Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

mariusz mazur

Użytkownicy
  • Postów

    28
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

    nigdy

Treść opublikowana przez mariusz mazur

  1. "kurw"?-tak chyba poprawniej nieźle, naprawdę nieźle ale nie dlatego, że ostro, studium niezłe...
  2. Lewy but Joanny... Jak dobrze wrócić po dwóch miesiącach do Postrzelonej Gwardii Szaleńców :)
  3. Hmm... Problemy z polaryzacją nastrojów? Hehe.
  4. Trafne uwagi,choć pozostanę przy "papierosa". Fakt, jest tutaj mnóstwo niekonsekwencji, istny tygiel. Ale wszystko spowodowane afektem. Powinienem teraz zająć się poprawą tekstu, jednak jest to moje niechciane dziecko i pozostawię je w spokoju. Ale do diaska, podoba mi się taka krytyka!
  5. Słowa, które wypowiadają bohaterzy charakteryzują ich poniekąd. A nie są to w tym przypadku słowa narratora. Jeśli chodzi o interpunkcję, to czekam na propozycję właściwej korekty. Bo jak już stwierdzono pisanie w afekcie, to nie będę zaprzeczał.
  6. Droga Autorko! Uważasz, że pisanie to osobista kwestia...Tak, do czasu, kiedy tego nie opublikujesz. Pisząc na forum okazujesz nietypowe w dzisiejszych czasach zainteresowania, więc proszę, nie tłumacz mi, że Twoje środowisko jest takie, a Ty jesteś zobligowana pisać jego stylem! Jesteś inna bo jesteś na forum. Chyba, że to jakiś żart z Twojej strony, a wątpię. Nie bierz mojej krytyki jako czegoś obraźliwego, ale zdania nie zmienię o powyższym tekście. Jeśli znalazłaś się tutaj, to masz coś do powiedzenia. Jestem może zacofany, nie przemawia do mnie Masłowska i większość oharystów (barbarzyńców). O kwestii indywidualności można mówić wiele, ale na pewno nie to, że stwarza azyl dla jakości pisania publicznego. Tak sądzę. Może nie jestem w stanie pojąć postmodernizmu, moja wada, choć do starych wiekowo nie należę. Teoretycy literatury tacy jak Eco, Kulawik, czy chociażby dr Strzelecki (pozdrawiam ekscentryków), to moja róża wiatrów, którą się kieruję w odbiorze i tworzeniu (ułomnym jak stwierdziłem). Krytykujesz wysublimowane zdania... a kto pisze o "przebudzeniu demonów"? He? Jak mam to widzieć? Przecież to wyraźny zabieg! Nie chcę Ci dyktować jak pisać, wytykam jak nie należy. Można pisać o brzydocie, wcześniej pudrując ją kosmetykami stylistycznymi. Acha, pleonazm: ogrzać ciepłem. Ale dosyć wymądrzania się pierdziucha. Czekam na kolejne teksty, zaintrygowałaś mnie - poważnie, mam Cię na oku. I proszę, nie rezygnuj z pisania! Chociaż kobietom nie wychodzi to zbyt dobrze, poza wyjątkami oczywiście (pozdrowienia dla biolożek i historyczek sztuki)... Dobra, żartowałem z tym ostatnim zdaniem...
  7. W pomieszczeniu pachniało żywicą. Zapach lasu snuł się po kątach, odbijając i ciągnąc ze sobą pierwiastki parujących smarów i olejów. Światło dzienne wbiegało beztrosko przez uchylone drzwi i małe okienka umieszczone nad zniszczonym, stalowym pulpitem. A na nim pootwierane puszki i butelki z impregnatami do drewna, zestawy pędzli i pilników, starannie poukładane jak na chirurgicznym stoliku. Heble i brzeszczoty, którymi twórca określał kształt tworzywa, lśniły w półmroku, na metalowych ostrzach zawisły krople gwiazd. Estetyka pomieszczenia świadczyła o jednym, właściciel był purystą, jeśli można przenieść to znaczenie na barki zwykłego rzemieślnika. Był też konserwatywny w doborze swoich narzędzi pracy, jedyną mechaniczną maszyną, która znajdowała się w warsztacie, była piła cyrkulacyjna umieszczona na środku. Stał przy niej sam stolarz, przygarbiony, w flanelowej koszuli o podwiniętych rękawach. Pył i kurz pokrywał odkryte części ciała fachowca. Właśnie pracował – kształtował klocki. Małe sześciany z drewna. Brał ze stosu leżącego przy ścianie belkę i karmił nią wibrującą tarczę piły. W zgrzycie i warkocie rodziły się małe kanciaste bryłki. Klocki. Drewniane klocki. Stolarz uśmiechał się znacząco do siebie, towarzysząc każdemu porodowi, odbierał brzdące i z wrodzoną łagodnością siostry położnej, układał je na jednym z trzech stosów tuż przy ścianie. Kiedy poród był cięższy, położnica syczała z bólu wydając z siebie kłębki białego dymu. Wtedy to zapach palonego drewna dołączał do zabawy z żywicznymi oparami. Stos belek czekających na kosmetyczny zabieg pomniejszał się z minuty na minutę. Piła cięła drewno. Cięła? Miażdżyła je, rozpędzone zęby wgryzały się w twardą materię, naciskały, łamały drobne elementy. Głębiej - czy w ogóle dotykała celulozowego ciała swojej ofiary? Zrywała połączenia elektronów, oddzielała je od siebie. Ale to była energia, dzieliła energię, zakłócała jej przepływ. Za plecami mężczyzny, pod ścianą, stała mała ławka, na której siedział pucołowaty chłopak. Dłubał grubym paluszkiem w nosie i przyglądał się pracy stolarza. Ślina wydobywała się z pomiędzy kącików ust chłopca. Nagle cofnęła się do środka, zassana energicznie. Chrząknięcie dziecka zadrapało warkot silnika. - Tato… Mężczyzna zdawał się nie zwracać uwagi na wypowiedziane słowa. - Tato, a wyobraź sobie, jak to jest, kiedy, ktoś umiera. Na przykład upadając na ostrze twojej piły. Upada na nią i koniec. Przypadkiem, niespodziewanie. Traci nagle świadomość i nie ma już czasu na nic. Koniec. Stolarz zmarszczył czoło. - Za dużo czytasz jak na swój wiek, oszalejesz od tego. Odwrócił się do syna i spojrzał na niego łagodnie. - Powinieneś pisać książki, nie czytaj, pisz. Od czytania ludzie szaleją, pisanie jest bezpieczne. Kupię ci zeszyt i pióro. Za oknami gasło słońce. Ściany warsztatu nabrały rumieńców. Pojawiły się pierwsze motyle nocy, aby rozpocząć swój taniec powietrzny przy wiszącej u sufitu żarówce. Cienie zaczęły wychodzić spod stojących mebli. We frontowych drzwiach warsztatu pojawił się mrok. Przybrał kształty człowieka i zaczął zbliżać się ku wibrującej pile. Szczupły mężczyzna podszedł do stolarza. Stanął przed nim i spojrzał mu w oczy obłędnym wzrokiem. Ziemista twarz gościa wydawała się być kolejnym cieniem, rzucanym przez wyposażenie stolarni. - Gdzie ona jest – zachrypniętym głosem zapytał przybysz. W tym momencie wszystkie igrające po warsztacie zapachy zanikły. Pojawił się nowy, okropny, wydobywający się z popękanych ust nieznajomego. Kwaśny, gnijący, grobowy. Stolarz wzdrygną się. - Kto? - Zapytał. - Jak to kurwa kto?! Zajebiście zmęczyłem się, szukam jej od kilku godzin. Drżącą dłonią sięgnął do kieszeni starej kurtki, jeden z rękawów oszpecony był wypalonymi przez papierosa dziurami. Niezręcznie wykonane szwy starały się zakamuflować te braki materii. Były jeszcze brzydsze od dziur, niedoskonałość zirytowała stolarza. - Nie wiem o kim mówisz dziwaku, odejdź stąd! Złość zalała oblicze przybysza. Ruszył z zaciśniętą w pięści paczką papierosów w stronę gospodarza. W pewnym momencie stracił równowagę, potykając się o stos belek leżący u jego stóp. Nie zapanował nad ciałem i runął wprost na blat działającej maszyny. Wprost na piłę. Stłumiony odgłos rozpruwanego ciała wypełnił warsztat. Pod stół jak pomyje z wiadra, spłynęła krew wraz z żółcią. Rozszarpane skrawki jelit wyścieliły podłogę. Zapach krwi zmieszany z wonią siarkowodoru zatruł eter. Szkarłatne freski ozdobiły białe ściany pracowni. - Do cholery – westchnął stolarz i usiadł na drewnianym stołeczku. Ujął w dłoni drewnianą belkę i zaczął ociosywać ją siekierą. Chłopiec siedział na ławce i dłubał grubym paluszkiem w nosie.
  8. "Po deszczu gwiazd, na łące popiołów" Pan na Prawo. Nie będę majstrował w dziedzinie interpretacji, bo nie przepadam za tym. Co nie oznacza, że nie mam własnej. Podoba mi się styl i zabiegi z nim związane, poza tym nawiązania do klasycyzmu zawsze mnie urzekały.
  9. donikąd Dlaczego "jednak" podziwiasz jego blask? Czy w tekście jest jakaś motywacja, aby tego nie robić?
  10. Koniec upupiania mości Państwo! Dno! Może i była tutaj jakaś myśl głębsza, ale wyrażona w tak kolokwialny i wulgarny sposób, że naprawdę wolę posłuchać gówniarzy na osiedlu, aby uzyskać taki sam efekt emocjonalny. Pisanie nie polega na wyjęzyczaniu się w afekcie, bez logiki, bez zabiegów estetycznych. W każdym razie jeśli rzecz tyczy się prozy. Potęga smaku, moi drodzy! Marek Tuliusz obraca się w grobie!
  11. Ciekawa trawestacja, ale tylko w momencie, jeśli demiurgiem uczynimy samego człowieka. Wtedy taki zabieg nada tej treści znaczenie, nie degradujące wartości biblii i jej filozofii. Lubię czerpanie wątków z przeszłości, jednak sięgając do Genesis, popracowałbym jeszcze trochę nad stylizacją. Pozdrawiam.
  12. Tak czy owak, za bardzo się pośpieszyłem z dodawaniem nowych fragmentów, co sprawiło, że tekst czasem jawi się jako słaby. Ale tak bardzo chciałem wprowadzić nowego narratora i do czorta wyjaśnić choć po części tytuł (czy Ktoś już wie o co mi chodziło?). Tak, teraz jednak trochę popracuję nad stylem zanim coś wrzucę, no bo to forum to nie bazar, na którym za wszelką cenę trzeba coś upchnąć. Cóż, nawet w błękitnym zlewozmywaku blask żółtego kubeczka czasem nie wystarczy. Florencja, Florencja, dlaczego Florencja? :)
  13. Odważny tekst, jak na dzisiejsze czasy :) Niezła kompozycja, tj. dzikość okiełznana stylistycznie, emanująca blaskiem pierwiastka bożego. Hmm... i nuta alienacji... Czekam na więcej.
  14. - Jak to przeoczyłeś?! Wiesz coś ty narobił?! – Purpurowa i wściekła twarz Mikołaja, swoją barwą rywalizowała z żółtym blaskiem żarówki. - To teraz moja wina, tak?! Bo to niby ja mam o wszystkim pamiętać, oczywiście że tak, cholera jasna, święty się znalazł – burknął Śnieżynka, jednak jego twarz emanowała bielą mąki, przerażonej mąki. - No i co my teraz zrobimy? – stęknął stary, zbliżając do ust drżącą dłoń, zaciśniętą na filiżance kawy. – Musimy dorwać tego chłopaka, może jeszcze nie jest za późno…- spojrzał na zegarek, była szósta trzydzieści – Tak, nie mamy chwili do stracenia – ryknął dodając sobie tym tonem pewności i haustem dopił gorzki płyn. Zakrztusił się fusami, które podstępnie czyhają na dnie każdej filiżanki z kawą. Poderwał się energicznie, i z równym impetem skierował się w stronę wyjścia, zahaczając nogą o kabel nocnej lampki. Łomot przewracającego się ciała nie zmącił spokoju przechodzącego obok Śnieżynki. - Nie wygłupiaj się, przecież już ćwiczyłeś. Żuk uniósł ich w przestworza. Młody siedział niecierpliwie w fotelu i podawał wskazówki, jak dotrzeć pod adres wskazany na pergaminie. Stary, równie spięty, zmieniał zawzięcie biegi i ciężko dyszał. - Pierwszy raz zdarzyło mi się coś takiego – wyrzucił wreszcie z siebie święty – Starzejemy się chyba. Mam tego dosyć! Wykonam do końca to zadanie i złożę na Jego biurko dymisję. Ja tak nie mogę po prostu, jeden pieprzony dzień w roku, wolałbym go zamienić na dwanaście miesięcy czyśćca. Niech sobie znajdzie innego frajera. - Przestań gadać bzdury. Ponownie tego dnia, ich maszyna zawisa nad miastem. Iskrzące latarnie zakreślały mapę metropolii, ulice, jeszcze śpiące wypinały spięte lodem grzbiety w stronę księżyca. Jednak w pewnym punkcie owej mapy coś się działo. Kolorowe światła rozbijały się o ściany bloków. Mikołaj z przerażeniem spojrzał na partnera. - No to kurwa pięknie! Usadowili wehikuł na dachu wieżowca, stary wyciągnął z torby linę i przypiął ją do komina wentylacyjnego. Z gracją zaczął ześlizgiwać się po ścianie budynku. Zawisł przed otwartym oknie i wskoczył do mieszkania. Panował tam półmrok, krzątali się policjanci. Tak, zdecydowanie było już za późno. Nagle myślom Mikołaja przedstawił się pewien plan, przecież mógłby rzucić prezent na ziemię i rżnąć głupa przed Szefem, że nie wie co się stało, dostarczył dar, a reszta jakoś sama przez się nastąpiła. Tak, to był idiotyczny plan. Roztarł bolący łokieć stłuczony przy upadku i rozglądnął się po mieszkaniu. Podszedł do okna i wyjrzał przez nie. - Gdzie jest do cholery młodzieniaszek? Co on wyprawia, czego nie schodzi? – pomyślał. - Młody! Co ty tam robisz?! – Wrzasnął w obramowaną przestrzeń. - Tutaj jestem – głos z wnętrza mieszkania poodbijał się od ścian i dotarł do uszu Mikołaja. Śnieżynka siedział w kuchni i zajadał cukierki. Obok niego siedziała rodzina samobójcy. Błogi uśmiech zadowolenia zalał twarz młodego. - Jakoś raźniej się po nich czuję. - Co?! - No, po słodyczach. - Przestań! Co robimy?! - Nie wiem. Skondensowane załamanie wydarło się z ust Mikołaja, przybierając postać westchnienia (tak, w tym przypadku westchnienie miało postać). - Odwieźli ciało do kostnicy, może pojedziemy z nim, a nuż jeszcze jest w jego ciele odrobina życia? Wciśniemy mu dar i długa na urlop? Stary spojrzał na partnera wzrokiem dziadka, któremu najdroższy wnuczek zlał się na spodnie. - A w ogóle to jak ty tutaj wlazłeś? - Schodami, odpowiedział beznamiętnie smakosz cukierków i wskazał palcem w stronę drzwi prowadzących na klatkę schodową. - On miał żyć! Wszystko spapraliśmy! – krzyknął stary i wyszedł z kuchni. Czekał na olśnienie. Skierował się jeszcze raz do pokoju tragicznej decyzji i stanął w progu jak wryty. Na środku pomieszczenia stał młody chłopak wbijający w niego swój wzrok i uśmiechający się. A uśmiech jego nie był wyrazem szczęścia. Podniesione kąciki ust wyrażały demoniczną pewność siebie. - Coś ty, kim jesteś?! Wystękał Mikołaj. - Nie posiadam imienia, ale pomyśl… I w głowie dobroczyńcy narodziło się rozwiązanie. Znał podobne przypadki z opowiadań starego przyjaciela. I w tym samym czasie jeszcze jedna myśl wdarła się do świadomości starego. Przyjaciel był kluczem. - Już wiesz? – spytał Ktoś. - Sprytny jesteś. - Acha. - Wiesz co zamierzam? - Wiem, czekałem na ciebie. - I wiesz, że to nielegalne, a co się z tym wiąże, grozić mi będzie gniew Nieśmiertelnego? - To słuszny wybór. Zaufaj mi. - Ty draniu! – Krzyknął w przypływie agresji Mikołaj. Kierując się zasadą sumultaniczności, w tym samym czasie do pokoju wpadł przerażony Śnieżynka. - Co jest?! Kto to? Stary odwrócił się do nowoprzybyłego. - Nie mamy czasu. Wytłumaczę ci później, odpalaj żuka. - A gdzie się wybieramy? - Do Florencji. Wiem, nie pytaj, po drodze dowiesz się wszystkiego.
  15. Noc wtulała swój pysk w kłęby śniegu rozrzucone po ziemi. Słońce nie mogło sobie z nią poradzić, czekało w przerażeniu, aż ta zaśnie, a wtedy wyskoczy znienacka na kilka godzin i poświeci. Zimą mrok nabiera mocy. Chyba dlatego ludzie tworzą dziwną tradycję rozweselania sobie tego czasu. Święta, miła atmosfera i inne paliatywy mające na celu odgonić smutek. Mikołaj w samych kalesonach wpełznął pod pościel, był zmęczony, padał z nóg. Nie jest łatwo robić za kaskadera w podeszłym wieku. Strażnicy, systemy antywłamaniowe i inne wynalazki. Miał tego po dziurki w nosie. I chociaż był niewidzialny dla większości stworzeń, to wybrani mogli go ujrzeć. Ci, którym niósł dar, oczywiście. No i te psy, niedopracowany element wszechświata. Zawsze coś jest z nimi nie tak, potrafią wyczuć zagrożenie z daleka, ale czemu do diabła traktują Mikołaja jak włamywacza? Ale to już koniec w tym roku. Przerwa, miłe wakacje należą mu się. Bo tak naprawdę nie jest święty. Był grzesznikiem jak wszyscy, jednak mógł wstąpić do raju, ale za pewną cenę. I pokutuje tak co roku, i będzie do końca istnienia świata ziemskiego... Nadchodził sen, zamknął oczy, wyobrażał go sobie jako dymną istotę, zbliżającą się do jego pokoju. Tylko coś za energicznie. I nagle przyszedł. Otworzył drzwi, światło przedpokoju zalało twarz Mikołaja. Stał w nich Śnieżynka. - Wstawaj, mamy problem! - Co jest, do cholery, daj mi spać! -Patrz, znalazłem to jak sprzątałem żuka – powiedział z przerażeniem natręt. W ręku Trzymał świstek pergaminu. Stary rozpoznał przedmiot. To były dane jednego z wielu odbiorców prezentów. Siedzi w łóżku i pali. Spirale dymu przebijają się przez kłębowisko żółtego światła, otulającego słabą żarówkę. Miał rzucić. Rzuci, ale w odpowiednim momencie. Mogę powiedzieć, że znam tego faceta. Zmienialiśmy się pod wpływem czasu, to jest, dorastaliśmy razem. Razem cierpieliśmy i wspólnie cieszyliśmy się. Obaj jedliśmy, kochaliśmy i nienawidziliśmy. Nie, chociaż z tym bywało różnie. Zdarzało się, że On kochał, a ja nienawidziłem, że On nienawidził, a j się lubowałem. Teraz pali. Myśli o pewnej osobie. Usłyszał poruszenie na klatce schodowej i to wyrwało go ze stanu ukojenia. Częstokroć takie sytuacje inicjowały coś niemiłego, były preludium do koszmaru. Tej nocy jednak było to niemożliwe, wie, a jego myśli rozbiły się na kurhanie nicości, zapadły w otchłań wspomnień. Tęskni? To niemożliwe, nie jest sadomasochistą. Cierpi? Chyba też nie, nie ma wystarczającego powodu, chociażby sama obecność próżni w jego świadomości nie ma prawa być źródłem cierpienia. A może… Sam już nie wiem. Zawsze był ból. Może… Wiem o Nim wiele. Powinienem się przedstawić, ale jeszcze nie posiadam imienia. Kiedyś On znajdzie odpowiednie i nazwie mnie. Tak, to będzie wyjątkowe imię. Ale jeszcze nie teraz. To przecież początek. Wstał, wziął lek nasenny, ujął długopis w dłoń i pisze. Skończył papierosa, rozciera żar w popielniczce i myśli o mnie. Nawet nie zauważył, kiedy jego myśli zawróciły, wypełzły z czarnej dziury i zbliżyły się do mojej osoby. Teraz już sobie przypomniał, wyczuł moją obecność. Chodzą mu po głowie fragmenty artykułu o rozdwojeniu jaźni. Popada w konsternację, aby zaraz łapczywie wbić się paznokciami w myśl sokratejską. Złapać i nie puścić. Wie że nic nie jest proste. Zawikłane, nawet dla mnie. No bo niby jestem, ale czy powinienem? Przepływam lekko Jego kanałami myślowymi, a On mi na to pozwala. Przecież mógłby mnie wpiąć w Siebie i na tym zakończyć swoje wędrówki myślowe na ten temat. Ale pozwala mi na swobodne wyjęzyczanie się w pierwszej osobie. Po co? Nie wiem. No bo niby jedno ciało przypisane jednej duszy. A naukowcy błądzą w swoich teoriach. Ale i tak rozkosznie im z tym. Ale co tam niech im będzie, my wiemy swoje. Jak co noc wspomina swoje losy. Nudne i smutne. Smutne bo nudne. Żałosne i beznadziejne. Marazm. Przeczytał ostatnio Jezioro Bodeńskie, w połowie lektury podniecił się, że jednak, że w końcu ktoś załapał o co mu chodzi. Skończył ostatnią stronę i wrócił na stare śmieci. Znowu to samo. Musi coś zrobić. Ja wiem co zrobi, On też o tym wie. Coś musi zapłonąć, eksplodując wydarzeniem. Jeśli tego nie zrobi, to może sobie czekać całe życie i cholernie się zawieść. Pozostanie mu wtedy nadzieja, że może chociaż po śmierci jego trumna spadnie z katafalku, albo nastąpi jakiś inny głupi incydent. Musi działać teraz. Farmacja, siła chemii. Signopan usypia nas. Za chwilę przytulimy się do mrocznych ścian i zaśniemy. A tuż obok okno na świat. Gwiazdy, śnieg, kilkadziesiąt metrów do ziemi. „Leć. Leć. Leć.” Tak. Wstaje. Otrząsa się, podchodzi do okna, otwiera je – chłód. Stopy rozgrzewają lodowaty parapet. „Leć. Wiesz, że to tak się nie może skończyć, że jest sens, wiesz jaki. Wiesz. Zrealizuj swój plan. Natychmiast!” Tylko cisza. Upadek. Zaczęło się. Jego martwe ciało czerwieni się na śniegu. Zawsze lubił poświęcenie, nie pożałuje. Jestem. Niebieskie światła karetki skanują ściany bloków. Do świtu jeszcze kilka godzin. Sanitariusze zabierają ciało. Nawet przedstawiciel domu pogrzebowego już się zjawił. Zawsze są na czas, hieny, ścierwojady. Policja krząta się po mieszkaniu. Przechodzą przeze mnie i tylko się wzdrygają. Kuchnia to salon figur woskowych zamarłych w przerażeniu. Rodzina w makabrycznych pozach zamarła w mroku nocy. Pytania ruchliwych policjantów i brak reakcji. Nudzi mnie to. Czekam na gości. Po co to zrobił? Dla idei. Czekaliśmy długo. To było jedno z kilku wyjść, najbardziej efektowne. Czy się bał? Jeśli tak, to czego? Życia, czy śmierci? Nie bał się. Wiedział co Mu grozi, co się wydarzy też wie. W końcu jest panem swego życia i śmierci, czuwa nad wszystkim. Ja tylko pomogłem wybrać Mu właściwy czas. Swoje Ja zabrał ze sobą i czeka na wyzwolenie. Stoi przede mną facet w skórzanej kurtce. Gapi się na mnie. Widzi mnie! Już są!
  16. To dopiero początek. Będzie jeszcze zabawniej, obiecuję :) Tylko, że chwilowo nie mam czasu na pisanie i tak z dosiadu wyciskam tekst na klawiaturze. Ale dziękuję.
  17. Dźwięk budzika wstrząsnął pokojem. Okna pomieszczenia były przesłonięte roletami, tylko jasna poświata z zewnątrz zalewała sypialnię i jej właściciela. Ten leniwie przeciągnął się w łóżku. Wybrnął spod pościeli i leniwym ruchem ręki wyłączył stojący na szafce budzik. Mężczyzna, około pięćdziesiątki, szczupły, o śniadej, pomarszczonej twarzy rzucił się na parkiet i zaczął robić pompki. Odliczał sobie po cichu. Kiedy dotarł do piętnastu, drzwi do pokoju otworzyły się i w ich szczelinie pojawiła się twarz młodego mężczyzny. - Pośpiesz się, już dziewiętnasta, samochód czeka. - Idę, idę – sapnął zdyszany lekkoatleta. Gość, wtargnął niespodziewanie do pokoju i podszedł do półki, stojącej obok łóżka. Zapalił stojącą na niej lampkę i wziął do ręki biały przedmiot. - Co to jest? – zapytał, obracając w dłoni plastikową buteleczkę Właściciel łóżka podniósł się z ziemi i zbliżył się do natręta. - L-karnityna. - He? -Nieważne. - Po co ci to? – zapytał i zbliżył opakowanie do twarzy, śledząc wzrokiem instrukcję zaśmiał się - Przecież to jest na odchudzanie! Cha cha! Oszalałeś? Przecież i tak cię nie zobaczą, mają twój obraz zakodowany w wyobraźni i ty go nie zmienisz. Może kiedyś ktoś wpadnie na nowy komercyjny pomysł, wlepić twoje prawdziwe oblicze na puszkę pepsi, ale teraz? Po co się męczyć? - Daj mi spokój. Nigdy nie popełnię tego błędu! „Tak Fred, zgadzam się! Część zysków na cele charytatywne!” Gdybym nie był taki naiwny pogadałbym z Szefem. Ech! - Ostrzegałem cię: Uważaj na tego Mizena, uważaj, bo coś mi w nim nie pasuje. - Jasne! I wziąłeś dwie skrzynie coca-coli pod pachy i długa! - Nieprawda! Sam wdepnąłeś w gówno, więc pomyślałem, że teraz już wszystko nieważne. Mężczyzna złapał się za twarz i zaczął pochlipywać. - Kurcze pieczone, nawet nigdy nie byłem w Laponii! Czasem mam ochotę walnąć tym całym interesem i wracać do Miry. - Nie martw się – łagodnie rozpoczął młody – a myślisz że mi jest łatwo? Wyglądam na transwestytę? I klimat umiarkowany też mi nie służy… Starszy podniósł zapłakaną twarz i spojrzał na rozmówcę - Śnieżynka… - Zamknij się. - Śnieżynka, he he! - Grubas! Obydwaj ryknęli śmiechem. Mała kamienica stała na niewielkim wzgórzu, całkowicie odosobniona. Widok z owego pagórka roztaczał się na łąki, zasypane teraz śniegiem. Tylko z jednej strony horyzont upstrzony był jak choinka, żółtymi światełkami miasta. Kilka nagich drzew opierało się o jedną ze ścian budynku, który wyglądał co najmniej nie na miejscu w tym otoczeniu. Jakby ktoś rozebrał całą metropolię, zburzył wszystkie domy, o tym jednym zapominając. Właściciele wspomnianego przybytku wybiegli przed jego frontową ścianę, zatrzymując się przy starym, niebieskim żuku. Jeden z nich, wyższy, w dżinsach i skórzanej kurtce nerwowo przeszukiwał kieszenie. Młodszy i odrobinę niższy szarpał za klamkę auta. - Cholera, zapomniałem, leżą w kuchni, skoczysz? - Ech, potrzymaj – powiedział Śnieżynka i podał kumplowi skórzaną torbę. Po chwili obydwaj siedzieli w wysłużonych fotelach pojazdu, silnik warknął niczym dwusuwowy pudel, wypuszczając rurą wydechową smugę siwego dymu. Była dziewiętnasta pięćdziesiąt, szósty dzień grudnia. *** - Którą masz godzinę Mikołaj? - Dochodzi szósta, jestem zmęczony. To chyba już wszyscy, co? - Na to wygląda, spadamy do domu. Żuk uniósł się z dachu wieżowca i leniwie poszybował w stronę obrzeży miasta. - Jak myślisz, zgłoszą włamanie? - Nie wiem, ale jak się ockną i zobaczą, że w drzwiach nie ma zamka, to pewnie zawiadomią gliniarzy. - Ty, Mikołaj, a pamiętasz jak złapali nas wtedy, w tej wiosce? Niosłeś dar pokrzepienia dla tego młynarza, a on cię capnął jak wychodziłeś? - Hehe, mało mnie nie spalili. Nie zdawali sobie sprawy z tego jak daleko są prawdy. „Młot na czarownice”, kompletnie im wtedy odbiło. Dobrze że mnie wyciągnął w odpowiednim momencie. Pozostawmy na chwilę naszych bohaterów, samym sobie, powrócimy do nich za moment. Może Szanowny Czytelnik zbulwersuje się owym akapitem, ale już tłumaczę, jaki jest jego sens. Zacznijmy od cofnięcia się w czasie o kilkadziesiąt lat, do historii Dwudziestolecia Międzywojennego w Polsce. Zawieśmy się nad grupą literacką Futurystów, a konkretnie nad problemem „waty słownej”. Czym jest owa materia? Niczym więcej, niż wypełnianiem utworu zbędnymi słowami. Ale czy zbędnym traktować opisy? Z pewnością amatorzy, tacy jak ja, borykają się z problemem zapełnienia tekstu sensownymi akapitami. No bo czy utwór ma się opierać na samych dialogach? Możemy puścić naszych bohaterów samopas, przed siebie i opisać ich maszynę, tę, którą właśnie podążają do domu. Sprowadziłoby się to do opisania pracy silnika, jego układu paliwowego, wytrzymałości karoserii na korozję, lub opisania w porywający sposób historii modelu owego żuka. Ale czy to będzie miało sens? Czy to jest potrzebne? O tym powinien zadecydować sam autor. A ja po prostu nie wiem. Moja ułomność. Można wieść refleksję na różne tematy, co właśnie czynię, ale jak to tematycznie odbiega od fabuły! Można także usuwać „watę słowną” co spowoduje prawdopodobnie natężenie występowania dialogów, co za tym idzie, przyspieszenie akcji: - Uważaj! – Krzyknął Śnieżynka. Żuk o mało nie zawadził o wierzchołek wielkiej sosny, co mogło skończyć się katastrofą. - O rany – krzyknął Mikołaj – jakoś mnie zamuliło, zasłuchałem się w jakiś głos! Słyszałeś to?! Śnieżynka popatrzył z politowaniem na kolegę i westchnął: - Jesteś zmęczony, proszę cię, patrz przed siebie. To był mój drobniutki wywodzik na temat, który często mnie męczy. A do przygód świętego i grubego powrócę niebawem. No bo od nich się „to” wszystko zaczęło.
  18. Wyrazu "rzyć" użyłem jako staropolskiej "pupy" :)
  19. Ja bym przeanalizował ten temat przy kufelku piwa. Ktoś ma jakieś propozycje? Jestem z Mielca :)
  20. Dziękuję. Byle się tylko nie wypalić.
  21. Dzięki. Tylko kropelek jakoś nie mam odwagi rozbić o zwyczajny parapet :) I z tą młodą krwią... to miała być aluzja do starego pokolenia, ale masz rację, zbyt patetycznie, rozliczę się z nimi kiedy indziej.
  22. Zimno. Kiedy mróz kłuje ciało, nie jesteśmy często w stanie skupić myśli na czymś konkretnym, na sprawach poważnych, nurtujących nas swoją zagmatwaną strukturą. Nasze problemy zamarzają jak woda lub przechodzą w stan lekkiego puchu, tworzącego feerię barw wypływających z ciepłego oka latarni. Dziewczynka z zapałkami, konająca na środku ulicy, w swojej imaginacji buduje raj. Zamarzające ciało, spadająca temperatura, odmrożone członki są nieistotne, wszystko to pozostaje na Ziemi, myśli wędrują do transcendentnej Arkadii. Chłód koił duszę, tłumił krzyki zamknięte w czaszce, niczym czarny całun, zakrywający mroczne widma błąkające się w szklanej kuli wróżbity. Krew pulsowała mu w skroniach, jak nowicjuszowi który dostąpić miał upragnionej inicjacji, jak dziewczynce z zapałkami na widok ciepłych obrazów. Powietrze przebijało jego ubranie, chłodne palce zimy dotykały jego nóg, pełzały po brzuchu i piersiach, włosy jeżyły mu się na rękach. Zielona poręcz była jego piedestałem, ołtarzem na którym miało dokonać się misterium, portalem do innego wymiaru. Nie czuł już lęku, ból jak krew wypływająca ze świeżych ran, zastygł nagle w tej półmrocznej, chłodnej chwili. Twarze odpływały z jego pamięci, czyny gniły, wysychały i ulatniały się w tej obłędnej ekstazie. Czarna postać na poręczy mostu rozłożyła ręce, czyniąc z siebie cielesny krzyż. Na most powoli wjechał radiowóz policyjny, zatrzymał się, utrzymując zapewne dystans, który miał nie zdenerwować samobójcy. Z nieba, jak najdelikatniejsze dźwięki w muzycznym arcydziele wszechświata, posypały się płatki śniegu. Drzwi samochodu otwarły się powoli, bezszelestnie, wyłonił się z nich młody mężczyzna w granatowym uniformie. Cisza zalała most. W oddali migotały światła wież, ulic, budynków. Śniegowe gwiazdy spływały na rękawy rozłożonych rąk młodzieńca, powoli odwrócił głowę w stronę policjantów. Drugi z nich już był na zewnątrz pojazdu, skierował zaciśniętą dłoń w kierunku postaci na barierce, pstryknięcie wypluło z latarki strumień mocnego światła, prosto na twarz ofiary. Zielone źrenice zacisnęły się, powieki zmrużyły błyskawicznie. Twarz jego, neutralna i łagodna do tej pory, stała się nagle przerażająca - Wyłącz to! – krzyknął policjant stojący bliżej barierki z desperatem. Reakcja nastąpiła błyskawicznie – znowu zapanował półmrok. Spadający śnieg rozbijał skąpe światła latarni, ścieląc atmosferę jakąś niewyjaśnioną łagodnością. Stojący bliżej zrobił ostrożnie krok naprzód, wyciągając przy tym rękę ku młodemu, zaczął: - Posłuchaj... - Cicho – przerwał mu łagodny głos – Jesteśmy tacy prości, że sami nawet nie możemy rozwikłać tego banału którym jesteśmy. Odwrócił głowę i rzucił się w otchłań. Styczniowy dzień zakończył się dla niego. * Zieleń, błękit i złoto. Wiatr odpoczywał, od czasu do czasu ziewając łagodnie i leniwie. Zboża falowały wtedy jak obrusy na obficie zastawionych stołach. Na horyzoncie wierzby i plamki jezior. Tafla nieba odbijała w sobie pasące się stada owiec. Gęstwina wysokiej trawy poruszyła się, z radosnym śmiechem wyskoczyła z niej mała dziewczynka. Stanęła przed grupką rówieśników, ukrywając za sobą dłonie. - Patrzcie! – drobne rączki Niny uniosły szklany słój wypełniony w połowie konikami polnymi. - Teraz musimy je policzyć.– zaproponował blondyn o jasnej cerze skropionej piegami – Kto pierwszy? - Ja mogę! Nina radośnie odkręciła swój słoik i przesypała jego zawartość do foliowej torebki. Dzieci usiadły wokół niej. Niewinne istoty na soczystozielonym kobiercu rozpoczęły zabawę. Chwilami zrywały się, kiedy to jakiś owad wyskoczył z dłoni i mknął na wolność. Należało go złapać, jeszcze miał się przydać. W pobliskim gaju stukał dzięcioł, serie dźwięków wydawanych przy tej czynności mieszały się ze śmiechem dzieci. - Widzisz, Michał ma najwięcej, dwadzieścia, ty masz piętnaście. – orzekł blondynek. – Przykro mi Nina. Na cześć najlepszego łowcy: hip hip hurra!!! Dzieci otoczyły zwycięzcę, czarnowłosego o zielonym spojrzeniu. Stał w środku szczęśliwy. Kiedy krzyki ustały, młodzi myśliwi zaczęli odkręcać szklane wiezienia i wypuszczać je na wolność. Zerwał się blondyn i krzyknął do zgromadzonych: - Stójcie! Jeszcze nie koniec, czeka nas kolejny test. Ostatni. Myśliwy nie tylko musi być sprytny. - Co masz na myśli Paweł? – zapytała Nina - Prawdziwy łowca umie zabijać… Zapadło milczenie. Blondyn podszedł do zwycięzcy, włożył dłoń do kieszeni i wyciągnął pudełko zapałek. - Masz, zabij je! - Mam je podpalić?! Krzyknął przerażony Michał - Nie, masz je poprzebijać. Zielonooki zaniemówił, w głowie miał mętlik Stał ze słojem w ręku jak posąg. Nagle ze zgromadzonych podbiegła do niego Nina. Stanęła przed nim, patrząc mu w oczy. - Cykor! – krzyknęła nienawistnie i wyrwała mu z rąk słoik. Powoli odkręciła pojemnik i zanurzyła w nim swoją drobną rączkę. Wyjęła wybraną przez siebie ofiarę i zamknęła pojemnik. Wokół wszystko jakby zamarło, stukanie dzięcioła ustało. W niewinnych paluszkach jednej ręki trzymała owada, przebijając jego odwłok zaostrzoną zapałką. Dziki uśmiech satysfakcji pojawił się na jej twarzy. W oczach Michała pojawiły się łzy. - Cha cha cha, beksa, cykor! Śmiechy dzieci wybuchły w martwej ciszy. Krąg niewinności został zerwany. Chłopiec oderwał się od grupy, wybiegając poza pierścień otaczających ją drzew. Słońce szczodrze błogosławiło tę krainę złotem. Wiatr spał, dzięcioł odleciał, zboża salutowały w blasku dnia. Et in Arcadia ego * I jeszcze jeden stopień. Drzwi. Białe z aluminiową klamką. Brudne. Michał wytarł buty, grzebiąc jednocześnie w fałdach zielonego, wyciągniętego swetra. Po chwili wyjął spod niego klucz, przywiązany do sznurówki. Trzask, trzask! Dwa obroty klucza i zamek poddał się woli chłopca. Wszedł do przedpokoju i zdjął buty, opierając się o ścianę. W skarpetkach przemierzył mieszkanie w poszukiwaniu żywych istot. Nie było nikogo. To dobrze – pomyślał i przeszukał kuchnię. Tym razem rozglądał się za jedzeniem. Nie znalazł. To źle – pomyślał. Ale za chwilę jego głód przepędziła wesoła muzyka z magnetofonu. Chłopiec klęczał przy starym kasprzaku i przewijał kasetę, szukając ulubionej piosenki. Znajdując bliską mu melodię, usiadł w starym zniszczonym fotelu i zamknął oczy. Śnił. Pragnął wielu rzeczy. Jedną z nich było wieczne pióro. Widział raz takie w sklepie papierniczym, ale było drogie. Nie miał pieniędzy, matka nie chciała mu go kupić, gdyż długopisy były o wiele tańsze. Raz dostał od ciotki stare wysłużone pióro, jednak robiło straszne kleksy, kiedy się nim pisało, a gdy poleżało chwilę nieużywane, zaraz zasychała stalówka. Śnił. Spełniało się jego marzenie. W kiosku przed blokiem, o dziwo, w zasięgu wzroku z kuchennego okna, na wystawie za szklaną ścianą, leżało wieczne pióro. Nagle on i mama, znaleźli się przed okienkiem sklepu. Zacisnął dłonie w pragnieniu, z całych sił, tak mocno jak marzył o prezencie. Paznokcie wbijały mu się w ciało. Najpierw gorąco, potem coraz chłodniej. Ból przechodził w ulgę. Dłonie rozchyliły się nieznacznie napełniane obcą materią. Czarny cienki przedmiot zaistniał w jego uścisku. Bum bum! Bum bum! Bum bum! Otworzył szybko oczy. Siedział w fotelu. W przedpokoju rozległo się kolejne uderzenie. Chłopiec zerwał się szybko, pokonując strach i otworzył drzwi do mieszkania. Stał w nich On. Śmierdział, parował i ślinił się. Obłędny wzrok przebił Michała. - Ale się najebałem! – westchnął chrypliwie przybysz. - Chodź – zaproponował chłopiec i wziął pijanego za rękę. Przemierzyli razem kilka metrów i znaleźli się w małym obskurnym pokoju. Razem usiedli na niskim łóżku. Śmierdziało potem, wódką i czymś jeszcze. Michał rozebrał mężczyznę. - Położysz się tato? – zapytał z nadzieją chłopiec. - Czekaj, pogadaj ze starym! – odpowiedział wesoło pijak. - Ale o czym? - Jesteś moim synem do cholery! Kocham cię! Może matka cię przestawia przeciwko mnie, ale ty jej nie słuchaj. Jestem twoim ojcem, pamiętaj! Wiesz, mój stary to mnie lał za byle co, a czy ja ciebie biję?! - Nie tatusiu. - Lał mnie jak cholera, za byle co, jak chciałem mieć rower, to musiałem wagony rozładowywać, rozumiesz?! Jak się z nim pobiłem, to mi lodówkę zamykali! A ty?! Ty to gówno o życiu wiesz! Stara cię rozpieszcza, a mnie życie nie szczędziło. I Milicja, te skurwysyny, za co oni mnie tak bili?! Jego głos przechodził z tonacji skomlącego psa, do wrzasku szaleńca. Michał drżał przerażony, przytakiwał i milczał. Wiedział, że jak sprawa potoczy się niepomyślnie, to znowu oberwie. Nie miał wpływu na myśli szaleńca, mógł tylko przytakiwać i mówić staremu, że bardzo go kocha. Pragnął jego śmierci, albo swojej. Jednak nie mógł nic zrobić, miał trzynaście lat i był sterroryzowany przez strach, którego źródłem był ojciec. A ten tylko eskalował nastrój obłędu, krzycząc po niemiecku, jakieś durne, wulgarne sentencje, których nauczył się w wiezieniu. Koszmar. - Ty parchu, gnoju pierdolony! – wrzeszczał – Ja bym cię kurwa nauczył życia! I wstał. Chwiejąc się, uniósł nad chłopcem kułak, żylasty, wypełniony spirytusem. * Wiatr szalał na ulicach miasta. Niczym wariat cieszący się niespodziewaną ucieczką na wolność zza nieprzebitych murów więzienia. Miotał się od budynku do budynku, wyrywał gazety za stalowych ram reklamowych i rozszarpywał je jak pies ogarnięty żądzą niszczenia. Chciał być wszędzie, wpadał na przerażonych przechodniów, potrząsał torbami, jakby w ten sposób chciał sprawdzić ich zawartość. Po nieudanych próbach szamotania się z cudzą własnością, złośliwy desperat ciskał garścią pyłu i piachu prosto w twarz swojej ofiary. Wył przeraźliwie na rogach ulic, dręczył bezdomnych kryjących się w ślepych uliczkach pod stertami papierów i folii. Wspinał się po ścianach budynków wdzierając się podstępnie przez nieszczelne okna. Nieznośnym pogwizdywaniem dawał o sobie znać mieszkańcom, od czasu do czasu wzmacniając efekt szarpnięciem firanki. Z hukiem wpadał na dachy i przedzierał się jak w amoku w gąszczu anten telewizyjnych, łamiąc i przekręcając je. Tam w słabym świetle listopadowego słońca przesłoniętego bielmem starzejącego się roku dojrzał swoją kolejną ofiarę. Sine i ogromne na postać wielorybów w oceanie eteru wypoczywały ławice chmur. Z zacięciem dzikiej bestii skoczył prosto na nie z nieludzkim okrzykiem. Cerber rwał swoje ofiary na strzępy, strugi deszczowej krwi rozlały się po rynsztokach. Podobno kiedy wieje silny wiatr, poprzedniej nocy ktoś się powiesił. Krople deszczu rozmazywały się na szybach baru. Jedna taka cząstka skupia w sobie odbicie świata w zasięgu wzroku. Z jednej strony rozmazana ulica i ludzie chowający się przed deszczem pod dachami wystaw sklepowych, z drugiej zmęczone twarze klientów baru, którzy w niepokoju spożywają swój posiłek w przerwie obiadowej. Pod wpływem mocnego głosu kucharki szyba zadziałała jak membrana, przenosząc falę dźwiękową prosto w strukturę kropli, ta zachwiała się chwilowo w swym płynnym pokonywaniu wysokości szklanej ściany. Ta chwila nieuwagi wystarczyła, aby następna kropla, która pędziła tuż za nią, uderzyła w swoją rywalkę łącząc się z nią. Obie połączone runęły w otchłań zapomnienia. - To znaczy… koniec… - Rozumiem… Dwoje ludzi przy stoliku patrzyło sobie w oczy. Kobieta i mężczyzna. Poszerzone źrenice szukały przeraźliwie blasku nadziei w oczach rozmówczyni. Nie znalazły, jej brązowe spojrzenie obmacywało kelnerkę. Ból i rozpacz wstrząsnęły światem zakochanego, jedyna luka w murze odgradzającym go przed niemiłosierną egzystencją zapchała cegła kolejnej porażki. Miłość nie istniała, istniała seksualność i popęd. Poczuł swoją ułomność, ujrzał ją teraz w całej jej wielkości. Był słaby, kruchy, nie nadawał się do istnienia. To nie był świat dla niego. Szukał, otwierał się, a życie w odsłonięte miejsca wpychało mu włócznie teraźniejszości. Żyć w zamknięciu. Rzyć w zamknięciu. Uśmiechnij się do życia, a dostaniesz w zęby z bezczelność. Łzy stanęły mu w oczach. Cha cha, dorosły facet i ryczy. Był niczym. A co najśmieszniejsze, myślał o sobie, jak o ofierze, której świat nie rozumie. Prawda była taka, że to on nie mógł zrozumieć rzeczywistości. Pieprzony marzyciel. * Szok termiczny. Kiedy cię dopadnie, nie możesz nic zrobić, tylko drżysz z zimna, którego nawet nie możesz zanalizować. Nie ma chyba innego słowa, które trafniej określałoby ten stan. Szok jest najodpowiedniejszym. Nie panujesz nad ciałem. Toniesz, zachłystujesz się lodowata wodą, tracisz świadomość. Zaatakował go chłód, jak uderzenie ostrza gilotyny. Ścięta głowa, która już do niczego nie służy i ciało, które jeszcze miota się bezsensownie. Wszystkie myśli zamarzły i pękły jak sopel lodu rozpryskujący się o ziemię. Nieład. Cały wpadł pod lustro wody, jednak zaraz poczuł grunt pod nogami, odruchowo odbił się od dna rzeki. Tylko opanować oddech, nie pić wody, nie zachłysnąć się! Wdech powietrza. Ręce drżały, ciało stygło, temperaturą łączyło się z rzeką. Mógł już ruszać nogami, tak jak chciał. Ręce też po chwili odzyskały "świadomość". Czuł dno pod sobą i miał głowę na powierzchni. Nurt powoli ściągał go w dół rzeki. Skoordynował pracę kończyn i zaczął płynąć do brzegu. Błysnęło światło latarki, wysoko, gdzieś na moście. Męskie krzyki rozdzierały noc. Nieważne. Płynął do brzegu, coś mu zaświtało w tej jego durnej głowie. Uderzył ciałem o płytę przybrzeżnego lodu. Roztrzaskał ją sobą. Tafla była cienka i krucha. Jeszcze chwilę. Otarł się o brzeg. Starał się uchwycić wystających badyli, lecz były za wysoko. Prąd ciągnął go w dół. Nie teraz, kiedy postanowił, nie teraz, kiedy jest już tak blisko! Rzeka była nieustępliwa, bezlitosna. Nagle jej intencje okazały się jasne. Dno podnosiło się. Stopniowo, ale wyraźnie. Stał po kolana w lodowatej cieczy. Zaśmiał się głupkowato i zaczął ściągać z siebie mokre ubranie. Stał od pasa w górę rozebrany. Powoli wracało czucie w ciele. Niemiłe uczucie. Otworzył zaciśniętą dłoń. Czuł w niej źródło ciepła, coś wewnątrz niej emanowało życiem. Krótki, wąski przedmiot zalśnił w blasku księżyca. Stróżka atramentowej krwi zabarwiała śnieg u stóp zielonookiego.
  23. (...) -Śmierdzi strasznie w tym lesie, czy chłopi wyrzucają tutaj te wszystkie śmieci? -Poniekąd tak, ale w środku lasu znajduje się stary dwór, to też stamtąd. I Trochę z miasta, ale mniej, bo oni na północy mają swoje wysypisko. Ze słów chłopa wynikało, że dziedzice dworu zmarli, majątek rozszedł się po okolicznych właścicielach ziemskich, a ci, kiedy odkryli w sobie smykałkę do przedsięwzięć, postanowili kreować. I zaczęło się dziesięć lat temu. Powstał supermarket w środku lasu - w pałacyku, miała to być atrakcja. Jednak ludzie w małych grupach przyjeżdżali przez pierwsze trzy miesiące, bo stołówka była za darmo. Potem nawet z pobliskiego miasta nikt nie odwiedzał sklepu. Majątek się kończył, klientów nie było, las stawał w śmieciach, których nikt nie wywoził, brakowało pieniędzy. Wszystkim zainteresowało się Ministerstwo Ochrony Środowiska, wydelegowało komisję, która dobiła właścicieli potężną karą za dewastację. W końcu interes zamknięto, zburzono dwór. Teraz minister przekazuje co jakiś czas pieniądze na przywrócenie otoczenia do zdrowego stanu. -Jeździmy, zbieramy śmieci, złom, co się da i wywozimy do skupu lub na wysypisko - dodał na koniec - chłopi nadal wyrzucają odpady do lasu, później je zbieramy no i interes się kręci. Słońce zaszło. Smród nadal unosił się w powietrzu. Muzyka z radia przygnębiała. Koń poparskiwał, koła lepiły się do Matki Ziemi. Parliśmy do przodu, na horyzoncie, w szczelinie pomiędzy chorymi drzewami pojawiły się światła. Były to jedyne światła, zachmurzone niebo nie przepuszczało blasku gwiazd i księżyca. Świsnęły lejce. Furman krzyknął na konia i splunął. -A ty po co do miasta? Mieszkasz tam - wzrokiem obmacał mój bagaż. -Jeszcze nie, ale już wkrótce, kupiłem mieszkanie na Nowym Brzegu i muszę je najpierw doprowadzić do ładu. Wyremontować i w ogóle. -Jeśli potrzebujesz fachowców to mogę ci kilku polecić, naprawdę porządni ludzie i znają się na rzeczy, nie wezmą dużo. Możesz podać mi adres, a w tym tygodniu podeśle ci kilku. Naprawdę porządni ludzie, lojalni i szybcy, co się dzisiaj naprawdę ceni. No to jak? Nowy Brzeg ile? -Dziesięć, mieszkanie czterdzieści. Dziwna ufność wzięła mnie do tego człowieka więc bez namysłu podałem mu adres. Coraz bliżej byliśmy końca lasu. Wkrótce światło miasta liznęło nas po twarzach. Tym samym językiem popieściło mnie, furmana i konia. Konia o krowim spojrzeniu.
  24. Autobus zatrzymał się w szczerym polu. Jak do tej pory moja podróż rysowała się przejrzyście, zahaczając o poszczególne punkty na wytyczonej trasie, poczynając od punktu wyjścia, aż do teraz. Aż do teraz. No bo pozostało mi do pokonania jeszcze jakieś dziesięć kilometrów, a środki transportu się wyczerpały, co nie znaczy że tego nie było w moich planach. Od samego początku brałem taką okoliczność jako bardzo prawdopodobną. I stało się tak, jak zakładałem. Autobus odjechał, plując na pożegnanie kłębami czarnego dymu w chłodny listopadowy eter. Powoli nadciągało popołudnie, a tuż za nim czaił się zmierzch. Czarny asfalt wił przede mną swoje chude i poszczerbione cielsko, błyszczące od niedawno witającego w tych okolicach deszczu. Podniosłem z ziemi swój niewielki plecak i zarzuciłem go sobie na plecy. Na północ, to był kierunek w którym musiałem się udać, strona, na której czekało na mnie przeznaczenie, moja przyszłość wylegiwała się bezczelnie na biegunie mojej trasy, a ja czekałem dziesięć kilometrów od niej. Mógłbym czekać, aż ruszy swoje grube pośladki i wyjdzie mi naprzeciw, bo dlaczego nie mógłbym? Ale rozsądek wziął we mnie górę, pokonał moje chwilowe infantylne pojęcie świata, tak jak Goliat, który nie pozwoliłby jakiemuś konusowi wymachiwać sobie przed oczami procą, zmiażdżył je w jednej chwili. Ruszyłem więc w kierunku północnym, trzymając się lewej strony jezdni, tak, aby nie potrącił mnie jakiś przejeżdżający samochód. Żaden samochód nie przejechał, a ja dotarłem do ściany lasu. Za nim to leżał punkt docelowy, ale las ciągnął się w nieskończoność, połykając czarny jęzor szosy. Zmartwiłem się tym faktem. Co dalej? Czy postawić pierwszy krok w to chłodne i tajemnicze środowisko, pełne mrocznych tajemnic, wiekowych drzew i krwiożerczych bestii, czy poczekać? Goliat zareagował natychmiastowo, wpychając irytującemu przeciwnikowi procę w przełyk. W konwulsjach, rzężąc przeraźliwie, skonał mój podstęp - muszę iść dalej. Już, kiedy moja prawa noga uniosła się na wysokość łydki nogi lewej, już, kiedy ta pierwsza powolnym łukiem poczęła wysuwać się do przodu, kiedy ciało całe przechyliło się w północną stronę, za plecami ktoś ujął cały tragizm tej sytuacji jednym potokiem dźwięków: - Prrrrrrr! Śliwka! Zamarłem bez ruchu. Goliat, który właśnie robił piąte kółko na arenie, targając za swoim rydwanem ciało infantylności, zatrzymał się zdezorientowany. Nagle uświadomiłem sobie, że za sobą słyszę także cichą muzykę, a co ważniejsze, słyszałem ją już od jakiegoś czasu. Jednak powaga sytuacji, w której się znajdowałem odsunęła ten fakt w pokłady podświadomości. Goliat splunął zmieszany. Nie wytrzymałem, postanowiłem odwrócić się. Powoli. Cofnąłem prawą, dolną kończynę do punktu wyjścia, przechyliłem ciało w południową stronę. Obiema nogami dotykając gruntu zwalczyłem szalejącą w głowie niepewność. Jest taki dowcip o woźnicy, który niemiłosiernie okładał swojego konia batem. Koń sfrustrowany, odwrócił się w pewnym momencie i rzekł nieoczekiwanie: „Człowieku! Oszalałeś? Przecież to boli!” Zszokowany furman odrzekł: „Jezu! Pierwszy raz w życiu słyszę jak koń mówi!”. Znużony życiem pies podniósł ociężale głowę i skonstatował: „Ja też…”.Przypomniała mi się ta opowiastka. Śmiech jest wyzwoleniem w napiętych sytuacjach, nawet jeśli graniczy z obłędem. Historia ta, jak zwykle wprawiła mnie w dobry humor, pewny siebie odwróciłem się. Stanąłem jak wryty, przede mną stanął koń, którego przed chwilą zrodziła moja imaginacja. Otrząsnąłem się jak z jakiegoś okropnego snu. Lecz to nie pomogło, tępe spojrzenie zwierzęcia odbijało się od guzików mojej kurtki. Za koniem stała furmanka, a na niej siedział chłop w waciaku. W jednej ręce trzymał lejce, drugą majstrował coś przy małym radiu, które stało obok. Zmieniał najwidoczniej stację. Szum, który chwilowo wyrwał się z głośnika przeszedł w prostą melodię, nie za żwawą, ale też nie za spokojną. Furman spojrzał na mnie. -Już późno, zanim dojdziesz do miasta, ściemni się na pewno, podwieźć cię? Jestem uratowany, pomyślałem i odpowiedziałem zadowolony: -Jasne, jeśli byłby pan tak miły! Lejce rozcięły fragment listopadowego powietrza, i do wtóru parskania konia, a także rzężącej muzyki z radioodbiornika, gumowe koła wozu rozpoczęły lizanie brudnego asfaltu. Byle przed siebie, i byle na północ! Hej przez las! Ciemnozielone gałęzie pokryte igliwiem wyłaniały się na wyciągnięcie ręki. I znalazłem się w mrocznym lesie, a nie był to las normalny. Pomiędzy pniami drzew, walały się sterty śmieci, blaszane rury, kupy odpadków o przeróżnej zawartości. Mieszały się ze sobą w jednych skupiskach foliowe worki, obierki ziemniaków, jabłek, gruszek, stalowe pręty wyłaniały się niczym zbrojenie z tej zwyrodniałej konstrukcji. Wokół unosił się zapach żywicy, wymieszany z mdłym fetorem rozkładu. Wrony krakały. Ale ja jechałem na wozie, i to było najważniejsze. Przez gąszcz przedzieraliśmy się za przewodnictwem konia, o krowim spojrzeniu. Chociaż tempo, którym jechaliśmy, było niezbyt szybkie, to w tym pokracznym gąszczu czułem się pewnie, nawet stwierdzając że powoli robi się ciemno. A demon południa tylko czekał na chwilę zapomnienia mego, czaił się, planował jak zaskoczyć po raz kolejny źródło bytowania swego. Kroczył za mną i planował, a plany jego były wyrafinowane - pozwolić na chwilę, oderwać się oczom od swego artefaktu, podejść w ciszy i zgnieść. Chłód przyszedł wraz z kolejnym krzykiem wron, dreszcz przeszył ciało i opadłem na dno myśli swoich. Skrył się w ciele chłopa, zabrał mnie, niby to bezinteresownie i wiózł na barce swojej po asfaltowym Styksie. -Dlaczego to robisz? - zapytałem, patrząc mu prosto w oczy. Miał kamienną, toporną, wyciosaną niedbale w ludzkim ciele twarz. Nos jak kartofel wypuścił smugę papierosowego dymu. Brązowe oczy wydały się być zaskoczone moim pytaniem, ale nie, o nie, nie dałem się zwieść. Powtórzyłem raz jeszcze swoje pytanie, nie odwracając wzroku od jego twarzy. Muzyka płynęła z radia. Jakaś piosenka „o życiu”. -Jest późno, zanim dotarłbyś do połowy lasu ściemniło by się, lazł byś po ciemku, a to nie jest bezpieczne, zwłaszcza w dzisiejszych czasach. Spojrzał na mnie bezczelnie, jakby nie zdawał sobie sprawy że wiem o co mu chodzi, że odkryłem, że nic nie było do odkrywania, gdyż to on się odkrył przede mną. Chyba że nie miał zamiaru ujawniać się w tej chwili, że zadziałał przypadek, fatum, los. W takim razie stałem pośrodku areny na której bogowie toczyli walkę o bieg rzeczy, mojej rzeczy. Fatum i Melancholia na ringu. Los, który chciał bym wiedział i Depresja z podstępem za pazuchą. Czyżby przypadek wziął górę, cisną z łoskotem swoim przeciwnikiem na matę. W każdym razie dotarło do mnie ostrzeżenie o niebezpieczeństwie, zdemaskowałem wroga. Kąciki ust podniosły mi się nieznacznie, czułem głupkowato ścierpnięte policzki. Postanowiłem wypełnić głosem sytuację: -Śmierdzi strasznie w tym lesie.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...