Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

O pstrągu, który wyszedł na spacer i wrócił bez nogi


Rekomendowane odpowiedzi

„O pstrągu, który wyszedł na spacer i wrócił bez nogi”

Prolog

Zima zastała nas w podróży. Opowiadaliśmy sobie z Jegomościem bajki, piliśmy piwo imbirowe, a w wolnych chwilach zaczepialiśmy nieznajome dziewczyny. Było wspaniale. Stanowiliśmy centrum galaktyki. Oczy mego kompana były wielkie, niczym latarnie. Gdy jego źrenice się rozszerzały czułem, jak gdzieś we wszechświecie powstaje nowa galaktyka. Z kolei, gdy powieki zajmowały swoje miejsca nad policzkami słychać było wybuchy z odległych zakątków nieba.
Sami zwiedziwszy odległe zakamarki Ameryki, wracaliśmy niespiesznie do domu. Na Siwe Pole. Z czasem mój towarzysz stawał się coraz bardziej rozmarzony. Chwilami nawet nieobecny
- Już nie mogę się doczekać – oznajmił pewnego popołudnia.
- Czego? – spytałem odruchowo, nie odrywając wzroku od asfaltowej drogi.
- Domu – odparł.
- Aha – musiałem się jakoś ustosunkować, ale nie miałem pojęcia, o naszym położeniu. - Jeszcze kawałek – rzekłem pragnąc go pocieszyć.
- W porządku – zdawał sobie sprawę, że prawdopodobnie kłamię, ale wolał, o tym nie myśleć.
Dalej w ciągu dnia raczej nie rozmawialiśmy.
Zima była jesienna w swej barwie. Przed nami, na całej linii horyzontu rysowały się szczyty i faliste kształty wzniesień. Po obu stronach drogi rozlane były listopadowe pola. Pustynne barwy zbóż wygładzały lekko nierówny teren. Kilkanaście kroków przed nami, samotny w swej bezużyteczności, stał znak: „ustąp pierwszeństwa”.
- Chyba przed wiatrem – zażartowałem.
Jegomość nie podchwycił tematu.
- Słyszałeś, że znaleźli mózg JFK? – zagaiłem.
- Nie – powiedział to takim tonem, jakby go krab uszczypnął w tyłek. - Gdzie, o tym słyszałeś?
- Już dawno temu. W tej gazecie „Takt”.
- Serio? Tam piszą, o takich pierdołach?
Jegomość miał stopień magistra na wydziale Sprzątania i Utylizacji Uniwersytetu na Siwym Polu. Zawsze było mi trochę głupio. Byłem marnym profesorem prawa. Zawód bez przyszłości.
- Tak – odparłem. - Nie każdy jest na tyle elokwentny, by cały czas czytać „Gazetę przepiórczą”.
- Widzisz, dlatego nie słyszałeś, że Britney Spears jest w ciąży z bananem!
Zatkało mnie.
- Naprawdę? Jak to możliwe?
- Już nie ma tabu na tym świecie – Jegomość uwielbiał narzekać na konsumpcyjny tryb życia. Doskonale znał prawo Tomchaka odnośnie praw ekonomicznych. Słynna zasada „307”. Dać każdemu 307 pesos miesięcznie, a ten kupi sobie nowego Peugota 307. Ale to była jego utopia. – Jeśli tylko masz pieniądze możesz kupić Rolls Royce’a swojemu psu – psioczył dalej – nie ma tabu.
- Niesamowite. Z bananem... A nie wiesz kiedy ślub?
- Niestety – odparł niepocieszony. Następną stroną musiałem...no wiesz – zaczął wydawać dziwne, suche, chwilami świszczące dźwięki ze swoich papierosowych płuc. W młodości nazywano go Marlboro Man, ale nie lubił tej ksywki.
- Nie wiem – odparłem. – W tym rzecz! Powiedz, co musiałeś? Co było ważniejsze od wiadomości roku!?
- Musiałem się wysrać – wykrzyczał. - A nie było już papieru.
- Rozumiem – takich tematów lepiej nie drążyć.
- A, co z tym mózgiem JFK? – przeglądał stan podszewki w kapeluszu.
- Co?
- Ten mózg – wycedził tonem zniecierpliwienia.
- Tak, mózg. Przepraszam - zamyśliłem się. - Wśród wykopalisk na Retkini znaleźli ruiny McDonald’s. I tam ten mózg, w skamieniałej kanapce, Big Macu bodajże. Odkrycia dokonał ten słynny antropolog, retkinista Gawin – próbowałem przywołać, jak najwięcej szczegółów. – Szukał tego przez 20 lat. Najpierw na retkiniarskich forach dyskusyjnych. Potrafił przetrząsnąć każdego, w celu zdobycia informacji. Jest strasznie nadpobudliwy, nawet, jak na antropologa.
- Aha – odparł Jegomość. To nie były jego klimaty. Z czasem zacząłem zdawać sobie sprawę, iż odkąd go poznałem, również nie moje. Jego słowa na długo utknęły mi w głowie.
- Britney. Taka młoda, piękna i zdolna, a zadaje się z bananami – nie mogłem się z tym pogodzić. Była moim idolem. Legenda, mimo młodego wieku. Na liście artystów wszechczasów magazynu „Sankovsky” wyprzedziła Boba Dylana i kapelę O-Zone.

Rozdział I

Ale dość, o polityce. Mimo, iż dni bywały pochmurne nie traciliśmy dobrych nastrojów. Wszystko byłoby w kompletnym porządku, gdyby nie jeden wieczór. Pewnej nocy, gdy opowiadałem mojemu koledze bajkę o Nieistniejącym Rycerzu przerwał mi niespodziewanie w trakcie pointy.
- Henryk, przecież to tak, jak ze mną – nerwowo ugniatał w dłoniach krawędź płaszcza.
Zachłysnąłem się suchym powietrzem.
- To znaczy? Co masz na myśli?
- W tym sensie, że ja także nie istnieję.
Spojrzałem na jego znoszony płaszcz, stary kapelusz, obdarty szalik i faktycznie, Jegomość nie istniał. W każdym razie nie pod tym płaszczem, ani pod kapeluszem, ani tym bardziej pod szalikiem. Po prostu go tam nie było. Para nie wydobywała się z jego ust, lecz z pustki za kołnierzem. Nie pamiętam czy zauważyłem to wcześniej. Możliwe, że tak, ale po prostu odpędzałem od siebie tę myśl. Często rozmawialiśmy i już czułem jak nadchodzi. Już bym mu powiedział, ale wtedy coś się blokowało. Takie dziwne uczucie. Na przykład, gdy znacie jakąś płytę na wylot, każdy takt, nuta po nucie. I słuchacie jej na imprezie. Dźwięki waszej ukochanej piosenki wypełniają każdą myśl, każdy oddech. Już ma wchodzić genialna solówka, gdy nagle ktoś przełącza na radio. I jest to uczucie zawodu, pustki, niespełnienia.

Tak mógłbym najprościej i najtrafniej opisać moje wrażenie, gdy spodziewana przez wszystkich myśl nie nadchodziła. A skoro nie nadchodziła nie było sensu niepotrzebnie martwić przyjaciela.
Teraz jednakże było już po herbacie. Dowiedział się. Co więcej, problemu nie stanowiła sama informacja, lecz kłopot jaki ona stwarzała. Problem ten należało rozwiązać, by Jegomość mógł normalnie funkcjonować. Tak to już jest, że szlag trafia wszystkie rzeczy jednocześnie.

Rozdział II

Gdy znajdowaliśmy się kilkanaście kilometrów od Siwego Pola zacząłem wypatrywać, niewidzialnej na pierwszy rzut oka, drogi ukrytej w wysokiej trawie. Słyszałem niegdyś od wujka Starego Suma, o lesie ukrytym wśród łąk. Nie można go dostrzec z głównego szlaku, dlatego tak trudno tam trafić. Fakt, iż droga do niego prowadząca jest zakamuflowana, niczym Chińczyk w Chinatown, nie ułatwia sprawy. W lesie tym, opowiadał wujek, rośnie gigantyczny dąb. Nazywa się Baron Drzewogłaz. Jest królem wszystkich drzew i zna odpowiedź na prawie każde pytanie jakie można wymyślić. Oczywiście z racji wieku nie jest zorientowany, w sposób zadowalający, w literaturze współczesnej oraz nowoczesnych technologiach. Na szczęście pytania z tych dziedzin nie znajdowały się w obszarze naszych zainteresowań. Wujek opowiadał mi o tym miejscu wielokrotnie, przy każdej rodzinnej uroczystości. Także czułem się na siłach, by odnaleźć Barona. Idąc na krawędzi asfaltowej nawierzchni wypatrywałem czegoś, co mogło być ścieżką ukrytą w polu. Jegomość przez cały czas przyglądał mi się bacznie.
- Później ci wyjaśnię – odparłem zdenerwowany przeciągającymi się poszukiwaniami.
Wymamrotał coś pod nosem. To jego nieistnienie było niezwykle kłopotliwe. Gdy temperatura przekraczała zero stopni nie było wiadomo, gdzie patrzy. Kapelusz wskazywał północ, więc
najpewniej Jegomość zakotwiczył spojrzenie w horyzoncie przed nami. W zasadzie miałem to gdzieś. Bóg chyba malował krajobraz wokół nas według jednej kalki. Po paru godzinach wpatrywania się w nieprzerwane pasmo łąk wydawało mi się, iż pływam pośród nich. Jestem wiatrem. Łodygi traw uginają się pod ciężarem mojej płetwy. A ja czeszę je, niczym włosy ukochanej o poranku.
Niestety mój przyjaciel wyrwał mnie z objęć tych wspaniałych złudzeń.
- Czy to ci nie wygląda na drogę? – wskazał kapeluszem.
- Co? Gdzie? – nie wiedziałem, czy patrzeć na jego nieistniejącą rękę, czy na betonowy monolit łąki dokoła?
- O tutaj, gdzie trawa jest trochę niższa – faktycznie było miejsce, w którym czubki roślin jakby się zapadły.
Podszedłem bliżej. Łodygi ugięły się i ukazały fragment wydeptanej ścieżki. Przy każdym kolejnym kroku ukazywały się kolejne jej fragmenty. Była, niczym mozaika ukryta pośród traw. Zabawa w układanie ścieżki z puzzli trawa na tyle długo, iż straciliśmy z oczu drogę, którą szliśmy do tej pory. Nie było już odwrotu. Wieczór zbliżał się nieubłaganie, a my wciąż nie mogliśmy znaleźć lasu. Wieczorna mgła gęstniała wokół nas. Zbliżyła się do chwili, gdy miała przybrać formę stałą. Czułem jej ciężar na ramionach. W pewnym momencie poczęła rzednąć. Naszym oczom ukazał się las. Stwierdziliśmy, iż nie będziemy ryzykować wędrówki po omacku i zaczekamy do jutra.
Tym bardziej, że drogi do Barona pilnuje wielki żubr. Rozłożywszy śpiwory podziwialiśmy niebo oraz księżyc lśniący na północy.

Rozdział III

Nazajutrz odważnie wkroczyliśmy do lasu. Pokonawszy zaporę, w postaci wielkich paproci, trafiliśmy na wąską ścieżkę. Przypominała korytarz wśród wysokich drzew. Z racji swego wzrostu szedłem pierwszy. Szliśmy przez cały, smętny, mroczny i głuchy las. Chmury wlokły się nisko na niebie. Zdawały się być zaplątane w koronach drzew. Powoli traciłem zmysły i nadzieję. Krajobraz był potwornie monotonny. Na tyle, iż odniosłem wrażenie, jako byśmy nie przeszli ani centymetra. Wyglądało to, jak sztuczka ze starego filmu. Staliśmy w miejscu, a za nami puszczano film ze zdjęciami lasu. Gdy sądziłem, że padliśmy ofiarą pułapki, monotonii zrządzonej przez los ujrzałem światło na końcu tunelu. Poczułem niesamowitą ulgę. Chwila ta nie była spowita poezją, lecz zwierzęcym, pierwotnym, wręcz ordynarnym uczuciem.
- Więc jednak ten las się kiedyś kończy – powiedziałem, wypluwając przy okazji resztki zeszłorocznego przeziębienia.
Spojrzałem na Jegomościa oczekując oratorskiej uczty z jego strony. Niestety uraczył mnie jedynie świszczącym oddechem, przez który i tak nie przedostałoby się żadne słowo. Machnąłem na niego płetwą. Dalej, czając się na palcach, zbliżaliśmy się do wyjścia. Las kończył się, ale tylko po prawej stronie, na której to rozciągała się niewielka polana. Cała ta przestrzeń zgromadzona była nad strumykiem. Po lewej stronie, wśród drzew znajdował się otwór. Mały, niczym dziura w płocie. To musiało być przejście do Barona. I gdy wszystko zaczynało się układać po naszej myśli usłyszałem, jak mój przyjaciel wstrzymuje oddech. Spojrzałem na niego. Następnie przed siebie. Najprawdopodobniej obydwaj w tamtej chwili doświadczyliśmy stanu przedzawałowego. Chociaż jemu to już niczym nie groziło. Nad strumykiem stał największy żubr, jakiego w życiu widziałem.
Na szczęście zwrócony był do nas tyłem, co dawało nam pewne szanse. Powoli wyszliśmy zza drzew. W jednej chwili przestrzeń dokoła zmalała nieproporcjonalnie. Żubr zdawał się być na wyciągnięcie ręki. Na szczęście był zajęty przeglądaniem się w tafli wody. Wykorzystując jego nieuwagę błyskawicznie wskoczyliśmy do dziury. Sturlaliśmy się po niewielkim zboczu zahaczając po drodze kilkanaście korzeni. Zatrzymaliśmy się na wielkim drzewie.
Podniosłem się lekko oszołomiony. Świat jeszcze trochę wirował. W dodatku drzewo się poruszyło.
- Boże ono naprawdę się rusza – rzekł Jegomość, wsparty o pień.
Liście zaczęły spadać, niczym spadochroniarze w czasie alianckich desantów.
Przyjaciel zerwał się na równe nogi.
- To pewnie Baron Drzewogłaz – wyszeptałem i ukłoniłem się.
Jegomość nie zrozumiał, więc musiałem go szarpnąć za płaszcz. Kora drzewa zaczęła pękać. Uniosły się ciężkie powieki, ukazując zielone źrenice. Rozwarły się wielkie, bezzębne usta.
- Kto ośmiela się przerywać mój odpoczynek? – głos brzmiał, niczym tętent pędzących bizonów.
- My, drogi Baronie – napięcie było niesamowite. W każdej chwili spodziewałem się wstęgi piorunów. – Bardzo przepraszamy za to najście, lecz przychodzimy w bardzo ważnej sprawie.
Baron spojrzał na nas. Zdawało się, że nasze słowa potraktował dość nonszalancko.
- To chyba oczywiste – podrapał się małą gałązką w prawy policzek. – Nikt nie przychodzi do mnie w sprawach błahych – parsknął rubasznym, sarmackim śmiechem. – Przynajmniej tak im się wszystkim wydaje.
Odczekałem chwilę, aż łomot jego głosu ustanie.
- Właśnie, chcieliśmy prosić...
- A ten żubr co tam wyprawia?! – wrzasnął tak, że chyba w całym lesie liście pospadały z drzew.
- Przeglądał się w tafli wody – odparłem mając nadzieję, iż tym zakończymy grę wstępną.
- Jak on dał się na to nabrać? Przecież w tej rzece nie ma kamienia filozoficznego! – zacząłem się śmiać. Uwielbiam się śmiać, gdy nie wiem, o co chodzi.
– Chciałem, by przestał ciągle przychodzić na kawkę i zawracać mi głowę – kontynuował. - Kurde, filozof się znalazł. Najwyższy czas poszukać kogoś młodszego do tej roboty. Znacie przypadkiem kogoś takiego?
- Bolec, by się nadawał – rzekł Jegomość.
- Co ty chrzanisz chłopcze? – oburzył się Baron. – Bolec pracuje teraz dla Gandolfa ze Szczecina. Widzę, że nic nie wiecie. Muszę was sprawdzić, nim udzielę wam jakiejś rady.
Myślał przez chwilę, w końcu wiatr wyszeptał mu coś do ucha.
- Już mam – zaśmiał się szyderczo. – Powiedzcie mi, jaki jest wasz ulubiony wiersz?
Tu nas załatwił. Jegomość nie czytywał poezji. Więc ukrył nieistniejącą twarz w kołnierzu. Ja natomiast nie czytałem nic od niepamiętnych czasów. Musiałem zaryzykować i postawić na coś z klasyki.
- „Wykorzenienie hałasowania” Markoniusa Zielonego! – wykrzyczałem na bezdechu.
Baron spojrzał na nas. Myślałem, że to koniec. Wtem uśmiechnął się, chyba najbardziej szczerze w swym życiu.
- Też go uwielbiam – zaczął gestykulować gałęźmi. - Taki przewrotny panegiryk z lekką nutką dekadencji. Markonius wyprzedził swoje pokolenia o lata świetlne - opamiętał się i uspokoił wiatr wokół.
- W porządku. Mówcie - spojrzał na nas dokładnie mierząc Jegomościa wzrokiem. – W czym sprawa?
Chwyciłem przyjaciela za rękaw, by nie zdążył nic powiedzieć. Nie miał talentu dyplomatycznego.
- Tak więc...
- Nie zaczyna się zdania od „tak więc”! – poczułem się, jak w przyrzecznej szkółce. – Wiele rzeczy mnie irytuje z racji na wiek, ale olewanie zasad gramatycznych przyprawiało mnie o mdłości od niepamiętnych czasów.
- Przepraszam najmocniej. To z emocji – ukłoniłem się nisko. Płetwy dygotały mi paralitycznie. – Mój przyjaciel, jak szanowny Baron zapewne widzi, nie istnieje.
- Faktycznie ciekawe. Jak to się mogło stać?
- Prawdopodobnie od strzału w głowę z broni dużego kalibru. Chociaż przez jakiś czas miał po prostu dziurę w głowie - wyciągnąłem zdjęcie z naszej wycieczki do Middletown.
Na zdjęciu byliśmy my z Jegomościem i pewną śliczną kelnereczką, która to siedziała na kolanach mojego przyjaciela. Pokazałem zdjęcie Baronowi.
- Całkiem fajna cizia – rzekł z rozmarzonym wzrokiem, po czym lekko zmieszany spojrzał na nas. – Znaczy...no...zgadza się. Dziura w głowie była.
- No właśnie. I wszystko było w porządku, a teraz? – wskazałem na mego druha.
- No tak, ale czy to ci w czymś przeszkadza synu? – zwrócił się do Jegomościa.
Mój przyjaciel wziął głęboki oddech.
- Jestem uwięziony w skórze – rzekł z takim smutkiem w głosie, że byłbym stanie oddać mu ostanie oszczędności i wysłać na konto w Szwajcarii. - Czuję ją. Lecz nie mogę dostrzec. Jakby jej barwa zamknęła się pigmencie.
Baron westchnął ciężko.
- Przykro mi chłopaki, ale nic nie poradzę. Co prawda w zeszłym roku zabrali z mojego lasu jedną sosnę i dwa świerki, więc gdyby cię przywrócili mielibyśmy, w dużym uproszczeniu, status quo ante. Ale niestety to sprawa dla kogoś z wyższego szczebla. Musicie iść wzdłuż tych brzóz, a potem skręcić w prawo przy topolach. Niedaleko będzie mała chatka z napisem „kino”. Tam wam powiedzą, co zrobić. To wszystko, co mogę w tej sprawie
- Serdecznie dziękujemy, Baronie.
- Nie ma sprawy. Przyjemnie się z wami gawędziło.
Odchodziliśmy smutni, lecz z iskierką nadziei w sercach.
- Ale gdybyście mieli problem z dziką lamą lub chcielibyście zagrać partyjkę utylitarnego pokera to zapraszam! – Baron wołał za nami.

Rozdział IV

Opuściwszy Drzewogłaza udaliśmy się drogą, która miała zaprowadzić mego przyjaciela po potrzebne odpowiedzi. Z początku zdawała się prowadzić podróżnych na koniec świata, lecz wkrótce w oddali ujrzeliśmy wielki napis na dachu malutkiej chatki. „Kino”.
- Oby tutaj coś wiedzieli – Jegomość popędził przed siebie. Widziałem odcisk jego dłoni trzymającej kapelusz. Płaszcz zostawiał za nim złudzenie ponaddźwiękowej prędkości.
Kasa kina była zamknięta. Dobiegłszy do drzwi zaczął pięściami sprawdzać ich upór.
- Już, już – z daleka dobiegał sędziwy głos.
Drzwi się otwarły. Miły staruszek, o niesamowitych, hipnotyzujących i bardzo młodych oczach powitał nas najszerszym uśmiechem jaki widzieliśmy.
- Henryk i Jegomość, jak mniemam? – spojrzał na nas po ojcowsku.
- Zgadza się – potwierdziliśmy.
- Poproszę bilety – powiedział przyjaznym, lecz zdradzającym irytację głosem.
- Jakie bilety? – zaczęliśmy grzebać w kieszeniach. Nagle Jegomość wyjął mały, zielony skrawek papieru. Spojrzałem z niedowierzaniem, po czym wyciągnąłem taki sam. Wcześniej nawet nie miałem kieszeni.
Podaliśmy mu bilety i weszliśmy na niewielką salkę ze starym, pożółkłym ekranem. Światła zgasły. Projektor poszedł w ruch. Na ekranie ujrzeliśmy tytuł: „Jegomość; życie i śmierć” oraz ten dziwnie znajomy głos. Basowy z niezwykłym rezonansem.
„Tego lata. Jegomość niechcący strzelił sobie w twarz
z dubeltówki. Teraz nie istnieje i musi walczyć o swój byt”
- Przecież to ten koleś ze zwiastunów! – zwróciłem się do przyjaciela. – Don La... – poczułem czyjąś rękę na ramieniu. To był bileter.
- Cii... – uśmiechał się szeroko.
- Czy to Bóg? – spytał Jegomość.
Facet nie odpowiedział. Jedynie pokiwał znacząco głową.
- Wiedziałem! To nawet ma sens – po raz kolejny zostałem przywołany do porządku.
Skoncentrowaliśmy się na filmie.
„Ma jedną szansę, by odzyskać siebie.
Ale, czy na nią zasługuje?”
Nagle na ekranie pojawiły się filmy, jakby domowej roboty, pokazujące dzieciństwo mojego przyjaciela. Było sporo drastycznych scen, na przykład męczenie pszczoły złapanej na sznurówkę, w wieku 7 lat. Baton ukradziony ze sklepu w wieku lat 12. Lecz po tych wszystkich scenach ukazujących czyny co najmniej haniebne nadszedł fragment filmu, życia, w którym Jegomość oddaje ostatniego papierosa, jakiemuś menelkowi na Siwym Polu. Co prawda tamten umarł w miesiąc później na raka płuc, ale wydźwięk tego gestu był przeogromny.
„Nasz bohater...
dostaje kolejną szansę” oznajmił głos.
Podskoczyliśmy z radości. Przy wyjściu starszy facet dał Jegomościowi małą saszetkę z nieokreślonym białym proszkiem.
- Zażywaj codziennie – pogroził stetryczałym palcem. – Rano i wieczorem przez najbliższy tydzień - po czym pomachał nam na do widzenia.

Epilog

Uradowani wróciliśmy na Siwe Pole. Nie byłem nawet w stanie oddać swego szczęścia. Chyba jedynie cisi posiedli tę umiejętność przeżywania prawdziwego zachwytu. Nie mogłem nacieszyć oczu ćpunami wylewającymi się z rynsztoka w czasie deszczu. Widok, który nie jeden sanitariusz Czerwonego Krzyża skwitowałby soczystym pawiem. Ale to był mój świat. Mój nowy dom. Zapach pomarańczy ze straganów pomieszany z wonią zużytych prezerwatyw na chodnikach. Mozaika gazet unoszących się w kałużach. Z czasem Jegomość zaczął odzyskiwać siebie. W końcu nadszedł dzień, w którym miał mi się ukazać pierwszy raz odkąd się poznaliśmy. Przyszedł do mnie chowając twarz w dłoniach.
- Nigdy nie przypuszczałem, że odzyskam siebie. Cielesność i byt. Wszystko! – drżał podekscytowany. – Zawsze sądziłem, że prawdopodobieństwo wydarzenia jest odwrotnie proporcjonalne do życzenia.
- Widzisz, nie ma rzeczy niemożliwych dla kogoś, kto nie musi ich zrobić sam. No, ale już. Pokaż się.
Odsłonił twarz. Oniemiałem. Dziura w głowie znikła, skóra nabrała sprężystości. Trzy-dniowy zarost wyglądał aksamitnie i dostojnie. Odniosłem wrażenie, jakby wszechświat zatracił właśnie swą delikatną równowagę.
- I jak wygladam? – spytał.
Przyjrzałem mu się jeszcze dokładnie, po czym odparłem.
- Mniej więcej tak, jak ja z nogami – odparłem dyplomatycznie.
- Czyli...? – nalegał.
- Niesymetrycznie.


22 XI 2005

© 2005

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Świetny klimat, kilka znakomitych sformułowań, ale mam parę uwag:
piszesz o puzlach i tarwie- powinno być trwa
żubr w Ameryce? - chyba jednak bizon
sarmacki śmiech dębu - dlaczego sarmacki?
płetwy dygotały paralitycznie - proponuje spazmatycznie
sędziwy głos - sędziwy to jednak wiek; głos starczy
męczenie pszczoły złapanej na sznurówkę, w wieku 7 lat. Baton ukradziony ze sklepu w wieku lat 12 - nie wiem czy wiek pszczoły i sklepu, czy tez Jegomościa - zdałaby się niewielka korekta i liczby zapisuj słownie- to nie księgowość.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...