Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Zapach


Rekomendowane odpowiedzi

Prolog

W mojej wsi już nie śmierdzi. Pozbyto się zapachu potu cielnych jałówek, wyziewów spod krowich języków; na chodniku jest mniej psich kup niż na wrocławskich trawnikach. Ludzie też jakby częściej się myli – trudno wywąchać śladową choćby ilość przetrawionego potu i wódki; tak tak, piją też mniej. Chociaż otwarto dwie nowe knajpy i chociaż każda z nich ma wielki szyld z napisem Mars Beer – pijaków leżących po rowach i parowach nie uświadczysz. Kiedyś, to i owszem, zdarzały się takie dni, środa jakaś, czy piątek wielki, gdy nie sposób było dostrzec nikogo odsypiającego przed powrotem do domu najświeższe wspomnienia, ale teraz – zgroza! Nawet młodzież wracającej nad ranem z dyskoteki, choć z lekkim dystansem do wytyczonych ścieżek, to przecież trafia bez zakłóceń.
My tu się śmiejemy, ale przecież Józef Ceber – malkontent, który swój charakter wypił chyba ze studni pradziadka – ciągle narzeka, tak przynajmniej mówią w sklepie. I to jest jedyny swąd, jaki można poczuć.

...może oprócz porzuconych w lesie Gunyrowych gaci...


I

Zawżdy inaczej bywało. Na przykład wtedy, gdy Franek, były bokser, odsprzedał konia rzeźnikowi – tym czynem zapoczątkowawszy zresztą całą serię wydarzeń polepszających nasze prymitywne, wiejskie powietrze – a trzeba zaznaczyć, że jego kary należał do najbrudniejszych ogierów w okolicy i tylko dzięki ciężkiemu, rozpoczętemu tuż po urodzeniu treningowi zawdzięczaliśmy to, że nie mdleliśmy gdy przechodził obok. Gdy koń niegdysiejszego członka „Gwardii”, wśród okrzyków „żegnaj mule”, przejeżdżał na dwukołowej przyczepie przez sam środek Skarszyna, po lewej stronie patrząc od sklepu, przed pechowym miejscem numer trzynaście, mógł zobaczyć wysoki na dziesięć metrów pagórek, na którym stał jednopiętrowy dom ze spadzistym dachem pokrytym mchem i porostami. Dom ów, od wielu lat pusty, był największym utrapieniem mieszkańców - za wyjątkiem chyba tylko dzieci. Bo słabo w tamtych czasach pilnowana dziatwa tłumnie nawiedzała ten przybytek swobody i tajemnicy. W pierwszych latach były to niewinne zabawy w chowanego, w żyda, berka, z dodatkową dawką emocji w postaci spróchniałych, walących się schodów i ciemniej, sączącej zapach stęchlizny i szczurów, piwnicy. Jednak dzieci, nie chcąc przerywać zabawy na czynności tak prozaiczne, jak powrót do domu dla skorzystania z przybytku – bidetów jeszcze w nich nie było – załatwiała swoje potrzeby na miejscu, gdzie popadnie. A padało wszędzie. Po kilku latach wśród dziatwy wylęgały się coraz większe, utrzymywane w sekrecie przed dorosłymi, przesądy; dom zasnuwała gęstniejąca mgła tajemnicy i smrodu. Z czasem trudno już było stwierdzić, czy belki kruszeją od moczu i wylewanego potu, czy też sam odór jest tak silny, że we współdziałaniu z rozwijającymi się na martwym drewnie grzybami tworzy jad, być może zdolny trawić nie tylko drzewo ale i ludzkie dusze. A od czasu, gdy w piwnicy zdechł Pikuś – pies Franka – fetor stał się tak nieznośny, że rozniósł się szeroką famą, bo podobno tak nie pachniały nawet onuce Gunyry – hen, aż do Gazety Wyborczej. Wszyscy się z nas śmiali, tak jakby gdzie indziej psy żyły wiecznie.
Ale mniejsza o to, świat się zmniejsza i zmienia. I tak też wtedy – może przez wstyd, ale może też pod wpływem światła, w jakim ludzie znaleźli się od tego fermentu – gnuśność, gnój i wieloletnie nawyki sfermentowały, i w naszych żyłach zaczął krążyć alkohol nowych idei; tak jak Albert E. miał swoją „Szczególną Teorię Względności”, tak sołtys – Albert H. - i co zaradniejsi gospodarze ułożyli i bezwzględnie wprowadzili w czyn właściwie nieszczególnie pomysłową, ale jakże ważną, wizję przestrzeni, wizję, która miała sprostać nowym czasom: postanowili zburzyć będący zakałą ludności dom. Moszcz wiejskiej społeczności poruszyło to tak, jakby dobry winiarz we właściwym momencie zabełtał w baniaku w celu pobudzenia pracy drożdży. A tymi drożdżami była chęć wyzwolenia się od zabobonnych naleciałości, prymitywnych żab wypadających z ust przy każdym bardziej skomplikowanym zdaniu, pragnienie stania się częścią wielkiej Europy od morza do morza i sprostania gospodarzom niemieckim. Wreszcie wywaliło korek; pierwszy wystrzelił sołtys, na zebraniu z dyrekcją „Agro-Bety” - spółki tysięczno-hektarowej powstałej po upadku PGR-u – walnął pięścią w stół i powiedział:
- Tak dłużej być nie może! Ja tam wiem, że kura sra, i może z tym żyć, ale że my drobiem nie są to i wam jest wiadomo. I jako, że do was, tow... panie dyrektorze, ta przestrzeń przynależy, to i wy musicie z tym zrobić porządek! Basta! Com pedział tom pedział, a i reszta też tak myśli.
- No! - rozległy się tu i ówdzie okrzyki. Tu i ówdzie, bo jak nakazywała kolejna zła tradycja, na zebranie nikt prawie nie przyszedł.
Właściciele spółki nie mieli nic przeciw temu, by sprawdziły się słowa sołtysa, bo po pierwsze – im samym przeszkadzała ta delikatna, a wprowadzająca zgrzytliwy dysonans, nutka szamba docierająca do ich mieszkań; po drugie zaś zgoda mieszkańców pozwalała myśleć o bardziej dalekosiężnych wizjach zagospodarowania tego terenu.
Zaraz po niedzieli wzięto się do pracy. Pierwsi ruszyli chłopi; wyposażeni w wydobyte ze skrzynek w kominach cepy, młoty kowalskie, osadzone na sztorc kosy, siekierki, dwuręczne piły i, przede wszystkim, twarde jak stal ręce i serca – siali postrach. Kobiety oniemiały z przerażenia, ale i z zachwytu, patrząc na swych jedynych, którzy z furią i narażeniem życia wybijali okna, drzwi, rozkuwali posadzkę oraz usuwali luźniej trzymające się cegły i przerzucali je za płot, gdzie mniej sprawni, lub właśnie odpoczywający w ten sposób wojownicy, wynosili je do swych zagród (a niejeden z nich dostał i padł). Później, po potomkach wojów, zaatakowali pracownicy spółki zwani z racji swego poprzedniego statusu społecznego, miejsca pracy, a niektórzy i pochodzenia, peegerusami. Zaprawieni w niszczeniu, niczym lekka jazda podjechali ciągnikami i z iście tatarską gracją i lekkością przyczepili ciężkie łańcuchy do stropu budynku, zatrąbili, by wszyscy się odsunęli, i dali w gaz! Z hukiem runął dach. W pierwszej chwili do zapatrzonych w to widowisko, bijących brawo ludzi dotarła chmura pyłu, lecz po chwili opadła, ukazując - nie, jak można by się spodziewać, zachwycone twarze, lecz oblicza przepełnione grozą i przerażeniem. Bo stała się rzecz straszna. Spadający dach wzruszył wszystko, co znajdowało się wewnątrz do tego stopnia, że przestały pomagać nawet potrójnie złożone i założone na twarzach chustki; salwowano się ucieczką tak prędką, że chyba nawet pani Irena Szewińska w czasach świetności nie osiągała tak dobrych czasów. Dopiero w lesie ludzie poczuli się na tyle bezpiecznie, że zaczęli myśleć co dalej. Ktoś zapytał swojej ślubnej, czy nie zostawiła w domu dziecka, ktoś pobiegł ratować garnitur, inny znowu usiadł i załamał ręce. Tak. Rada była jedna: ciężka jazda, trzeba wysłać ciężki sprzęt.
Tę noc spędziliśmy w naprędce rozbitym, prymitywnym obozie w miejscu, gdzie kiedyś archeologowie przekopywali ziemię, i gdzie w końcu się przekonali, że dla tych paru gratów to szkoda fatygi. Na szczęście było lato. Ciepła noc i dobra energia grodziska pozwoliły spokojnie doczekać poranka, z nastaniem którego przeraźliwy jazgot, który zaatakował nasze nozdrza rozpłynął się w nicość. Powietrze było spokojne, nie kryło żadnej rosy wyziewów, od wczoraj wszystko co przeszło przez filtr lasu zdążyło osiąść i wsiąknąć, po szoku jaki przeżyliśmy niemalże zdawało się nam, że znów jesteśmy czyści; dla mnie, wówczas jeszcze małego dziecka marzącego o piłkarskiej karierze, był to prawdziwy cud natury, niemalże boska ingerencja. Powoli wracaliśmy do siebie, do domów.
Budynku nie było. Okazało się, że został tak nadwyrężony tym ludowym powstaniem, że zawalił się jak niegdyś nasza gospodarka – zostały tylko spękane fundamenty monopoli, kawałki ścian i kupa gruzu. Sołtys chciał, by wzorem krajów ościennych zalać całe to miejsce betonem, tak powstałby sarkofag uniemożliwiający rozprzestrzenianie się odoru, który teraz zalegał nad wioską niczym całun, nie pozwalając skosztować ni krztyny balsamicznego zapachu maślanki i bab. Lecz dyrektor nie zgodził się na takie rozwiązanie i wydał decyzję, by wykonać kosmetyczny zabieg usunięcia resztek. Nim skończył się dzień, było po wszystkim, po sprawie. Agro-Beta zakupiła dla ludu 10 skrzynek wódki i życie wróciło do normy.


II

Byłem wtedy dzieckiem i wierzyłem w magię. Na każdym kroku starałem się wywęszyć tajemnicę, zbliżyć do ciemnych, niepoznanych sił, których wzrok czułem na sobie, gdy zostawałem sam; nie dziw przeto, że gdy nadarzyła się sposobność, by wziąść udział w pewnej piekielnie perfidnej mistyfikacji – zgodziłem się bez oporów.
A wszystko, jak zwykle w dzieciństwie, zaczęło się zupełnie niewinnie, niby zwykła zabawa.
Wracałem z kolegą z boiska, a że grało nam się bardzo dobrze i wygrywaliśmy, była już noc. W pewnej chwili – tak znaczącej dla przyszłości wioski, jak się okazało – ni stąd, ni zowąd wyrósł przed nami Franek – ten sam, który pierwszy sprzedał konia – kazał nam być cicho i uważnie posłuchać. On z dyrektorem i pewnymi siłami politycznymi - a trzeba powiedzieć, że pośród tej nocy brzmiało to dla nas bardzo mistycznie - muszą uwolnić świat od smrodu, ale nie będą mogli nic zrobić bez nas. Byliśmy jakby żywcem, razem z piłką wzięci do nieba. To była najpiękniejsza chwila mojego dotychczasowego życia.



III


„Trzoda chlewna”, „bydło”, tak współcześnie określa się ludzi, ale niegdyś inaczej bywało: archetypem świni była świnia, capa – cap; „ale capi” - mówią ludzie o swoich skarpetkach, lecz za moich czasów tylko zapachowi samca z rodzaju Capra hircus przysługiwało to określenie. Świat był bardziej pierwotny, dobitnej nazwany, twardszy.
I także bardziej zatwardziały w swoich przekonaniach, nawykach, gustach i przesądach - na przykład w sprawie mleka, tego odwiecznego napoju polskich chłopów. Każdy wiedział, jak wyglądają warunki udoju, że gospodyni przecedza mleko przez swój brudny fartuch w którym wcześniej dawała jeść maciorze z małymi, że nie są spełnione elementarne choćby zasady higieny, a jednak ludzie pili to mleko na umór, „świeże”, „prosto od krowy: - mawiali. Cóż zrobić, ciemnota! Nie pomagały nawoływania sanepidu, larum podnoszone w mediach – trudno jest wyplenić wielowiekowe naleciałości, trudno wykorzenić chwasty złych nawyków żywieniowych. Zabobon, że mleko od krowy jest lepsze niż UHT zdawał się niezwyciężony. I chociaż trzymanie krów nie jest takie złe, wbrew pozorom człowiek po wyrzucaniu gnoju od bydlęcia nie śmierdzi za bardzo i nawet jeśli się ma dziesięć opasów, to wystarczy się porządnie umyć, by usunąć ze swojego ciała wszelkie naleciałości obory – to przecież krowie placki do niedawna jeszcze stanowiły główną wizytówkę naszej wsi. A to już nie jest prywatna sprawa mieszkańców. Dajmy na to, że ktoś z miasta przyjedzie, co wtedy przyjdzie mu do głowy? A lud nasz nie Indianie i odchodów na opał zbierać nienawykły, jak trafnie zauważył kiedyś sołtys Albercik. Ponadto bydło przepędzane na pastwisko i z powrotem, niszczy żywopłoty, te naturalne zapory przed różnościami wydobywającymi się z uchylonych wrót; biegnąc spłoszone, lub z czystej złośliwości, albo w skutek chęci usunięcia pasożytów przytula się do wszelkich możliwych płotów, a skutkiem są połamane gałęzie śnieguliczki, zdeptane tulipany, stratowana maciejka.
U gospodarzy największych spędem i wypasem zajmował się człowiek wynajęty – Gunyra. W dni nieparzyste o szóstej rano zabierał na łąki bydło sołtysa (było to zanim pozbył się bydła i przestał być sołtysem), w dni parzyste zaś, pół godziny później, zachodził do innego, jeszcze bogatszego kułaka (on z kolei po sprzedaniu bydła został sołtysem); pracował za chleb i obiad, co było chyba ostatnim takim wynagrodzeniem w tej części Europy. Czasami specjalnie wstawałem wcześnie rano, by na niego spojrzeć. Był, jak to się dzisiaj mówi, moim idolem

IV Gunyra

Gunyra – bimber-filtr, tak zwałem go w myślach. Był człowiekiem z gatunku tych, których spotyka się raz w życiu, lub wcale. Można by napisać o jego nieprzeciętnej sile fizycznej, bo przecież to fascynuje chyba nie tylko małych chłopców; można opowiedzieć o tym, jak mając możliwość odnalezienia dziecka pewnej bogatej, wpływowej pani, upił się z człowiekiem z marginesu społecznego, jej byłym mężem – kidnaperem. Nie powiedział w tym czasie ani słowa i facet nigdy się nie dowiedział z kim pił, dlaczego, i skąd nagle pojawiła się policja, która aresztowała ich obu. Można by także opisać to, jak przywędrował do naszej wioski na piechotę z poznańskiego, ale to było na pięćdziesiąt lat przed moim urodzeniem i w tamtych czasach nie należało do rzadkości. Wiele by o nim opowiadać, ale dla mnie wtedy najważniejsze było to, że Gunyra jest bimber-filtr - tak właśnie mój młody umysł tłumaczył sobie jego dziwne zachowanie, mowę bełkotliwą jak u pijaka i krzywdzące opinie ludzi. A one brały się głównie nie przez wadliwe funkcjonowanie jego mózgu, ale przez to, że podobno był nie-och-szczo-ny! Ten straszny sąd opinii publicznej pojawił się nie wiadomo skąd, jakby samorzutnie, naturalnie, nikt go nie zapoczątkował, nikt nie rzucał oszczerstw i plotek, po prostu, był nie ochrzczony, i już.
Tak właściwie, to w moich czasach nie rozmawiało się o tym, bo i po co, skoro każdy po cichu wiedział, był pewny; i tylko czasem jakiś chłop krzyknął w złości, że krowa dlatego nie daje mleka, albo któraś baba, wracając z kościoła szeptała kumoszce: „ła ksionc to winien ekskomunikancję na niego nałożyć, toć wim, bo i zawdy tak bywało, że jak chłop był z lasu i nieksześcijanin to czółna i do marwów go nasyłana, a diabeł jest diabeł, ja wam powiadam, i tak do czasu, moja jedyna, można ze sobą w grzechu żyć...” - tylko takie trajkotanie na jednym oddechu stanowiło moje źródło informacji o tym człowieku. Ale wiedziałem także coś, co przed innymi pozostawało ukryte. Otóż Gunyra miał nie tylko działający inaczej niż u zwykłych ludzi mózg, ale także – a właściwie przede wszystkim, bo konkretnie to właśnie było praprzyczyną – ciało; nie chodzi tu o jego posturę i muskuły, lecz o biochemię przemian zachodzących we wszystkich komórkach.
Najważniejszymi miejscami, niejako kierującymi tym fenomenem, była wątroba, nerki i serce. Serce pompowało krew z krwinkami i cukrem do wątroby – i było to coś na kształt zaczątku trzeciego obiegu posoki; wątroba zaś dokonywała reszty. Komórki jej zewnętrznej części przyśpieszały przemianę materii, nagrzewając rdzeń do temperatury przekraczającej wytrzymałość normalnego białka, wtedy z przetworzonych wcześniej składników krwi zaczynały wydzielać się lotne opary, coś na kształt naturalnie syntetyzowanego alkoholu, bądź niezbadanego, ludzkiego alkaloidu. Kolejną fazą było oczyszczenie gazu, dostawał się on do nerek poprzez zmieniony przebieg żyły wrotnej wątroby i, po zatrzymaniu cięższych cząsteczek, przechodził aż do mózgu; w mózgu zaś wskutek chodzenia bez czapki panowała, zwłaszcza na jesieni i w zimie, temperatura znacznie niższa niż 36,6 – było to przyczyną nagłego ostudzenia eterów i w konsekwencji skroplenia się. Żyły i narządy wewnętrzne Gunyry działały skutecznej niż niejeden destylator.
Oczywiście, gdy żył nie znałem tak dokładnie przebiegu tego procesu, lecz tylko intuicyjnie, po dziecięcemu wyczuwałem jego istnienie. Teraz, dzięki gruntownej wiedzy na temat biologii człowieka i mutagenezy, nadal mogę podtrzymać swoje stwierdzenie:
- Gunyra był bimber-filtr.
Nie był nieochrzczonym bękartem, bo nie był bękartem. Kiedyś, gdy w związku ze swoim obecnym zajęciem przeszukiwałem stare księgi parafialne z przypoznańskich wiosek w celu natrafienia na ślady rodzin, w których patologia zagnieździła się od ilości pokoleń wystarczającej do sięgnięcia w nią głębiej, odnalazłem wzmiankę o rodzie Gunyrów; co ciekawe występują tam jedynie męscy nosiciele nazwiska, ale nie można sądzić jakoby kobiety nie odgrywały żadnej roli. Może ich umysły również były obdarowane przez naturę owym darem wspaniałym w postaci substancji niedostępnej zwykłym śmiertelnikom? Każdy chłop tego nazwiska rodził się w lesie, bo też i tam zamieszkiwali jago rodzice. Jakiś ksiądz zanotował nawet na marginesie, że owi mieszkańcy leśnych ostępów nie znają ludzkiej mowy, nie potrafią uprawiać roli, wykonywać żadnego rzemiosła, że są dzicy, nieokiełznani i prości jakoby byli zesłanymi na ziemię ludźmi z duszą zwierząt. I rzeczywiście – pamiętam, że słyszałem kiedyś opinię, iż ojciec naszej żywej bimbrowni nie potrafił wypowiedzieć słowa i tylko charczał jak małpa; zaś mój bożek mówił bełkotliwie niczym pijak w ciągu, z tego też powodu często brano go za alkoholika, choć w przeciwieństwie do moich sąsiadów z ławeczki, dykty nie pijał.
Podobno po odstawieniu od piersi, a więc w wieku około czterech lat, chłopców przynoszono na parafię, niczym jakieś jaskółcze jaja. I zazwyczaj też znajdowano dla nich jakąś mamkę, bądź pracę, próbowano uczyć mówić, liczyć, zaznajamiano z Pismem Świętym i oczywiście chrzczono. Z pokolenia na pokolenie wzrastali sobie – odmienni dla bliźnich, pogrążeni we własnym świecie, nieprzystosowani niczym opóźnione w rozwoju dzieci. I zawsze w tym samym czasie, gdy zbliżały się ich piętnaste urodziny, zaczynali wydzielać dziwny zapach; podejrzewam, że był to skutek przemian zachodzących w funkcjonowaniu ich organizmów, a w szczególności krwioobiegu z sercem, wątrobę i nerkami na czele. Około jedenastej rocznicy chrztu, korzystając ze swobody, jaką dawał im rozsiewany wokół, niczym ziarno, wyziew – uciekali z cywilizowanych stron. Do lasu. Nie myć się. Być zwierzęciem. Być martwym dla całego świata. Uciekali w noc, między drzewa, między ziemię i gwiazdy; i tylko możemy się domyślać, co ich do tego pchało. Instynkt? Natyra? Może opary osiadające w mózgu? Nie wiem.
Ale tak było i taka była też przeszłość Ibrahima Gunyry – najbardziej niezwykłego człowieka, jakiego znałem.


V

Pewnego dnia zaczęły znikać konie. Oczywiście trwało to dosyć długo, chyba nawet kilka miesięcy, jednak moja pamięć zarejestrowała ten proces w sposób gwałtowny; cały ten czas zresztą, od zburzenia domu do postawienia na jego miejscu mieszalni pasz, minął mi jak z bicza strzelił.
Odchodziły cicho, jak drzewa. Wystarczyło, że Franek odwiedził czyjeś domostwo, zjadł w nim obiad i uścisnął prawicę gospodarza, a już zwierzę przestawało pracować, za to pod szopą pojawiały się nowe beczki z ropą. Po kilku dniach od tej symbolicznej pieczęci z rąk i uśmiechów – bo podczas przybijania targu wargi złotozębego Franka odciskały się na gębach gospodarzy jak pieczątka w piśmie urzędowym, pozostawiając słaby, lecz długo jeszcze pachnący zarys – skutek wspólnego popijania aromatycznym barszczem – klacze i ogiery znikały z zagród, ulatniały się jak jakaś kamfora, czy cegły z placu budowy. Zawsze wiedziałem, w którą noc i u kogo zmniejszył się inwentarz, bo choć stajnia jeszcze przez wiele tygodni pachniała koniem, znikał z niej specyficzny swąd życia. Prawdopodobnie przyczyną, oprócz rzeczywistego zniknięcia konia, było nie wywiezienie ostatniej partii końskich odchodów; koń, jak wiadomo, lubi czystość i nie może stać we własnym łajnie, ale gdy zniknie – nikomu już ono nie przeszkadza. Moje nozdrza rejestrowały tę zmianę proporcji w mieszaninie zapachów buchających od drzwi obory, a moja ręka ryła na ścianie kolejną kreskę.
Nie łączyłem tego z moją misją. Może rajcowała mnie ona w stopniu przekreślającym możliwość logicznego łączenia faktów, a może po prostu sytuacja swą złożonością przekraczała zdolności pojmowania rozbrykanego bachora. My tylko chodziliśmy do ukrytej pod kupą gruzów piwnicy, a niewielu mieszkańców wiedziało o jej istnieniu, bo z wiadomych względów woleli nie zapuszczać się w te rejony. Sikaliśmy tam, znosiliśmy otrzymaną od byłego boksera źle zakiszoną kapustę i wory jakichś kości, wtykaliśmy całe ścierwo tego świata, a piwnica przyjmowała je z taką łatwością, jak chrapy zdyszanego, pokrytego pianą konia przyjmują powietrze. W pierwszej kolejności zapełniliśmy prowadzące nie-wiadomo-gdzie przejście podziemne, coś jakby tunel do innego świata. Później przyszedł czas na resztę.
Wszystko to trwało jakiś miesiąc, po czym, na wyraźną dyrektywę, zamknęliśmy klapę i ukryliśmy ją przysypując kilkoma warstwami potłuczonych cegieł. Czyniąc to, znów poczułem kontakt z siłami nadprzyrodzonymi - przez ten rytuał złączyłem się z wyższymi istotami i prawem wszechświata, gwiazdy się zniżyły i widziałem, jak gęstnieje wokół mnie powietrze. Wracając tej nocy do domu poszedłem okrężną drogą wzdłuż lasu. Stał tam dom, w którym mieszkał Józef Ceber – najstarszy mieszkaniec wsi, przynajmniej spośród tych, którzy chodząc do sklepu, bądź pijąc wina na przylegającej do mojego ogródka ławeczce, brali jakikolwiek udział w życiu społecznym miejscowości. Józef zawsze narzekał i nie przestał tego do samej śmierci, podczas umierania klął siarczyście na pielęgniarzy próbujących zapakować go do karetki i stękał, że kostucha, ta leniwa kutwa, tak się ociąga. Lecz w czasach mojego nocnego rajdu miał jeszcze dosyć energii, by pukać do drzwi bliższych sąsiadów, wpraszać się na kieliszeczek, bądź obiad i wylewać na nich swoją zgorzkniałą żółć. I chociaż wiem, że czasami miał rację, to przecież jak pokazała przyszłość z tej całej szarpaniny czasów przejściowych narodziło się coś dobrego.
Zajrzałem przez okno. Można było wyczuć zupę pomidorową sprzed tygodnia; choć w środku było ciemno wiedziałem, że stary Ceber nie śpi. Dobiegały mnie cichutkie dźwięki mandoliny, grą na której pan Józef w młodości podbijał serca kobiet, a w jesieni życia umilał czas sobie i zabłąkanym pijaczkom; gdy muzyka dogasła, wyniuchałem co się święci – w środku był Gunyra.
Gnając później przez noc było mi na tyle dobrze, że postanowiłem nie zatrzymywać się przed swoją bramą. Pobiegłem dalej wzdłuż żywopłotu ze śnieguliczki, aż do domostwa sołtysa. Tam stanąłem jak wryty. Koń sołtysa nie odchodził cicho. Rżał jak opętany, wierzgał kopytami, raz po raz uderzając w burty przyczepy. Zdjął mnie strach. A gdy ujrzałem uwijającego się w bladej, martwej poświacie księżyca Franka – opadły mnie złe moce. Bałem się, że mnie ujrzy, ale mimo to podkradałem przez otwartą bramę do ściany stajni. Przylgnąłem do ceglastego muru. W powietrzu unosiła się panika, dziwny nocny kurz i sadyzm. Nad głową miałem okienko umożliwiające wentylację składowanej na strychu słomy; wspiąłem się, zdzierając sobie ręce aż do krwi. Potem w mroku, potykając się o widły, wiadra i snopki, ciągle nurkując twarzą w luźno porozrzucanym sianie, którego wielkocząsteczkowy zapach rozrywał mi nos – dotarłem do drzwi. Uchyliłem je lekko i, upewniwszy się, że nikt akurat nie wchodzi po przystawionej tu drabinie, wyjrzałem. Koń zarżał żałośnie. Patrzył mi się w oczy, jakby nie mogąc oderwać wzroku od moich rozedrganych przed wybuchem płaczu policzków. W ślad za jego spojrzeniem obrócił głowę Franek. Wiedziałem, że mnie ujrzał. Zmartwiałem. Zgięty w pasie przestał poprawiać zapinanie przy burcie, uśmiechnął się i otworzył usta, by coś krzyknąć. W tej samej sekundzie coś mignęło, złote zęby razem ze szczęką wbiły się w twarz. To ogier trafił go tylnym, lewym hakiem.
Zrobiło się zamieszanie, sołtys nachylił się nad nieprzytomnym, zasłaniając mi krew tryskającą spod pozbawionego chrząstki nosa. Wycofałem się, wyskoczyłem przez okienko, przy okazji rozbijając sobie kolano, i nie czując prawie uszkodzonych wiązadeł, zwiałem. Tym razem biegłem prosto do domu.
Resztę życia mój zleceniodawca spędził w szpitalu. I choć przeżył, wytrzymał cios, to przez półtora roku nie mógł jeść i był karmiony z kroplówki. Później za jego operację zapłacił pewien pan jeżdżący mercedesem ze zniekształconym symbolem pierwszych chrześcijan nad tylnym zderzakiem. I Franek zniknął.


VI

Ciągle trudno mi się było pogodzić z udziałem w tak haniebnym procederze. Czułem się winny i nie wierzyłem, że kiedykolwiek zdołam sam siebie przekonać, że zostało mi odpuszczone. Bo kto miałby mi wybaczyć? Koń? I chociaż larwy drążyły mój dziecinny umysł, to na szczęście za dnia przysypiały, kryjąc się w najdalszych zakątkach pofałdowań, i siedząc cicho udowadniały, że ich nie ma.
- Hej, mały! Ho no! - taki okrzyk zatrzymał mnie w drodze do sklepu po chleb. Minęło już parę dni od owej pamiętnej nocy, gdy – jak napisali w gazecie – nieostrożność ludzka doprowadziła do kameralnej tragedii. Nie wiem, dlaczego cios kopytem w głowę określa się mianem „kameralna”, ale z tą nieostrożnością to chyba prawda. Ja też nieostrożnie nie przyśpieszyłem kroku mijając chatę Kowala, a Kowal jak zwykle koło południa siedział sam na ławeczce i sącząc tanie wino Full-Byk zmieszane z landryną – pomarańczowym napojem gazowanym, cierpiał na brak zrozumienia. Teraz było za późno. Podszedłem i zapytałem, czego chce, choć chciał tego co zawsze.
- Wino przynieś – oznajmił głosem pewnym, jakby przemawiał z ambony – masz 4 złote, reszta dla Ciebie.
Można by pomyśleć, że to nic strasznego – pójść komuś po wino. Ale cała draka rozpoczynała się, gdy Kowal odbijał nową butelkę; samotność doskwierała mu wtedy tak silnie, że zatrzymywał nawet na siłę każdego, kto mu się napatoczył. Jego celem nie było picie z kimś, choć oczywiście zawsze milej mu było, on chciał dyskutować. A trzeba przyznać, że jak na człowieka bez żadnego wykształcenia, umysł miał niesamowity. Był filozofem, możliwe, że stał się nim wskutek tych wszystkich przedpołudni spędzonych na rozmyślaniach, w pochyleniu nad szklaneczką, możliwe też, że to była jego droga. Swoje wywody potrafił ciągnąć godzinami, lecz mało kto rozumiał choćby przez pięć minut; stąd też kończyło się zazwyczaj na przytakiwaniu, bądź mówieniu o czymś innym – każdy autochton chciał jak najszybciej pozbyć się jego towarzystwa. Owszem, zdarzało się, że ktoś nawiązywał z nim dyskusję, byli to ludzie przyjezdni, z wyższym wykształceniem, a jednak nie zamknięci w swoim spojrzeniu na świat – bo tylko tacy mogli sprostać sile argumentów Kowala; byli to ludzie, dla których teraz pracuję.
Dlatego też wtedy, idąc do sklepu, chciałem uniknąć znanej mi sytuacji mimo, iż wiedziałem już, że są na tym świecie ludzie, którzy oddali by za rozmowę z nim najbardziej chrupiący bochenek chleba.. Gdy przyniosłem wino, reszta potoczyła się niczym korek. Usiadłem i zacząłem słuchać. Początek wykładu dotyczył słabości zawleczki, która jak zwykle urwała się, zmuszając do ponownego puknięcia butelki łokciem i użycia zębów, później poznałem technologię produkcji plastiku oraz możliwości nowych kierunków w produkcji protez zębowych, a następnie Kowal odjechał w rejony o których do tej pory mi się nie śniło. Na szczęście korek nie toczy się prosto, tylko zatacza kręgi niby jajko dzikiego gołębia, tak też stało się i tym razem, Koło się zamknęło i na ławeczkę zaczęli się schodzić wszyscy kumple od kieliszka. Byłem uratowany.
Zazwyczaj przybywali później, po południu, gdy najwierniejszy bywalec tego miejsca był już na tyle pijany, że przyziemnością swoich wywodów nie odbiegał od zwykłych, podwórkowych pijaków – dopiero wtedy mogli z nim wytrzymać; dziś jednak był chyba dzień dziecka. Już-już miałem odejść, kiedy naraz usłyszałem rozmowę dotyczącą nowych planów Agro-Bety. Zionąc z ust oparami sfermentowanych owoców mówili o tym, iż uznano za konieczne zaprzestanie nawożenia pól obornikiem z powodu zapachu, jaki unosi się wtedy nad tysiącami hektarów otaczających naszą wioskę, który został przez dyrektora określony słowem „gówniany”.. Każdy z siedzących przy ławeczce wiedział wprawdzie, że gówno pachnie całkiem inaczej, ale cóż... decyzja dyrektora jest decyzją ostateczną. Jako chłopi mieli swoje zdanie, ale jako mieszkańcy środka e\Europy rozumieli, że nie można wchodzić do Unii, gdy setki kilometrów naszego kraju pokrywa przefermentowane, odzwierzęce łajno. Tylko jeden z nich, najstarszy, biadolił, że już w strumyczku nie ma żadnego ciernika, a teraz to pewnie pegeerusy dowalą tyle nawozów, że i w stawie ostatni karaś się przekręci.
Znudziłem się, choć i tak było tu lepiej, niż pod sklepem, gdzie masowo pili mieszkańcy PGR-u. Tam fetor przetrawionego alkoholu i potu bijący z nigdy nie pranych kufajek przyprawiał o dreszcz obrzydzenia, i gdyby dyrektor miał jakikolwiek kontakt ze swoimi podwładnymi, ich pierwszych poddałby reformie.

Tej nocy śniły mi się konie. Całe stada koni, a każdy patrzył mi w oczy. I wiedziałem., że krwawią, znałem historię ich rozprutych brzuchów i poszarpanych trzewi, każdy z osobna stanowił dla mnie otwartą kartę. Kartę otwartą jak rana. Tuż przed przebudzeniem ostatniemu, najpiękniejszemu ze wszystkich poderżnąłem gardło.
Była trzecia w nocy. Po cichu ubrałem się, wziąłem odziedziczoną po przodkach saperkę i wyszedłem na dwór – prosto na wzgórze. Wtedy po raz kolejny i ostatni miałem zejść do cuchnącej piwnicy; przedłużyć i wydobyć na światło dzienne, by znaleźć wyjście – ale o tym na razie sza!
Podobno musi minąć całe pokolenie, aby zmieniła się człowiecza mentalność. A przecież ci sami ludzie pozrzucali teraz swoje kapoty, myją się raz na tydzień i nie jedzą czosnku. Więc może czasem silna inicjatywa potrafi przełamać ten zwyczaj historii? Może potrafi...? Ale zanim zmienili się ludzie, zmienił się zapach ich ich świata. Że nigdy nie wrócą dawne, tak bogate dla nozdrzy dni zrozumiałem... zrozumiałem gdy umarł mój dziadek. Niedługo potem ostatni koń w wiosce opuścił ten świat. Z naszej zagrody, z żalu, z żalu zapewne, wszedł wprost na przyczepę z napisem „Bakutil” i odjechał w nieznane, hen, aż do Prusic.
Wspomnienie tej woni nie pozwala mi dalej pisać.

VI


Była jesień. Dzień coraz krótszy; w nocy coraz dłuższe deszcze wygrywały o ziemię smutniejący nokturn. Przegrywały. Strugi wody lejące się z nieba oczyszczały powietrze ze swądu plastikowych butelek używanych na rozpałkę, dezynfekowały wdychany przez nas tlen, pozbawiały świat tak kojarzącej mi się z dzieciństwem woni – zapachu węgla drzewnego, który znów okryje cały powiat dopiero, gdy tylko spadną pierwsze śniegi. Nie sposób było wyczuć na którym podwórku swoje zasoby powiększył gnojownik, a gdzie zrezygnowano z mniej pilnych obowiązków; ta muzyka jesienna rozmywała polne drogi, trudno było przedostać się do stodoły, a co dopiero wywieźć gnój. Każdy numer był zachlapany, jakby to nie deszcz padał, jakby to sam bóg błota wyfrunął przez okno w niebie – zamknięty w fortepianie Chopina. Uśmiechnięci chodzili jedynie ci gospodarze, u których gnojowniki niemiecką modą stały tuż pod oknami, co wynikało z zachodniej praktyczności i wieku tych domów. W jeden z takich dni w sklepie pojawiło się ogłoszenie: „Dnia tego i tego burzenie górki-smródki. Czasowe wyłączenie prądu dla bezpieczeństwa pracowników – niewykluczone.” Ta informacja, zważywszy na stagnację nastrojów i myśli coraz mocniej przytłaczającą wieś, była darem niebios. Tak samo jak grom – upadła i trafiła we właściwe miejsce, i tak samo jak grzmot objawia się po błyskawicy, tak największy hałas powstał dopiero później. Ale o tym jeszcze usłyszycie.
Górka miała zostać zniszczona, bo cała ziemia na której stał zburzony dom była tak prześmierdnięta ekskrementami i innymi niewiadomego pochodzenia wydzielinami, że zakłócało to funkcjonowanie komunikacji – PKS zawracał skrzyżowanie wcześniej, i normalne życie mieszkańców. Czułem się strasznie. Nie potrafiłem sobie tego wyobrazić – nasza wioska bez górki? To niemożliwe!
W dzień X o godzinie „zero” przybyli wszyscy. Cała asfaltowa droga przebiegająca obok ruin i okoliczne krzaki były wypchane zniecierpliwioną ludnością; dzieciarnia, chcąc mieć jak najlepszy obraz sytuacji, pozajmowała co wyższe drzewa. Wreszcie, z pół godzinnym opóźnieniem, pojawił się dyrektor spółki, a za nim przybył radiowóz z dwoma policjantami i psem oraz pracownicy PGR-u idący krokiem wolnym, jakby za pogrzebowym konduktem. Gro żałobników stanowili mieszkańcy Małpiego Gaju – nowo wybudowanego osiedla zwanego tak z racji dzieci zjadających czereśnie jeszcze przed pełnym wykształceniem owoców - i to oni przez parę chwil tupaniem i pomrukami nadawali werbalny ton przedsięwzięciu. Zagłuszyły ich trzy dety nadjeżdżające z placu ze sprzętem rolniczym, które powoli kołując zajmowały stanowiska bojowe. Z lewej flanki oskrzydlały je dwie przygotowane wcześniej koparki – najcięższe okazy jakimi dysponowała gmina.
Gdy policjanci wysiedli z samochodu, pierwszy z nich natychmiast padł ofiarą Kowala:
- Pies nie uchla? - zagaił z wiejska
- Nie – odpowiedział pan władza, popełniając błąd, który spłacał później przez kwadrans nieudanej dyskusji – tresowany – dodał dumnie.
- A jak bym go kopnął? - drążył filozof.
Dyrektor wygłosił do zgromadzonych płomienną przemowę, wychwalał w niej nasze wspólne osiągnięcia w walce o dostosowanie zapachu wsi do wymogów reszty Polski, a i reszty Europy także – jak dobrze pójdzie. Teraz gdy to piszę nie przeszkadza mi żadne zatrute powietrze, okazało się, że jednak można było, że dokonał się cud. Ale wtedy! - to była naprawdę walka, i choć nic z niej nie rozumiałem to czułem, że o jakiś bój w istocie tu idzie. W pewnej chwili przestały do mnie docierać poszczególne słowa, koparki i dety nadciągnęły tuż-tuż i zaczęły pracę. Rozległ się plusk łychy opadającej w błoto, zgrzyt rozrywanej ziemi i huk gruzu wysypywanego na przyczepę, powietrze napełnił swąd spalin. Ale to było dopiero preludium. Zanim wkroczyły do boju spychacze, dotarły do mózgu mojego powtórzone przez ludzi słowa dyrektora – powstanie tutaj płaski, wybetonowany plac, a na nim staną nowe maszyny do suszenia zboża.
Nim dety zdążyły uformować szyk, stało się coś, co zakłóciło całą batalię. Oto podniosła się pokrywa zamykająca wejście do piwnicy. Spod zwałów gruzu niczym Terminator podniosła się jakaś postać. Maszyny stanęły. Płuca wstrzymały oddech. Na ułamek sekundy zamarły wszystkie serca. Nagle olbrzymia fala uderzeniowa odoru po prostu zmiotła bliżej ustawionych, na szczęście stojący dalej – wytrzymali. Dyrektor i policjanci założyli przeciwgazowe maski; wszyscy podziwiali to ich przygotowanie na każdą ewentualność. Ale mnie bardziej od zaradności dorosłych i odpychającego zapachu pochłaniała inna sprawa: kim jest ten człowiek? Czyżby... po chwili moje wątpliwości się rozwiały:
- Nie pozwalam! - ryknęła postać.
Zrozumiałem, że to Gunyra. Konsternacja trwała tylko chwilkę. Do akcji wkroczył policjant, ten bez psa. Wgramolił się do połowy górki i zatykając nos, głosem kaczora Donalda, powiedział:
- Na boczek! Proszę się odsunąć! Już, już! - i choć brzmiało to śmiesznie i być może miało rozładować napiętą sytuację, Gunyra chyba dowcipu nie pojął.
- Nie pozwalam! - powtórzył.
Ruszyła nagonka. Z każdej strony otoczonej teraz górki rozlegały się dzikie okrzyki, rozbrzmiewał łomot, huk i brzdęk, jakiego nie słyszeli zwykli, czyli nie należący do koła łowieckiego, śmiertelnicy. Samotny człowiek stojący ponad wszystkimi zareagował instynktownie, jak zwierzę na grzmot – w jego oczach pojawił się lęk. Zaczął rozglądać się nieporadnie, jakby szukał pomocy. Burza, która rozpętała się wokół niego, nie słabła ani na chwilę, krąg zdawał się zaciskać. I wtedy nastąpiła przemiana – w oczach Gunyry strach zastąpiła rozpacz i coś jeszcze, coś, czego do dzisiaj nie potrafię nazwać:
- To dziecko!!! - ryknął, potężny jak Zeus – Moje dziecko!!!
Głos zamarł nagle, a Gunyra zniknął. Wskoczył do piwnicy. W tym momencie nagonka rozbiegła się i znów benzyna i olej napędowy uruchomiły silniki. Ruszyły spychacze, dety orały ziemię swymi gąsienicami niczym najlepsze czołgi. Koparka znów zaczęła czynić swoją powinność. Oczy niektórych kobiet łzawiły, moje – nie. Odwróciłem się i pobiegłem otworzyć drzwi ciągle pustego domu po drugiej stronie szosy.
Do wieczora wzniesienie zostało wstępnie rozjeźdźone, a za dwa dni tylko rozbebeszona ziemia pokrywała miejsce naszych dawnych zabaw. Nim w pełni nadeszła zima, plac zalano betonem.
Nikt wtedy nie mówił o Gunyrze; stało się to, co miało się stać. Dla dobra ogółu, dla dobra nas wszystkich, dla przyszłości. Godziłem się z tym, szczególnie, że wiedziałem coś jeszcze.


VII

Pewnego dnia, rano, zastałem na pijackiej ławeczce chyba pół wioski. Mimo zimna mężczyźni, zarówno rolnicy jak i pegeerowcy, siedzieli na ziemi rześcy, rumiani i uśmiechnięci – pokrzykiwali do siebie i, raz za razem, wychylali kolejne szklaneczki. Sprawcą tego zamieszania był Jan Ceber, to on dokonał odkrycia, a znalezisko było naprawdę niczego sobie: 50 litrów osiemdziesięciodwuprocentówki! Konkwistator machnął pięćdziesiątkę i oznajmił:
- Niezły bimber robił, Arcychryst jeden.
Tak oto Gunyra zintegrował wieś. Nie było mi przykro. Zmazałem największy grzech swojego dotychczasowego życia. W ową noc, gdy śniąc o koniach dojrzewałem do działania, obudziłem się kimś innym. Wszedłem wtedy do tamtej piwnicy. Opróżniłem tajemne przejście z całego syfu, śmieci, reklamówek – i poszedłem prawie na czworaka; wystarczyło kilka ruchów łopaty i światełko na końcu tunelu okazało się być wyjściem do innego świata, a tym światem była piwnica sąsiedniego domu - leżącego po przeciwnej stronie drogi domu mojego wujka. Jak dobrze, że zapomniał zgasić światło – dziękowałem wtedy Bogu. Temu szaleństwu Gunyra zawdzięczał życie. I choć wszyscy pili zdrowie zmarłego, ja wiedziałem.

Mimo to sądzę, że to właśnie była największa strata, jaką poniosła nasza społeczność. Bo Gunyra – bimber-filtr nigdy już nie pokazał się w naszej wiosce. Uciekł pewnie przez okienko z wujkowej piwnicy i pognał do jakiegoś lasu. A lasów wtedy było jeszcze dużo.


Epilog

Myślę teraz o tych wszystkich dziwnych dniach. Przemiany, jakie zaszły od opisywanych przeze mnie czasów, zmieniły świat nie do poznania. Wspaniale działa mieszalnia pasz prężąca swoją pierś ponad ciągle utrzymywanym w czystości, betonowym placem, obecny system kanalizacji zabił smród przelewających się szamb, zarżnięto świnie – leżą teraz na półkach pobliskiego marketu i pachną polędwicą; zrzucono kufajki starych przyzwyczajeń, nikt już nie nawozi setek hektarów pól obornikiem. Żaden nokturn nie niszczy też dróg. Myślę o tym i wiem, że warto było ponieść ofiary, pocierpieć trochę; czyż nie ucina się ręki będącej sprawcą grzechu? Czyż nie dobija się koni?

Czasem, gdy nad ranem wracam z miasta, czuję dziwny zapach. To Stefan Koza vel ”Kowal” - pijak, który wychodzi co miesiąc na przepustkę z zakładu dla obłąkanych w Lubiążu – piecze chleb. Trudno mi wtedy nie wspominać tamtych czasów, gdy wszyscy chleb piekli – wybaczcie.
Daliśmy przykład.
Teraz czekam, aż wy – miastowi – zmienicie powietrze miast i przestanę się u was dusić. Tymczasem – bywajcie!
Niech Bóg was prowadzi.


Ament.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...