz Boga w trójcy świętej jedynego, który dał mi ziemskie prawo do rozstrzygania sporów i sądów między ludem moim. Ogłaszam biorąc na świadka ojca Oresta od Ran Chrystusa, w sprawie Orlona de Villargent, syna murwy I wszetecznicy a ojca nieznanego lecz syna przybranego biskupa Leforta. Po zapoznaniu się z jawnymi dowodami przeciw członkom trybunału karnego dostarczonym mi przez ojca Oresta od Ran Chrystusa. Ogłaszam z bożej łaski postanowienie…   Nérée zbladł i uchwycił się w miejscu serca. Chciał wstać i przerwać Orestowi lecz uchwycił go w pół jego sąsiad u stołu, generał kartuski Célestin d'Aubignac a siedzący od lewej od dominikanina urzędnik królewski i skarbnik biskupi Maurice de La Ronte z rezygnacją wbił wzrok w stopy pod blatem, w dłoniach ściskał bezużyteczny w tej chwili różaniec. Nérée posłał kolejne zabójcze spojrzenie ku ojcu Orestowi, lecz pozwolił wreszcie usadowić się na powrót na swoim prawie królewskim tronie. W ogóle u stołu zapadła chwila konsternacji a zarazem jakby ruchy wszystkich zdradzały chęć opuszczenia placu i ukrycia się na powrót w swych niedostępnych pospólstwu apartamentach. Każdy się wiercił, odwracał wzrok od szubienicy lub szukał wzrokiem w tłumie choć cienia wsparcia lub pobłażliwości. Sytuację wykorzystał Orlon, który mimo pętli na szyi, odzyskał cięty język dziecka ulicy.   - Rzycie swe ulane dostatkiem i tłuszczem jak świnie u koryta, posadziliście na węglach piekielnych czy krzesłach mości ojczulkowie - tłum zareagował wdzięcznym śmiechem I nawet usta Oresta na krótką chwile wygieły się ku górze - Nie wierćcie się jak murwy galopujące ku spełnieniu na jajcach, tylko słuchajcie głosu króla, który nie zapomina w swej sprawiedliwości o szelmach i frantach. Mówiłem, że sąd i ku Wam idzie z całą mocą swego majestatu.   - Dość Orlonie de Villargent! Do trybunału przemawiasz a nie do dziewcząt swych w bramie zapadłej. Wola króla nie zwalnia Cię z wyroku szelmo a jedynie nakazuje wyjaśnienie sprawy. Więc zawrzyj swój cięty język za zęby i słuchaj a najlepiej módl się ku swemu odkupieniu duszy.   Ojciec Orest zrugał skazanego i powrócił do karty pergaminu. Znów przybrał wręcz wisielczo radosny wyraz twarzy i rozpoczął po raz kolejny   - Na mocy dostarczonych dowodów, relacji świadków i pieczęci papieskiej kancelarii z Awinionu, dowiedziono, iż kardynał Magnion, nieboszczyk już, zginął nie przypadkiem w dzielnicy Gayet, lecz tam, gdzie przystało mu zginąć — między plugastwem, które hołubił bardziej niż świętych. Bywał on stałym i pożądanym widać gościem w domach rozpusty. Upijał swe ciało trunkami i miksturami, które warzyły i podsuwały mu wszetecznice. A duszę swą grzeszną upajał widokiem ich ciał nagich, wiodących na pokuszenie. Oddalały go one od ścieżki Pana Naszego i roli kardynała w świętym kościele rzymskim. Łożył on pieniądze niemałe na swe faworyty w tych pałacach upadku moralności. A brał je ze skarbca arcybiskupstwa za przyzwoleniem skarbnika królewskiego Maurice'a de La Ronte, z którym nie raz wspólnie cudzołożył nie tylko dzieląc się kupnymi dziewczętami lecz i grzech sodomii uprawiając, dzieląc jedno łoże.   Wśród gawiedzi przeszedł szmer. Pełen grozy i chłodu. Wielu widać jak niewierny Tomasz, przejrzało na oczy. Lecz byli i Ci którzy domagali się głowy ojca Oresta a nawet króla. Murwy z Gayet, rozsiane wśród tłumu, klaskały wesoło i przytakiwały każdemu słowu. “Liściki jego pokaż klecho. Miłosne wyznania i marne jak jego siła lędźwi podstarzałych, wierszyki sprośne o bałamuceniu naszych ciał w piernatach garsonier”. Stare kobiety zakryły usta z przerażenia a mężczyźni z niedowierzaniem patrzyli na półnagie ciała murew, które jak kapłanki westfalskie, bez strachu już i z niezachwianą butą odwracały żywot świętego od bram raju ku ogniom piekielnym i wiecznemu potępieniu.     Straż miejska nie do końca wiedziała jak zareagować i kogo rozkazów słuchać, więc po prostu stali, patrząc tępo w tłum i znosząc coraz głośniejsze obelgi wobec majestatu króla coraz większym zniechęceniem. Byli jak te chorągwie upięte na szpicach blanków, murów miejskich. Gotowi stanąć po stronie tych co wreszcie mocą i gwałtem przejmą władzę nad resztą.     Ojciec Orest podszedł do kolejnego zakapturzonego franciszkanina, stojącego ledwie o krok od szubienicy i schodów prowadzących na szafot. Ten wyjął z połów habitu jakiś tobołek zawinięty w aksamitny materiał, nosił on ślady woskowej pieczęci kardynała Magnion. Ojciec Orest ujął zawiniątko i zerwał jednym ruchem skrawek materiału. Wszyscy wlepili wzrok w prostokątny, czarny, skórzany, przypominający księgę obiekt. I zaiste była to księga. Ojciec Orest uniósł ja wysoko nad głowę by każdy mógł ją zobaczyć, poczym położył ją na blacie stołu zaraz obok dłoni ojca Nérée. Ten niechętnie lecz przygarnął księgę bliżej siebie, otworzył ją i odczytał na głos tytuł   - De sincera et fervida oratione at Dominum Nostrum qui hanc civitatem perditam servabit*   Ojciec Orest pokiwał z uznaniem głową a później nagle wybuchł ostrym głosem   - Znać próbował zbawić to miasto. Lecz Szatan widać ma swe sztuczki by nawet kardynała opleść mackami Lewiatana swego sługi plugawego. A czym one są te macki powiecie bracia i siostry w Chrystusie jako prawdzie ostali? Oto I one. - wskazał na moje dziewczęta palcem. Pluie zsunęła delikatnie rękaw sukni z prawego ramienia i bez dalszego ceremoniału, bezwstydnie obnażyła swą dziewczęca pierś, Alipsa lubieżnie wystawiła język I zaczęła krążyć nim po swych wspaniałych, pełnych ustach a Tibelle odwróciła się na pięcie i zadarła fałdy sukni do góry ukazując braciom zakonnym części swego ciała do których światło słoneczne raczej nie dochodzi a widzą je tylko szczęśliwcy, którzy wpierw płacą niemałe ku temu sumy - Tak. Oto jest grzech i jego macki w całej pełni. Napatrzcie się, ludzie pobożni na ich piersi, łona i usta skalane. Kobieta upadła jest grzechem i przyjaciółką Szatana. Lecz czy tylko one noszą w sobie grzech. Sprawdźmy to dobrzy ludzie. Ojcze Nérée obróćcie kolejne stronnice.   Dominikanin nie miał wyjścia i musiał ulec prośbie niżej w hierarchii stojącego brata. Przekręcił od niechcenia jeszcze kilka stron. Prawie każda skrywała małe kawałki pergaminu, zapisane maczkiem wręcz. Nérée wyjmował je na stół i pobieżnie rzucał okiem na treść zapisków. Jego mina mówiła wiele, głównie to że nie ma już dla nich żadnej nadziei.     Wtem pod same nogi straży podeszła kobieta już nie młoda o na wpół siwych włosach, zielonych, wyłupiastych oczach I aparycji jakby właśnie wyszła na świat z czeluści grobu. I nawet rozsiewała wokół siebie woń nagrobną. Orlon nie znał jej zbyt dobrze choć wiedział że również była ulicznicą, choć oczywiście nie tak elitarną jak jego dziewczęta. Wołano na nią wśród dusznych i brudnych zaułków przydomkiem, Biała Myszka. Nikt nie znał jej imienia.     Była Angielką z urodzenia i przypłynęła kilkanaście lat temu do Francji wraz z bogatym kupcem a jej mężem. Ten niestety oddał żywot pod nóż w trakcie jakiejś targowej sprzeczki z żydowskimi handlarzami. Ich spalono za morderstwo a ona nie mogąc odnaleźć się wśród męskiego świata. Szybko popadła w kłopoty i długi i wylądowała na ulicy. Żeby przeżyć tym razem musiała kupczyć swymi wdziękami. Lecz nigdy widać nie trafiła na ludzkiego opiekuna bo długi czas spała pod gołym niebem a ostatnie lata ukrywała się często na cmentarzu zaraz za kościołem św Jana Chrzciciela. Biała Myszka zaproszona miłym i serdecznym gestem ojca Oresta, przebiła się przez straż i stanęła między szubienicą a stołem trybunału.   - Czyżby ojczulkowie były to liściki do nas, niewiast upadłych. Jeden czy dwa adresowane nawet do mnie - wyciągnęła dłoń o brudnych, długich i pełnych żółtawych zgrubień paznokciach i wzięła pierwszy zwitek z brzegu - Cóż za dopust - zaśmiała się kokieteryjnie - akurat mój. Biała Myszko, poniedziałek wczesnym rankiem, dom księdza Brissota na świętym krzyżu, przywdziej na siebie to co ostatnio i bądź posłuszną owieczką w stadzie swego Pana. Będę szubrował po Twym ciele jak hieny cmentarne po grobowcach wśród których spędzasz swe samotne godziny. Podążaj za głosem pańskim. L.M - Lothaire de Magnion.   Biała Myszka zanim ktokolwiek ja powstrzymał ukazała swą obnażoną pierś oficjum trybunału.   - Nie trwożcie bracia przed piersią kobiety jak przed wężem biblijnym. Spójrzcie choć przez palce a zobaczycie i poznacie jaka pamiątka mi została po naszym drogim kardynale - I zaiste ponad prawą piersią miała wypalony herb kardynalski, zapewne rozżażonym do białości sygnetem co było bezsprzecznym dowodem bycia owieczką z pastwiska kardynała Magnion.   * Błaganie, ze szczerą i żarliwą modlitwą do Naszego Pana, który uratuje to zagubione miasto. 
    • Był raz sobie cud kogucik Wszystkie kury bałamucił. One piórka układają I tak z sobą rozprawiają:   - Wczoraj byłam na spacerze za stodołą…   - Ja nie wierzę, przecież jadłam z nim śniadanie, cóż to było za spotkanie…   - Mnie ustąpił wczoraj grzędę…   - Za mną wczoraj leciał pędem.   Inna z miną zatroskaną: - Jak to?, dla mnie  piał co rano!   - On tak do mnie, wam dowiodę bardzo grzecznie puszczał przodem   - Hej słuchajcie, moje panie Zróbmy jakieś  tu zebranie. Oskubiemy mu te piórka Już nie spojrzy żadna kurka.   Popamięta należycie jakie wieść należy życie. * Znowu morał nie umyka Biednaś, gdy masz kogucika Jemu znów odrosną piórka I tak spotkasz go przy kurkach.         ps. Wszelkie podobieństwo do kogokolwiek - wykluczone  
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      @Alicja_Wysocka Alicjo, lubię herbaty ziołowe. :) @Robert Witold Gorzkowski Takie myśli przychodzą do głowy, gdy siedzi się w czterech ścianach, a na dworze ziąb. Również pozdrawiam @Annna2 być może podświadomie - tak! dziękuję :)
    • -Mistrzu, czy urodziwa będzie dobrą żoną? -Urodziwa, czy nie, nigdy nie wiadomo.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...