Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

„Uczeń Mistrza”

Pamiętam dzień, w którym poznałem Drugiego. Był późny listopad. Mistrz siedział w obracanym fotelu i przyglądał się swemu lekko zaczerwienionemu (na stole stała whisky z lodem) odbiciu w szybie. Płatki pierwszego tej zimy śniegu padały na nią, rozpuszczały się i spływały w dół parapetu, by zakończyć swą podróż na ziemi, która jeszcze we wrześniu była ogródkiem. Dzień był szary, charakterystycznie pochmurny dla tej pory roku. W zestawieniu z tą szarością gabinet i sam Mistrz wydawali się weselsi niż byli w rzeczywistości. Pomieszczenie rozświetlała jedynie mała lampka na biurku. Gdy wszedłem spostrzegłem jakąś osobę siedzącą na jednym z dwóch krzeseł przed biurkiem. Mistrz machnął ręką bym usiadł, po czym obrócił się na swym krześle. Minę miał bardzo ponurą. W oczach, pod jego krzaczastymi brwiami, nigdy wcześniej nie było tyle smutku.

- Witaj. – zabrzmiało to oschle - To jest Drugi. – wskazał na tajemniczą postać, która podniosła się z krzesła. Podaliśmy sobie ręce. – Dam wam kilka dni abyście się lepiej poznali, a gdy to nastąpi czeka was zadanie, niezwykle ważne.
Słowa Mistrza rozpaliły tylko moją ciekawość. Po miesiącach szkoleń, ćwiczeń i przepisywania manuskryptów wreszcie prawdziwe zadanie.
- Jakie to zadanie Mistrzu? – spytałem, być może zbyt nachalnie, ale nie mogłem się powstrzymać.
- Dowiecie się w swoim czasie. – zamknął oczy na kilka sekund, wziął głęboki oddech, po czym kontynuował – A niech tam. Usiądźcie.
Usiedliśmy z oczami wklejonymi w twarz Mistrza. Ten wyjął fajkę z kieszeni swojego szczęśliwego swetra, który zakładał zawsze, gdy musiał zebrać myśli.
- Pamiętasz Zdeprawowane buty Doktora? – zwrócił się do mnie.
- Oczywiście Mistrzu. – przytaknąłem.
- Otóż zaginęły. – oznajmił.
Odebrało mi mowę, to był jego największy skarb, który dostał od swojego mentora; Doktora Toma Myśliwego. Podobno najwybitniejszego mędrca na świecie, który zginął w tajemniczych okolicznościach, podczas kaskaderskiego wypasu owiec na zboczach Giewontu.
Zdawałem sobie sprawę z powagi sytuacji.
- Jak to się mogło stać? – nie wiedziałem co powiedzieć w takiej sytuacji.
Zasępił się potwornie.
- Nie mam pojęcia – nie było widać po nim żadnego wrażenia. – Ale muszą się znaleźć!
Kompletnie przybici wyszliśmy z Drugim z gabinetu. Czekały nas tygodniowe przygotowania do misji.

Przez ten czas zdążyliśmy się troszkę poznać. Drugi nigdy dotąd nie wyjeżdżał poza dom rodzinny. W pierwszych tygodniach pobytu był nadzwyczaj nierozsądny. Śniadanie jadał wieczorem, gdyż z rana nie miał czasu. Kolację spożywał w porze obiadu a obiady jadał rzadko.
Chudy był jak szkapa. Miał dwa rzędy mocno niedomytych zębów, dwie czerwone wargi, błyszczące oczy, parę odstających uszu (zwykle lekko zaczerwienionych), włosy - obcięte krótko - i mnóstwo innych pospolitych cech, które w jego przypadku czyniły go wyjątkowym.
Mogło to być powodem, dla którego Mistrz wybrał właśnie jego. Choć nigdy nie wyjawił swych powodów
Wszyscy z niego drwili, z początku nawet ja. Jednak z czasem przekonał mnie do siebie. Człek to był prosty, lecz rozsądny. Pewnego wieczoru, w porze herbaty, przysiadł się do mnie, gdy czytałem Bartha. Spojrzał zdumiiony i kazał wyrzucić książkę. W normalnych okolicznościach jego słowa interesowałyby mnie nie bardziej niż bożonarodzeniowe przemówienie prezesa spółdzielni. Lecz było coś w jego oczach i nieludzkich gestach jakie wykonywał, co zwróciło moją uwagę. Po tym spotkaniu chciałem wyrzucić jeszcze Calvino, Dehnela i Staffa. Niestety brakło mi odwagi i mądrości. Doprawdy ludzie prości rozumieją wiele rzeczy, których nie pojmują inteligenci, pisarze i poeci.
Zapewne, w głębi duszy, pogardzał mną w sposób w jaki ja pogardzałem kolekcjonerami kapsli. Z jego punktu widzenia nie do pomyślenia było siedzieć cały dzień nad kartką papieru nie obdarowując jej choćby jednym słowem.

Po tygodniu zapoznawczym Mistrz puścił nas w teren. Na pierwszy ogień dochodzenia poszła knajpka Mistrza Fun Shui w chińskiej dzielnicy. Fun Shui był mistrzem najwyższego stopniu (tak jak nasz), ale już w czasach młodości przeszedł na niejasną stronę Prawdy. Zajmował się nielegalnym handlem witaminą C, przemytem (na wielką skalę) chińskich zup w proszku, piractwem beletrystycznym oraz wieloma innymi podejrzanymi sprawami. Legenda głosiła, że to on znalazł rękopis w Saragossie i przemycił go do Levante, czym o mało nie doprowadził do rozpadu Rady Mędrców. Jednak były to dawne czasy, które nawet Mistrz pamiętał jakby przez mgłę dymu z opium.
Wraz z Drugim musieliśmy się skupić na sprawach bieżących.
Z niekłamaną elegancją zapukaliśmy do domu Funa. Ten, jak gdyby doszedł do nich bezszelestnie, otworzył od razu.
- W czym mogę pomóc? – spytał.
- Dobry wieczór Mistrzu Fun – odezwał się Drugi – przybywamy od naszego Mistrza w bardzo ważnej sprawie.
- I tylko z tego powodu przerywacie mi lewitację?! – nie był w najlepszym humorze – Czy wiecie jak rzadko zdarza się noc tak jak dziś słowami słona?!
- Przepraszamy... - chciałem załagodzić sytuację.
- Powiem wam, że zdarza się bardzo rzadko! – przeszył nas wzrokiem – Skoro już mi przerwaliście to wejdźcie. Cóż się takiego stało?
Tu znów wtrącił się Drugi.
- Sprawa jest niezwykłej wagi. – nabrał powietrza w płuca – otóż chodzi o Zdeprawowane buty Doktora.
Postać Funa rozbłysła tysiącem jarzeniówek. Nie było tajemnicą, iż on także miał chrapkę na buty Doktora. Dlatego też był pierwszy na naszej liście podejrzanych.
- Faktycznie – stwierdził retorycznie – to nie przelewki. Proszę. – zaprosił nas do środka.
Wnętrze było smutne. Wypełnione światłem świecy, która dożywała kresu swych dni, oraz trzepotem skrzydeł ćmy zdawało się niezwykle małe a jednocześnie nieskończenie wielkie jak egipskie grobowce.
Fun miał gabinet łudząco podobny do gabinetu Mistrza z tą jednak różnicą, że jego przypominał bardziej pracownię Dr. Jekylla niż zwykły gabinet medrca. Ściany zdobiły trofea egzotycznych zwierząt: przybitej gwoździem błękitnej, norweskiej papugi oraz pawia z ogonem w kształcie parasola. Jednak na honorowym miejscu spoczywała słynna kolumbijska lama, którą Fun upolował w odległej środkowo-zwrotnikowej dżungli.
Historia ta obrosła grubym mchem legendy. Z tego co słyszałem było tak;
Mistrz Fun na całe tygodnie zaszył się w zaroślach, po czym raptownie wyskoczył na lamę, gdy ta akurat przejeżdżała obok na rowerze. Następnie rozprawił się z nią w pojedynkę własnoręcznie zrobionym scyzorykiem. Zważywszy na to jak rozwścieczone i niebezpieczne mogą być tak niespodziewanie zaatakowane lamy (wpadają wtedy w ślepą furię) Fun wykazał się odwagą godną podziwu i szczypty szaleństwa.
Wracając jednak do śledztwa.
Fun Zachowywał się bardzo spokojnie. Zwróciłem się do niego grzecznie a jednocześnie stanowczo:
- Czy możemy – wskazałem na Drugiego, który kręcił się koło mnie – przeszukać gabinet?
- Oczywiście – uśmiechnął się – tylko nie zróbcie bałaganu – dodał, po czym wyszedł.

Wzięliśmy się z Drugim do roboty. Nie mieliśmy dużo czasu. Oczywistym było, że Fun ma coś do ukrycia. Musieliśmy dowiedzieć się co to jest i czy jest to cel naszych poszukiwań?
Poczułem się jak ten znajomy Mistrza, angielski detektyw, o którym tyle razy mi opowiadał. Byłem tak podekscytowany, iż zapomniałem jak się nazywał. Bodajże Holmes. Mistrz swego czasu pomagał mu w wielu zagadkach.

Drugi tymczasem przeglądał książki na półkach. Większość stanowiły księgi o czarnej magii, rzucaniu wielopoziomowych zaklęć i innych mrocznych zagadnieniach. Fun kazał nie robić bałaganu;
- Zostaw je - zwróciłem mu uwagę - Pomóż mi szukać wskazówek.
Jak się okazało młody miał szczęście. Jedna z książek była atrapą. Gdy Drugi ją pchnął ta wprawiła w ruch jakiś mechanizm. Koła zębate stęknęły i regał uchylił się niczym stare wrota. Za nim znajdowało się niewielkie pomieszczenie. Wnętrze zawieszone było w półmroku. Liczne pajęczyny zdobiły ścianę tworząc dość obskurną tapetę. Pod ścianą zalegały sterty manuskryptów i trofea, które nie były godne głównego gabinetu. W głębi pomieszczenia stał niewielki stolik a obok niego skrzynia, która mogła pomóc nam w śledztwie. Drugi nie wiedzieć czemu zafascynowany był literaturą. Przeglądał manuskrypty. Szturchnąłem go w ramię.
- Spójrz. – wyszeptałem wskazując na skrzynię – Znajdź coś czym można by sforsować kłódkę.
Natychmiast zabrał się do poszukiwań. Po przerzuceniu kilku zwojów znalazł stary samurajski miecz.
- Na pewno już dawno stracił swego pana, ale może wystarczyć na tą sędziwą kłódkę. – rzekłem. – Spróbuj.
Podszedł do skrzyni. Wziął zamach i po chwili z kłódki pozostał jedynie rudy pył. Uchyliliśmy wieko wzniecając przy okazji tumany zapomnianego kurzu.
- Eureka! – krzyknąłem.
Wewnątrz znajdowała się szkatułka z widniejącym na niej herbem naszego Mistrza; bambusową laską na trójkątnej tarczy. Obejrzawszy ją dokładniej byliśmy pewni, że to szkatułka Mistrza a w niej znajdują się Zdeprawowane buty Doktora. Weszliśmy z powrotem do gabinetu. Drugi opuszkami palców podziwiał zdobienia szkatułki, gdy nagle usłyszeliśmy kroki. Nie zastanawiając się długo otworzyłem niewielkie okno. Drugi, ze szkatułką pod pachą, wyskoczył jako pierwszy. Podążyłem za nim. Biegliśmy przez wąskie uliczki chińskiej dzielnicy nie oglądając się wstecz. W końcu, potwornie zmęczeni, dotarliśmy do domu Mistrza. Nie pukając otworzyliśmy drzwi i ignorując sekretarkę skierowaliśmy się wprost do jego gabinetu. Zatrzymałem się przed drzwiami łapiąc Drugiego za koszulę. Tracąc tak nagle na prędkości mało co się nie zabił. Spojrzał na mnie wzrokiem wściekłego byka. Wziąłem od niego szkatułkę, którą w międzyczasie zdążył nakryć swoja kurtką. Muszę przyznać, że był cwany.
- Spokojnie. – rzekłem - Pamiętaj, że do Mistrza zawsze, ale to zawsze trzeba najpierw zapukać. – pogroziłem mu palcem, po czym niemal jednocześnie zastukaliśmy do drzwi.
- Wejść – usłyszeliśmy.
Przepychając się w progu wpadliśmy do środka. Mistrz spojrzał na nas jak na idiotów.
- I jak? Znaleźliście ? – spytał.
Wyciągnąłem szkatułkę spod kurtki.
- Tak Mistrzu. Mamy ją – skwitowałem. Wręczyłem mu ją do rąk a ten uśmiechnął się szeroko i promieniście jakby właśnie zrobił koledze niesmacznego figla. Uchylił drzwi i rzekł;
- Proszę wejdź – zwrócił się do osoby, która najwyraźniej znajdowała się na korytarzu. Gdy stanęła w drzwiach pomyślałem, że zaraz zemdleję. Drugi popatrzył na mnie z przerażeniem.
Postacią w drzwiach był Fun Shui.
- Ale jak? Czemu? – wybełkotałem – Przecież to on ukradł buty Doktora!
Mistrz i Fun wybuchli śmiechem.
- O co chodzi Mistrzu? – pytanie rozbrzmiało mi echem w głowie.
- Już wyjaśniam – odparł rechocząc i klepnął Funa po plecach.
Obydwaj usiedli. Mistrz dał Funowi szkatułkę. Ten wyciągnął ze swojego worka Zdeprawowane buty Doktora i włożył je do niej.
- Otóż – kontynuował Mistrz. – Zostaliście poddani testowi i zdaliście go.
- Ale jaki to test?! – spytałem prawie wrzeszcząc – spojrzałem na Drugiego myśląc, że może chciałby dodać coś od siebie, ale najwyraźniej mówiłem za nas obu.
- Pragnę wam to wyjaśnić. – rzekł opanowanym tonem. – Jakiś miesiąc temu zawarliśmy z Funem umowę. – Mistrz otworzył szufladę i wyciągnął z niej pięknie oprawiony klaster. – Zawarliśmy transakcję. W zamian za Zdeprawowane buty Doktora Fun zgodził się oddać mi swój zbiór oprawionych skrzydeł komarów patagońskich. – rzekł dumnie - Na czarnym rynku mogą osiągnąć nawet wartość 0,6 pensa – był niezwykle podniecony.
Nie mogłem się z tym pogodzić.
- Ale przecież buty Doktora to Pana największy skarb! – wszystko we mnie drżało pobudzone gniewem.
- Tak, ale już mi się znudziły. Poza tym zawsze miałem chrapkę na tę kolekcję.
- Więc po co to całe zamieszanie, nasze dochodzenie? – chciałem to powiedzieć z prawdziwym przejęciem, ale byłem tak wściekły, że aż zrezygnowany.
- Test po to, by was sprawdzić – rzekł patrząc nam w oczy – a także dlatego, iż wysyłając Funowi buty Doktora zapomniałem o szkatułce a chciałem ją wyczyścić nim przyjdzie ją odebrać. Niestety was uprzedził. Ale nic się nie stało.
Fun przytaknął.
Czułem się potwornie. Drugi ukrył twarz w dłoniach. Walczył ze łzami. Mistrz pożegnał się z Funem a sekretarka odprowadziła go do wyjścia.

Mistrz podszedł do nas. Położył dłonie na naszych ramionach.
- Drodzy uczniowie nie przejmujcie się tak –starał się nas pocieszyć – życie jest pełne niespodzianek. Nie zawsze jest takie jakie byśmy je sobie wymarzyli. Życie – w wielkim natężeniu spojrzał na sufit - jest jak grafitti wylewające się ze ściany, jak kompromis, na który godzimy się tak...na wszelki wypadek.

Jestem bardzo szczęśliwy pobierając nauki u Mistrza. Wiem, że spotkało mnie wielkie szczęście i wyróżnienie, ale w takich chwilach wolałbym być dentystą.



© 2005

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Stanisław zaproponował mi wyjazd na delegację do Mielca. Mieliśmy wyposażyć w urządzenia gastronomiczne szpitalną kuchnię. Praca miała potrwać ponad miesiąc. Nie miałem innych zajęć, więc się zgodziłem. Wyruszyliśmy w poniedziałek rano jego polonezem truckiem. Droga wiodła przez pustkowia, bo po drodze mieliśmy jeszcze wstąpić do klasztoru sióstr w Jaśle. Trzeba tam było naprawić piec do wypieku opłatków. Na miejscu poszło nam sprawnie. Wypiliśmy herbatę, a obładowani waflami i opłatkami ruszyliśmy dalej, by po południu zameldować się w hotelu. Mielec to spokojne, specyficzne miasteczko na wschodniej ścianie. Czas tam jakby się zatrzymał. Więcej było tam więcej spokoju niż w podobnych miejscach Małopolski. Parki, zieleń, wiewiórki. Zameldowaliśmy się w pokoju — niestety, były tylko dwuosobowe, więc z uwagi na oszczędności musiałem dzielić pokój ze Stanisławem. Nazajutrz pojechaliśmy do pracy. Kuchnia była nową inwestycją, przylegającą do Szpitala Specjalistycznego w Mielcu. Pracowaliśmy od siódmej rano do szesnastej, z przerwą na lunch. Na obiady chodziliśmy niedaleko — do małej, spokojnej knajpki serwującej dobre piwo i golonkę. Stołowaliśmy się tam codziennie, nieznacznie tylko zmieniając menu. A raczej — piwo, bo paleta lokalnych trunków była całkiem spora. W pracy szło nam dobrze. Sprzęty z Włoch przychodziły na czas. Montowaliśmy urządzenia gastronomiczne włoskiej firmy — wszystko z najwyższej półki: wyparzacze do butelek dla niemowląt, piece konwekcyjno-parowe. Cała kuchnia, a właściwie jej układ, była dobrze przemyślana — tak, by zachować najwyższe standardy czystości i BHP. Równolegle pracowały inne brygady: malarze, monterzy, elektrycy od instalacji. My mieliśmy jedynie wyposażyć tę ogromną kuchnię w sprzęt. Do ekipy malarzy przychodziły dwie dziewczyny — całkiem ładne i miłe. Bywały tam codziennie, głównie dla kobiety, która była matką jednej z nich. Zagadałem — ot tak, z ciekawości, co u nich słychać, jakie mają plany na wakacje. Okazało się, że się nudzą, więc umówiliśmy się na weekendowe piwo. Zabrałem też Stanisława — było ich przecież dwie, więc pomyślałem, że i on się rozerwie. Spotkaliśmy się w niewielkiej knajpce obok budynku, gdzie odbywały się dyskoteki. Ela, brunetka o ciemnych oczach, miała w sobie coś, co przyciągało uwagę. Druga, Małgosia, była krótko ściętą blondynką — pogodna, wesoła. Zamówiliśmy po piwie. Rozmowa toczyła się lekko, śmiechy, drobne żarty — wieczór mijał szybciej, niżby się chciało. W pewnym momencie Ela usiadła bliżej, a jej dłoń niepostrzeżenie dotknęła mojej. Knajpka była prawie pusta — może dlatego, że było jeszcze wcześnie. Posiedzieliśmy do ósmej, a potem postanowiliśmy wracać. Stanisław wrócił do hotelu, a ja odprowadziłem dziewczyny. Najpierw Małgosię, by potem zostać sam na sam z Elą. Poszliśmy więc na spacer w stronę stadionu. Na betonowych trybunach usiedliśmy obok siebie. Wokół panowała cisza, z daleka słychać było tylko szum miasta. Siedzieliśmy tak chwilę, blisko, nie śpiesząc się z żadnym słowem. Eli usta przylgnęły do moich. Zaczęliśmy się całować. Było ciemno, wokół nikogo, nad nami tylko gwiazdy. Jest ciepła letnia noc, czuć zapach skoszonej trawy na boisku. Rozochocony zacząłem delikatnie ją pieścić. Przytuliła się, a ja całowałem ją po szyi, po policzkach, aż znowu wróciliśmy do ust. Całowaliśmy się jeszcze chwilę, po czym wstaliśmy i jakby nigdy nic, w dobrych nastrojach kontynuowaliśmy spacer. To był jeden z tych wieczorów, które pamięta się nie przez to, co się wydarzyło, lecz przez to, jak się wtedy czuło. Oboje potrzebowaliśmy bliskości, wsparcia, zrozumienia. Podążając w stronę jej osiedla, odległość mierzyliśmy pocałunkami i przytuleniami. W niedzielę spotkaliśmy się ponownie — tym razem u niej w mieszkaniu. Poznałem jej mamę i babcię. Ela była zgrabna, wysportowana; tańczyła w zespole tanecznym, z pasją i lekkością. Od tamtej pory, gdy tylko mogłem, spędzaliśmy razem popołudnia i wieczory. Po jakimś miesiącu pracy w delegacji odezwała się Magda, która pracowała nad morzem — w Zakładowym Hotelu w Dąbkach. Po którejś rozmowie telefonicznej poczułem w sobie to coś. Pomyślałem więc, że po skończonej robocie pojadę prosto do niej, stopem, w odwiedziny. Dni w pracy oraz czas spędzany z Elą mijały szybko, aż nie wiem, kiedy nadszedł dzień pożegnania. Bardzo się z nią zżyłem. Byliśmy blisko. Obiecałem, że gdy tylko wrócę do Krakowa, napiszę i się odezwę. Spakowałem więc plecak, uścisnąłem rękę Stanisławowi i poszedłem przed siebie. Poszedłem w stronę drogi wylotowej z miasta. Był piękny, letni dzień — właściwie przedpołudnie. Ciężki plecak wżynał mi się w ramiona. Dobrze, że miałem na sobie grubą, skórzaną kurtkę. — trochę amortyzowała ten ciężar. Machnąłem ręką i po chwili siedziałem już w ciężarówce. Kierowca jechał aż do Gdańska, więc mi to pasowało. Rozmawialiśmy o różnych sprawach, a droga i kilometry uciekały. Jechaliśmy trasą 77 w stronę Warszawy. W okolicach Radomia zobaczyliśmy młodą dziewczynę z plecakiem. Podobnie jak ja wcześniej — machała, by zatrzymać podwózkę. Kierowca nic nie mówiąc zjechał na pobocze i zabrał ją na trzeciego do szoferki. Po chwili jechaliśmy już w trójkę, w dobrej atmosferze, rozmawiając i śmiejąc się. Dziewczyna wracała do domu ze stancji. Była wesoła i otwarta. Kierowca chyba to wyczuł — w ogóle tacy jak on często mają nosa. Jedno spojrzenie i już wiedzą, co za człowiek, czy warto go zabrać na pokład. Bo po co im ktoś, kto się nie odzywa, albo ktoś nieprzyjemny, z kogo trzeba wyciągać każde słowo. A tak — luźna rozmowa, czas i droga mijały szybciej. Z okolic Radomia kierowaliśmy się w stronę Warszawy, a potem odbiliśmy na Łódź. Stamtąd prosta już była droga na Gdańsk. Za Łodzią zrobiło się jakby ciszej, bo opuściła nas nasza wesoła autostopowiczka. Koło czwartej rano dojechaliśmy do Grudziądza. Wjechaliśmy gdzieś w pustkowie, na jakąś farmę. Trochę się wtedy przestraszyłem. Kierowca poprosił, żebym poczekał na niego w szoferce. Sam poszedł do czyjegoś domu. Nie wiedziałem, co my tu właściwie robimy. Ale po kilkunastu minutach wrócił i bez słowa ruszyliśmy dalej. W drodze na Gdańsk miałem wysiąść mniej więcej w połowie trasy, żeby dalej łapać stopa i przez Kaszuby przebić się do Dąbek. Do dziś nie wiem, dlaczego nie pojechałem od razu do Gdańska. A stamtąd drogą łączącą się z Koszalinem, nie pojechałem dalej w stronę Dąbek. Ale cóż. Widocznie tak miało być. Wysiadłem więc gdzieś pośrodku drogi między Gdańskiem a Grudziądzem. Stamtąd coraz głębiej zagłębiałem się w pojezierze kaszubskie. Parę kilometrów z leśniczym, parę z jakimś rolnikiem. Nie było ciężarówek, tylko osobowe i terenowe samochody. Z dala co kawałek błyskały tafle jezior — jak flesze, jak turkusowe korale na białej szyi. Im dalej wchodziłem w tę krainę, tym bardziej zachwycało mnie jej piękno. Pomyślałem wtedy, że kiedyś na pewno tu wrócę — by jeszcze raz rozkoszować się tymi krajobrazami. Do Dąbek dotarłem dopiero wieczorem — zmęczony, spalony słońcem. Czułem na sobie cały jego żar. Prosto z drogi poszedłem na plażę, by zmyć z siebie znój dnia. Fale były chłodne, uspokajające. Po chwili znów poczułem się rześki i lekki, jakbym zostawił wszystko w morzu. Z plaży skierowałem się do pobliskiej tawerny rybackiej. Stała na uboczu, z dala od wszystkiego — raczej nie była to ostoja przyjezdnych. Po wejściu poczułem się trochę nieswojo. Wydawało mi się, że wszyscy na mnie patrzą. Zamówiłem piwo i usiadłem w rogu sali, przy małym stoliku. Nie wiem nawet, kiedy podszedł do mnie jakiś facet i zaprosił do swojego towarzystwa. Przyjąłem propozycję. Po chwili siedzieliśmy już razem przy długim, drewnianym stole. Byli tam miejscowi rybacy i ludzie utrzymujący się głównie z turystyki. Piliśmy piwo do późna w nocy, raz po raz śpiewając albo krzycząc coś wesoło przez salę. W końcu jeden z nich zapytał mnie, czy mam gdzie spać. Odpowiedziałem, że nie. Zaproponował więc nocleg u siebie w domu. Do jego chaty dotarliśmy około trzeciej nad ranem — pijani, rozgadani. Drzwi otworzyła nam żona. Spojrzała na mnie zaskoczona i zapytała, kim jestem i co tutaj robię. Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo mój kompan odparł tylko, że „śpi u nas” i kazał jej dać mi pokój. Pomruczała coś pod nosem, ale poszła po klucze, otworzyła drzwi i wskazała łóżko. Na tym skończyła się nasza rozmowa — to był już nasz komunikacyjny Everest. Dalej zaczynało się tylko „ehsencjonalne” podejście do rozmowy — czyli bełkot. U mojego kompana zresztą także. Padłem na łóżko, jak stałem — i to by było na tyle. Poranne przedpołudnie było znowu piękne i słoneczne. Poszedłem do gospodyni, by opłacić pobyt i podziękować za nocleg. Poinformowałem ją, że zostaję jeszcze na parę dni. Okolica była ciekawa — na uboczu, z dala od turystów. Odświeżyłem się, zjadłem śniadanie i wyszedłem na spacer. Droga prowadziła przez sosnowy las, w stronę morza. Pachniało żywicą, w powietrzu czuć było sól i ciszę. Odświeżyłem się i ruszyłem zwiedzić okolicę. Nie mogłem się już doczekać, kiedy dotrę do hotelu, w którym pracowała Magda. Znaleźć go nie było trudno — to był jedyny większy ośrodek w Dąbkach. Zjeżdżali tam pracownicy Zakładów Chemicznych w Oświęcimiu, więc duża część gości pochodziła właśnie stamtąd i z okolic. Magda była jeszcze w pokoju. Na mój widok ucieszyła się, przytuliliśmy się i pocałowali. Pokój dzieliła z dwiema koleżankami, które pracowały razem z nią. Za chwilę musiały wyjść, by obsługiwać gości, więc umówiliśmy się na wieczór. Wieczorem poszliśmy do knajpy — a właściwie do dużego namiotu, który stał tuż przy molo nad jeziorem Bukowo.  
    • @MIROSŁAW C.   I tylko białe płatki snów ukryte w oczach wydają się być ponad …smutną rzeczywistością. Refleksyjny wiersz:) 
    • ona-onej zje no-ano. on-onemu rum. E... no no!   To i mułowi towot? I wołu miot.   A po gnidę dingo, pa!   O, no i Mongołów ognomiono?
    • @Migrena Mój aparat siedzi w nadgodzinach a i tak nie nadąża:) co z tego że system wypluje dokumenty, które po kilka dniach drukowania spakuje się w kilkadziesiąt segregatorów i miesiącami będzie się je analizować, bez wniosków, bo ilość jest za obszerna. Okrutna inflacją danych. Algorytm to ogarnia systemowo, ale to wymaga ogromnych nakładów, a państwo ma tyle zadań, że tej forsy zawsze nie starczy. Aparat to cieszy, że do 10 letniego ksero w końcu dotarł toner, a jak powiedzmy lokalny aparat nie dostanie odpowiedzi od wielkiego big techa z Ameryki bo Hindus z Mandrasu stwierdzi, że nie, do kogo pójdzie na skargę, jak długo będzie to trwało;)  Mała anegdota z praktycznego działania państwa, właśnie dotyczącego konieczności pozyskania pewnej ważnej informacji z Ameryki. Od nas tak daleko nie dodzwonisz się, to za duże koszty, ale z zaprzyjaźnionej instytucji można… pierwszą próba nie udana, ale ktoś pomyślał, że u nich nic i pewnie nie odebrali, więc będzie dzwoniono od nas z nocy, stróż wpuścił, był telefon i znów głuchy… i do kogo na skargę, zasoby są zbyt małe aby za każdym razem literalnie do wszystkiego odchodzić, powierzchownie i do przodu, latać dziury w łodzi, a nie myśleć o budowie nowej.
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

        To długa treść, choć przeczytałem do końca. Zresztą na tyle wartościowa, że warto było poświecić czas na jej przeczytanie.   Epoka ''Techne'' zostawiła w tyle dyskurs  między-epokowy, na rzecz szybko rozwijającego się wirusa, ponieważ władze stwierdziły, że dzięki niemu będzie można łatwiej kontrolować ludzi — ''może odczytać twoje lęki''. Nie ma co się dziwić, skoro wszyscy (niemal) chodzą pod dyktando narzucone przez zegarki, budziki, smarfony, i do tego jeszcze dochodzi AI.   ''człowiek, który stworzył sieć wszechwiedzy, sam odebrał sens transcendencji'' — tu jest ciekawie, bo nie wiadomo, o jakiego człowieka chodzi: czy o tego, który znalazł ścieżkę do transcendencji, czy o tego, który przez swoje działanie przyczynił się do jej zniszczenia.   Pozdrawiam  
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...