Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Nie rozumiem. Są różne możliwości, wiele rozwiązań, motywów, które można by całkiem nawet logicznie określić (bo on pyta, czy widzę jakąś logikę w swoim działaniu). Podczas rozprawy sądowej powiedziałabym, że nie miałam wyjścia, albo udowadniłabym sobie chwilową niepoczytalność, zamroczenie. Gdyby rozprawa się odbyła, powiedziałabym to na pewno. Ale nie popełniłam przestępstwa, wykroczenia też nie (bo on pyta, czy czuję, że zrobiłam coś złego). Oszalałam na jeden wieczór, to wszystko. Oszalałam. To się przecież zdarza ludziom. Więc dlaczego niby miałabym ponieść karę? Odpokutować? Za co? Dlaczego każą mi sądzić, że zgrzeszyłam, że nie jestem normalna, że mam jakiś problem. Ze sobą. Ze swoją psyche. Dlaczego każą mi rozmawiać z tym nudziarzem? Wywlekać różne śmieci z dzieciństwa (bo on pyta, czy rodzice są razem, czy się kochają, czy kochają mnie i tak dalej), opowiadać mu o swoich związkach (bo on pyta, czy miałam kogoś bliskiego, czy mam kogoś teraz, kim jest dla mnie Oskar), płakać i śmiać się na zawołanie (bo on pyta, czy potrafię płakać i śmiać się na zawołanie). Dlaczego?

Maciek jest wysokim brunetem, ma grzywkę, okrągłą, pyzatą twarz i nosi glany. Już na pierwszym spotkaniu kazał mi zwracać się do siebie po imieniu. Podobno to ułatwia kontakt. Nie czuję, żeby istniało między nami jakiekolwiek, choćby minimalne porozumienie. Odpowiadam z obowiązku, ze względu na reguły, które rządzą moimi u niego wizytami, ze względu na pieniądze Oskara, które mój wspaniały ulizany psycholog dostał za dwa miesiące sesji z góry. Drogi Maćku – zaczynam list, który mi kazał napisać w ramach terapii. Uznał, że na piśmie będzie mi łatwiej o szczerość. Gówno prawda. Nic nie zmieni faktu, że trafiłam do niego niezasłużenie i cierpię niewinnie. Żeby miał chociaż wygodną kozetkę, jak na filmach, ale nie – przyjmuje w gabinecie ginekologicznym. Między nami biurko w okleinie, pod tyłkiem twarde metalowe krzesło bez poręczy, a z tyłu za parawanem – autentyczne narzędzia tortur. Drogi Maćku, piszę jednak, jestem zupełnie normalna. Moja rodzina to wprost nieosiągalny dla innych ideał – pełna, zdrowa, wykształcona i kochająca. Mój mężczyzna, Oskar, którego miałeś przyjemność poznać, jest również wcieleniem wszelkich cnót. Troszczy się o mnie aż nadto, czego najlepszym dowodem jest Twoja obecność w moim życiu. Szczerze mówiąc (pisząc), nie potrafię dostrzec wokół siebie niczego, co mogłoby zachwiać moją równowagą psychiczną. Nie doświadczyłam nigdy żadnych przykrości, nie przeżyłam żadnej traumy. Jestem po prostu chodzącym okazem szczęścia. Tu zakończyłam. Co w zasadzie mogłabym dodać? Przecież wszystko było jasne. Jeden wieczór, jedno zawirowanie i od razu zostałam posądzona o szaleństwo. Jedna mała ryska na szkle. Zupełnie tego nie rozumiem. Przecież ludziom często zdarzają się takie rzeczy. Czym ja różnię się od innych? Nie, no wiem, czym się różnię. Ale…

Poznałam Jamiego na imprezie u Donaty. Odwiedzał ojca i jego nową młodą żonę. Po raz pierwszy trafił do „ojczyzny”. Donata i jego śliczna macocha chodziły razem do podstawówki. Przez osiem lat siedziały w jednej ławce, więc zabawienie pasierba przyjaciółki nie stanowiło żadnego problemu. Zwłaszcza, że chłopak był przystojny i wyjątkowo szarmancki. Po polsku znał zaledwie kilka słów, ale akurat te, które robiły na kobietach największe wrażenie. Dziewczyny piszczały, wisząc u jego ramion i wybuchały śmiechem z częstotliwością kilkuset razy na sekundę. Wpadłam tylko po notatki. Oskar wyjechał w delegację i miałam zamiar wykorzystać pierwszy od pół roku samotny wieczór na intensywną naukę. Wypiłam dwa piwa, pogadałam z Doną i już, już zbierałam się do wyjścia, kiedy Jamie poprosił mnie do tańca. Odmówiłam, ale upierał się tak długo i uroczo, że w końcu mu uległam. To właściwie klasyka takich domowych zabaw. Można o tym przeczytać w każdym fotostory: dziewczyna jest szarą myszką, chłopak loverboyem, on wyławia ją z tłumu, tańczą całą noc, a podczas najromantyczniejszej z „przytulanek” całują się słodko i namiętnie, potem on odprowadza ją do domu, na pożegnanie mówi jej jeszcze, że nigdy nie znał nikogo takiego jak ona i że chociaż musi jutro z samego rana wyjechać i pewnie nie wróci już do kraju, z pewnością o niej nie zapomni, a może nawet napisze od czasu do czasu jakiś bardzo, bardzo czuły list. Bywa, że jeśli historia jest ciekawa, pod ostatnim zdjęciem pojawia się obietnica: ciąg dalszy nastąpi. I oczywiście następuje. Na pierwszym zdjęciu nasza bohaterka cieszy się, że Jamie znika na zawsze i nie będzie jej robił problemów, że nie chce się wiązać i na pewno nie wyśle jej nawet kartki. Porządkuje notatki i zabiera się za wkuwanie. Ale jej radość trwa krótko. Na zdjęciu dziesiątym do domu wraca Oskar i robi jej scenę. Ktoś „uprzejmy” doniósł mu o wczorajszym wieczorze. Jest wściekły. Krzyczy: - Znowu?! Znowu?! Czy ty nie umiesz nad sobą zapanować?! Nasza bohaterka nic z tego nie rozumie. Zrobiła to tylko raz, a ponadto nie poczuwa się do winy. Jej zdaniem nic wielkiego się nie stało. Ot, jeden przelotny pocałunek bez znaczenia. O co ta cała afera? Ale zanim się dowie, już wędruje posłusznie na pierwszą wizytę do „specjalisty”. A po ostatnim obrazkiem znów czytamy: cdn.

- Jak sądzisz: dlaczego Oskar od razu z tobą nie zerwał? Dlaczego przyprowadził cię tutaj? Przecież każdy inny facet na jego miejscu uznałby, że to była zdrada i niczego nie chciałby wyjaśniać, tak? – wzruszam ramionami.
- Skoro zdarzyło ci się to po raz pierwszy… Jesteś tego pewna? – potakuję.
- Wiesz, że Oskar twierdzi co innego? Wymienił co najmniej pięć podobnych przypadków. Mówi, że za każdym razem wydajesz się być w stu procentach przekonana, że nic się nie stało, a po jakimś czasie zaczynasz wszystkiemu zaprzeczać – wybucham śmiechem.
- Co to w ogóle za brednie? Chcecie mi wmówić schizofrenię jakąś, czy co?
- Nie. Uspokój się. Powtarzam ci tylko, co wiem od Oskara. Chciałbym poznać twoje zdanie na ten temat.
- Nie mam zdania. To jakaś kompletna bzdura. Pocałowałam innego chłopaka. Raz jeden. Nie ma się o co wściekać. Można się obrazić, no pewnie. Można się nawet wyprowadzić. Ale robienie ze mnie z tej okazji wariatki to już chyba lekka przesada, nie uważasz?
- Więc dlaczego przychodzisz?
- Szanuję Oskara. Nie chcę mu robić więcej przykrości. Żałuję tego, co się stało. Dlatego.
- Powiedziałaś, że go szanujesz. A kochasz?
- Czy muszę odpowiadać? To chyba zbyt intymne.
- Jesteśmy tu po to, żeby mówić o sprawach intymnych, o problemach. Chcemy je przecież rozwiązać.
- Ja nie mam problemów. To raczej Oskar je ma. Zamiast wyrazić swoją zazdrość, przyznać, że został skrzywdzony, że okazał się niedoskonały, niewystarczający dla mnie, woli uznać, że ześwirowłam.
- Tak o tym myślisz?
- Dokładnie tak.

Miałam sen: idę ulicą i mijam całe grupy ludzi. Oni są razem, a ja jakby osobno. Chyba mnie nawet nie widzą. Jakbym była duchem. I nagle czuję, że ktoś na mnie patrzy. Prosto na mnie. Wielkimi czarnymi oczami. Czarne długie rzęsy. Czarne gęste brwi. Nie wiem, kto to jest, ale w uszach wyraźnie brzmi mi coś jakby jego imię, albo pseudonim: Umir. Jest Węgrem. Próbuje dotrzeć na dworzec. Pyta mnie o drogę. Akurat mnie – osobę, której nikt dotąd nie dostrzegał, którą wszyscy ignorowali. Odprowadzam go aż na stację. Przez całą drogę praktycznie nie rozmawiamy, ale już po minucie trzymamy się za ręce, a na peronie, przed odjazdem pociągu całujemy się dziko, gryziemy w usta i wbijamy sobie nawzajem paznokcie w plecy. Umir macha mi jeszcze z okna przedziału. Uśmiecham się.

Maciek twierdzi, że to nie ja opowiedziałam mu o Umirze, ale Oskar. Oskar nie mógłby o tym wiedzieć. To był tylko sen i nie mówiłam o nim nikomu. Skądś jednak wie. Oboje wiedzą. – Jak to możliwe? – pytam. – Może to wydarzyło się naprawdę – sugeruje Maciek. – Może po prostu zapomniałaś.

- A kim jest lub był dla ciebie Gilbert? – chce wiedzieć przy kolejnym spotkaniu.
- Jak to? – dziwię się. – Nikim. Zmyśliłam go. Chciałam wypaść światowo przed koleżankami, więc opowiadałam im o swoim nadmorskim romansie z Francuzem.
- Co opowiadałaś?
- Nic nadzwyczajnego. Że chodziliśmy po plaży, a on szukał nazw dla kształtów, które dzieci zbudowały z piasku, dla śladów stóp, dla dziwactw wiatru. Że kupił mi broszkę z bursztynu.
- Podobno masz taką broszkę.
- Oskar? – potwierdza. – No, mam. Sama ją sobie kupiłam. W Międzyzdrojach.
- W Międzyzdrojach poznałaś Gilberta. Postawił ci drinka z parasolką. Śmialiście się, że to takie oklepane, potem poszliście na spacer. Czy tak?
- Taaaaak. Ale…
- Jakie „ale”?
- W y m y ś l i ł a m g o. Wymyśliłam, prawda?

Ruben Koben istniał naprawę. Nie wiem za dobrze, skąd pochodził. Z Turcji może. Albo okolic. Chyba nie zapytałam. Studiowaliśmy razem przez jeden semestr. Dużo rozmawialiśmy, kilka razy poszliśmy do kina, raz do teatru. Nie byliśmy parą. Nie oficjalnie na pewno. Całowaliśmy się rzadko, właściwie tylko wtedy, gdy pożyczał samochód od kumpla z akademika. I tylko w samochodzie. Miał długi, szorstki język i bardzo cienkie wargi. Za to jego zęby, nawet przednie, przypominały kształtem kły – były szpiczaste i wąskie, niemal kłuły. To było naprawdę interesujące doświadczenie. Nie byłam wtedy z Oskarem. Jeszcze nie. I już nie. Mieliśmy „przerwę”. W pewnym wieku większość par robi sobie „przerwę”, żeby coś przeżyć, żeby odetchnąć, żeby móc się troszeczkę pozdradzać bez wyrzutów sumienia. Ja w każdym razie nie miałam wyrzutów. Oskar też nie, tyle że on z nikim się nie spotykał. Może dlatego wypomina mi teraz Kobena. Może dlatego Maciek ma go w notatkach.

- Pociągają cię obcokrajowcy?
- Co? Nie. Dlaczego? To bez znaczenia. Pociągają mnie mężczyźni w ogóle. To chyba normalne, prawda? Jestem zwyczajną heteroseksualną dziewczyną.
- Rozumiem. A ja?
- Co ty?
- Pociągam cię?
- No wiesz!
- Odpowiedz. Dla dobra terapii. Chcę się o czymś przekonać.
- Nie dam się w to wciągnąć. Jeśli powiem, że nie, uznasz, że to przez twoją ewidentną polskość. Jeśli powiem, że tak, zbłaźnię się, a ty znów zatriumfujesz. Nie, nie nabierzesz mnie. Zresztą i tak pewnie odnalazłbyś na swoim drzewie genealogicznym jakichś zagranicznych przodków. Żydów może. Albo Hiszpanów. Wiesz, że ojciec Oskara jest Włochem, prawda? Powiedział ci? Głupie pytanie. Wszystko ci przecież mówi.

- Porozmawiajmy może o Hiszpanach?
- To znaczy? W moim erotycznym życiorysie, tak?
- Tak.
- To proste. Nie było takich.
- A mężczyzna z przystanku?
- Jaki mężczyzna z przystanku?
- Podobno całowałaś się z jakimś facetem na przystanku autobusowym. Czy on nie był Hiszpanem?
- Rany! O co tu chodzi?! To był taki impuls tylko, chwila. Nawet się nie znaliśmy. Powiedział kilka słów, których nie zrozumiałam, pewnie coś o pogodzie. Brzmiało to tak telenowelowo. Roześmiałam się, a on dotknął palcem moich warg. Poniosło mnie. To wszystko. Każde z nas pojechało w swoją stronę. W czym problem?
- Byłaś wtedy z Oskarem?
- No, tak. Ale to nie była zdrada. To nic nie było. Taki wybryk. Nieistotny szczegół.
- Nie jedyny…
- O co ci chodzi, co?! Przestań się mnie czepiać. Czy tobie nigdy nie zdarzyła się chwila słabości? Czy nie ponosi cię czasem fantazja? Czy nie działasz spontanicznie? Nie dajesz się ponieść?
- Nie atakuj mnie. Nie jestem twoim wrogiem. Próbuję ci tylko pomóc.
- W czym? Ja nie mam problemów, rozumiesz? Żadnych. To wy mi je notorycznie wmawiacie, a sami macie nie po kolei pod sufitem.

Droga Magdo,
trafiłaś do mnie, bo ktoś bardzo cię kocha. Ten ktoś, kogo wielokrotnie zawiodłaś, nie skreślił cię jednak, nie położył na tobie lachy, jak sama często mówisz, ale zrobił, co mógł, żebyście mogli być razem, żeby cię wyleczyć. Masz problem, wbrew temu, co sobie wmawiasz, i to niemały. Być może to nie jest nimfomania, jeszcze nie, ale musisz z tym walczyć. Zdaję sobie sprawę z tego, że to ekscytujące – obcokrajowcy, nowi, świeży, jednorazowi. Wiem, że to przygoda, zabawa, że nie traktujesz tego poważnie. Ale nie jesteś sama i nie możesz myśleć tylko o sobie. Zastanów się. Jeśli chcesz uratować swój związek z Oskarem, wróć i popracuj nad sobą. Jeśli nie - droga wolna. Możesz żyć, jak chcesz, dokonać wyboru. Po prostu nie decyduj się na nic pochopnie. Przemyśl to, proszę.
Maciek

On i te jego listy. Dobrze, zastanowię się. Może wrócę na terapię. Może chcę utrzymać związek. Tylko: czy aby z Oskarem?

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Rozkazałem odnaleźć i ściągnąć tu Twoje ciało. Wygraliśmy bitwę a przegraliśmy wojnę. Leżysz na stosie tak cichy i blady. Bracie! Weź i mój topór w odmety, świętego, ofiarnego ognia. Zabierz go do Asgardu. Trenuj nim pod okiem Bogów aż do dnia ostatecznej bitwy. Wiernie będzie Ci służył. Dziś ścieżek przeznaczenia nie prostują Bogowie. A w wojnie nie szukaj honoru ani wiecznej chwały. Wróg nie stanie z Tobą oko w oko w szranki. Zabije bez chwili zwątpienia, dronem czy samolotem. Wiem jak samotny tam będziesz Bracie. Po kolejnej bitwie, zapewne dołączę do Ciebie. Duch mój pod bramy Asgardu podejdzie. Mój czas także do końca się zbliżył. A jeśli widzą mą żałobę i żal. Niech stwierdzą zgodnie, że to jeszcze nie czas. I niech zwrócą iskrę życia w Twe piersi i oczy.   Runy i gwiazdy są nam przychylne i łaskawe. Twoja dusza wraca przez mroki Helheimu. Żagiew dla stosu, zamienimy w miecz z zaklętą potęga ojców. Żagiew śmierć i proch. Miecz nieśmiertelność i władze wróży. Cóż oprócz łez i ryku żałości, może wyjść z mojego serca środka. Czas pożegnać ten świat. Złamać i spalić tarczę z zaklętą w niej siłą, mądrością i honorem. W agonii trwającego Ragnaroku. Spłonąć jak krzak. Dzikiej, białej róży.
    • Straż pożarna odjechała  Miejska zobojętniająco Koniec z ciepłymi kluchami To był bar, łyżki na łańcuchu   Widelca nie uświadczysz A łyżeczka pozostała w sferze Niebieskich ptaków  Na noże wszedł kolekcjoner   Wykałaczki zakazane Resztki miały pozostać nietknięte  Próchnica zrobić spustoszenie  I prawie wyszło gdyby nie covit   Pies, który pożarł kiełbasę             
    • @Migrena cieszę się i bardzo dziękuję :)
    • "Gdybym miał wybierać to zarżnąłbym ich wszystkich i to bez wyjątku. Kobiety, dzieci i starców, te parszywe gnidy. Nie mam jednak tego luksusu, nie teraz ale wciąż pamiętam!"  Pierwszy dźwięk był metaliczny, nie ludzki. .Jakby ktoś przeciągnął zardzewiałym żelazem po kości i wtedy dopiero zdał sobie sprawę, że to on, że to jego własny oddech tak brzmiał, głęboki, pusty, jakby w środku klatki piersiowej było tylko echo po człowieku.  Piach na arenie był szary, nie piaskowy ale szary od popiołu, zabarwiony kawałkami cegieł i betonu, wyczuwalny przez podeszwy.  Tłum zawył. Kord przeciągnął wzrokiem po trybunach zapełnionych niemalże do końca i zatrzymał się nad balkonem zwieńczonym baldachimem.   Niebo było gęste, jak zawsze. Skłębione ciemne chmury nie wróżyły pogody a jedynie kwaśny deszcz.  Kord ścisnął rękojeść miecza, chwycił pewnie, ramię zadrżało.  To był miecz jednoręczny, stary, zabrany z muzeum — nie dla ozdoby, ale po to żeby zabijać, bo prawdziwa stal przetrwa dłużej niż ludzie i nadal może uśmiercać. Porządnie naostrzony.   Trzymali Korda dla rozrywki. Karmili i myli a to tylko po to, żeby wyszedł na arenę i zabijał. Nie widział jednak na razie przeciwnika.  Wzrok skierował na drugą stronę areny. Tłum nadal wył. W powietrze wystrzeliły kamienie i kawałki cegieł jakby na zawołanie. Arena jednak była duża i nie dosięgły Korda.  Brama otworzyła się z jękiem rysowanej stali. Powietrze zatrzymało się na chwilę.  I zobaczył go. Nie wiedział czy to człowiek czy mutant, czy jedno i drugie bo skóra tamtego była jakby szarozielona, jakby pęknięta od środka.  Ręce zwieńczały zakrzywione szpony a grzbiet zdawał się pokryty łuskami, jak u jaszczura.  Mutant rozglądał się jak on po trybunach i w tej chwili Kord dostrzegł w nim coś bardzo ludzkiego i ten bardzo ludzki strach.  "On też się boi"  Stworzenie ruszyło, ale nie jak zwierz, jak ktoś, kto pamięta jeszcze bycie człowiekiem. Stąpając pewnie na dwóch nogach pomagało sobie długimi ramionami. Szpony wzbijały mnóstwo kurzu i tak właśnie poczuł się Kord w tej chwili, jakby zabity pyłem i wyssany do ostatniej kropli krwi.   Mutant nie rzucił się od razu, nie szarżował. Szedł teraz powoli oceniając odległość. Widział miecz i rozumiał co to jest. Patrzył Kordowi prosto w oczy.  Ruchy miał nienaturalnie płynne, zbyt płynne jak na coś, co miało zrogowaciałą skórę i pęknięcia na policzkach jak glina po suszy.   Kord zrobił krok w bok, w lewą stronę okrążając mutanta. Ostre kawałki szkła zazgrzytały pod podeszwami.  Mutant nie spuszczał go z wzroku. Pochylony skierował się w prawą stronę i na chwilę zatrzymali się w tym ruchu jak tancerze oceniając swoje możliwości.   Kord domyślał się, że to nie była pierwsza walka potwora, że nie będzie łatwo i na chwilę zwątpił.   Tłum jednak zawył i skandował: "Zabij, zabij, zabij..." I tak bez końca a Kord otrzymał porządny zastrzyk adrenaliny. Nie myślał jak człowiek, nie myślał jak zwierzę ani potwór. Stawał się maszyną śmierci.  Mutant pierwszy skrócił dystans. Ramię poszło w bok Hakujący ruch, nie cios. To tylko skrobanie, jakby chciał rozerwać Kordowi gardło nie siłą ale tarciem.  Kord uniósł ostrze mając nadzieję, że metal wystarczy. Ostrze poszło w dół, klasyczny "fendente dritto", iskra przeszła po stali, uderzenie było cięższe niż powinno.   Mutant odskoczył pół kroku, jakby badał reakcję. Przygotował się do ataku.  Czas nie zwolnił, ale Kord zwolnił w środku swoich myśli, niezauważalnie.   Mutant drgnął. Zamachnął się prawą ręką szykując atak i zasłaniając się szponami lewej ręki przed cięciem miecza.  Jednak to Kord pierwszy poruszył się świadomie. Nie szeroki zamach, nie desperacja, ale milimetr przesunięcia stóp w lewo żeby otworzyć linię do kolejnego ataku i ciąć od dołu. Stal nie musi iść daleko, czasami wystarczy obrócić ją o pół palca i mutant to poczuł bo w jego oczach pojawił się cień niepewności. Nie zdążył odskoczyć. Wypolerowana stal zazgrzytała na jego szponach nie czyniąc mu jednak krzywdy.  Kord oddychał szybciej, oddech nie zwalniał, serce łomotało, adrenalina wypełniała każdy kątek jego ciała.  Mutant rzucił się wreszcie do przodu rozchylając ramiona, szykując się do łatwego zatopienia szponów w ciele przeciwnika.   Kord jednak nie odsunął się.  Zrobił coś bardziej brutalnego i bardziej ludzkiego. Wsunął ostrze pod kątem tak, żeby przeciwnik wpadł na nie sam.  Stal nie atakowała, jedynie czekała.  Uderzenie było tłuste i miękkie, nie metaliczne. Rozpaćkało się pośród wrzasków tłumu, weszło w tkankę jak w mokrą rozgrzaną roślinę. Przez sekundę mutant bezgłośnie zamarł, kurz jakby opadł, powietrze zgęstniało jeszcze bardziej.   Kord stał w bezruchu z dłonią wciąż zaciśniętą na rękojeści i z tą jedną, zimną myślą: "To nie ja dzisiaj zginę!"  Ostrze zostało w ciele ale mutant nie cofnął się ani o krok. Jego ciało nie poruszyło się tak, jak powinno, jakby stal była obojętna i stawała się jego ciałem.   Gwałtownym ruchem ciała wyszarpnął wbity miecz z rąk Korda i zamachnął się do kolejnego uderzenia.  Kord jednak wypuścił rękojeść uginając się pod masą cięższego przeciwnika. Miecz został w środku a Kord stał się bezbronny.  Odskoczył gwałtownie nie pozwalając się zranić. Teraz już nie patrzył w oczy mutanta, ale na rękojeść miecza.   Mutant ruszył szybciej niż mogłoby się wydawać i już nie bacząc na nic zaatakował. Kord cofnął się o dwa kroki ale nie z paniką, z wyborem, bo nagle zauważył coś: kiedy mutant ruszał  jego lewa strona pękała jak wyschnięty asfalt po mrozie Tam była słabość ale żeby tam trafić potrzebował broni a broń ugrzęzła.  Kord zrobił rzecz pozornie szaloną, rzecz, której nie robi ofiara. Chwycił mutantowi nadgarstek gołymi dłońmi tuż przed pazurami i siłą własnego ciężaru pociągnął go w bok tak, żeby przeciwnik sam wyrwał ostrze z własnego ciała.  Pazury przecięły mu plecy jakby to była jedynie cerata, płytko — ale długo i przez sekundę Kord poczuł ból i ciemność w płucach.  Mutant wbił mu pazury pod łopatkę jakby chciał się zahaczyć, jakby chciał go zatrzymać blisko żeby rozszarpać gardło z dystansu jednego oddechu.  Kord wysyczał powietrze przez zaciśnięte zęby i zamiast odsunąć twarz  przybliżył ją, i wgryzł się w bark mutanta przecinając tkankę na obojczyku.  Mutant zawył ale nie jak zwierzę, jak coś, co pamiętało ból sprzed przemiany.  Ten jeden dźwięk był jak impuls nerwowy który przetoczył się przez ciało Korda i wtedy — w tym jednym momencie w tym zwarciu, mięso do mięsa, Kord wyczuł rękojeść w dłoni. Zaparł się oburącz wyszarpując ostrze z szaro zielonego ciała mutanta.  Pazury bestii wbiły się jeszcze głębiej. Kord stracił grunt pod nogami i zawisł na szponach, na ułamek sekundy.   Miecz jednak tańczył już swoim rytmem i wykonując puntę ponownie rozszarpał trzewia mutanta.  Kord nie czekał na łaskę. Pchnięcie było szybkie, dokładne — mutant padł na bok, jak odcięty od własnego ciała. Chwilę trwało, nim piach wchłonął ciszę. Potem zabrzmiało to pierwsze, niechlujne „Ha!” — pojedynczy okrzyk, jak iskra. Po sekundzie eksplodowało: głosy wyrwały się z trybun, pełne prostej radości i prymitywnej ulgi. — Kor-gen! Kor-gen! — krzyczeli na początku niskim growlem, a potem dodały się piski i gwizdy. — Kor-gen! Kor-gen! Kor-gen! — i nagle imię, którego nikt mu nie dawał, przyjęło kształt. Publiczność uderzała pięściami w metalowe bariery, śmiejąc się i krzycząc, odkładając na bok litość. Dla nich to był spektakl. Dla nich to była krótka przerwa od głodu i myśli.  Dla Korda dziwne było to, że poczuł się spełniony. Uświadomił sobie, że właśnie stał się gladiatorem i to właśnie było jego siłą.  Wyczerpany karmił się skandowaniem tłumu. Spojrzał na balkon. Zobaczył wyciągniętą rękę, ale nie widział dłoni i kciuka. Jak na zwołanie wyszarpnął miecz i wbił w pierś mutanta, tam gdzie powinno być serce. Mutant zadrżał, wypuścił powietrze i to już był koniec.   "Kor-gen, Kor-gen, Kor-gen!" Tym razem nie poleciały kamienie, tym razem ktoś rzucił bochenek chleba, ktoś inny kiść marchwi a ktoś inny dynię. Ludzie krzyczeli widząc Korda jako bohatera, jakby zbawcę ich wszystkich trosk.   Kord niewiele myśląc zbierał podarunki. Głód był naprawdę dotkliwy I w tym momencie otwarła się brama, jego brama.  Szybko wybiegli z niej ludzie uzbrojeni w karabiny i pistolety. Nie było szans.   Pozwolili mu zachować trofea, ale wpędzili z powrotem do klatki.  — Ten ma rękę — warknął jeden z nich. — Nada się do kolejnej walki. Trzeba go tylko wyczyścić.  I wtedy Kord po raz pierwszy od długiego czasu poczuł, że decyzja nie jest już tylko jego — że jest częścią czegoś większego: mechanizmu, który żywił się przetrwaniem. Jego imię, rzucone przez tłum, było biletem na jutro.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...