Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Historia edycji

Należy zauważyć, że wersje starsze niż 60 dni są czyszczone i nie będą tu wyświetlane
Migrena

Migrena

 

 

 

Zima zaciska na mnie palce -
cienkie, twarde, lodowe,
jakby ktoś ulepił je z kości ptaków,
które zamarzły w locie.

Wsuwa mi w płuca powietrze ostre jak tłuczona noc,
jakby każdy oddech był odłamkiem zbitego lustra,
w którym ktoś przeglądał się po raz ostatni.

Czuję, jak świt tłucze się o moją klatkę piersiową,
jakby chciał wybić sobie wejście, zanim przymarznie od środka.

Oddycham metalem.
Oddycham trzaskiem.
Oddycham bielą, która nie rozjaśnia - tylko kasuje świat po kawałku,
cierpliwie, profesjonalnie, jak gumka, która zna moje imię, mój podpis,
moje wszystkie wahania.
Zima prześwietla mnie jak rentgen zrobiony z błyskawicy -
widzi we mnie kości zanim ja je poczuję.

Samochody stoją jak martwe dorsze pochowane w lodowych katafalkach:
obrośnięte mrozem,
przykryte bezdechem,
wypatrują moich dłoni -
czerwonych, popękanych,
jakby każde knykcie pisały zaklęcia przeciw ciepłu,
jakby skóra uczyła się alfabetu zimy poprzez ból.

Mróz wcina się we mnie głębiej niż lato, głębiej niż jesień,
głębiej niż wszystkie pamięci:
jest czysty, anatomijny, bezczelnie uczciwy.
Nic nie udaje.
Zima nie kłamie - rani prosto, rani w punkt,
jak chirurg, który nie używa znieczulenia, bo wie, że znieczulenia są dla miękkich miesięcy.

Wiatr oplata mnie jak zwierzę zrobione z noży,
jak drapieżnik, który zna moje przeszłe oddechy.

Próbuje mnie wypchnąć ze swojego terytorium, a potem wciąga z powrotem -
jakby chciał mnie mieć w sobie na stałe, jako gorącą skazę, którą trzeba okiełznać.

Wiatr rozkłada mnie na częsci jak anatom,
który uczy się człowieka od zewnątrz do środka, mróz po mrozie, drżenie po drżeniu.

Śnieg patrzy na mnie jak głuche bóstwo zrobione z ciszy;
niczego nie oczekuje,
ale wszystko zapamiętuje.

Skrzypi pod stopami, skrzypi tak, jakby pod bielą poruszały się nerwy ziemi -
biały impuls, wstrząs za wstrząsem,
jak elektrokardiogram planety.

Nos parzy, policzki drewnieją, dłonie szczypią jakby księżyc przykładał mi do skóry swoje zimne monety,
płacąc za każdy gram ciepła, ktory ze mnie wyciąga.

Drzewa stoją czarne i ostre, płoną odwrotnym ogniem -
ogniem, który nie daje światła, tylko świadomość.
Latarnie dymią zimnem.
Słyszę świat dzwoniący lodem -
jakby wielka szklana misa właśnie pękała nad moją głową.

Wchodzę w tę zimę jak w obrzęd przejścia, w alfabet,
który można odczytać tylko własnym drżeniem.

Lód jest nauczycielem, wiatr jest kapłanem, śnieg jest księgą,
a ja jestem atramentem, który zamarza na marginesach.

But od nart, pogryziony przez psa,
leży jak relikwia nieprzeżytego planu -
świadectwo śmiechu, który nigdy nie miał okazji zabrzmieć.
Śmieję się pod nosem: nie trzeba nart, żeby spadać.

Wystarczy zgodzić się na zimę, pozwolić jej wyssać z człowieka wszystkie lipcowe resztki,
aż zostanie tylko cienki rysunek - pulsujący ślad na mrożonym szkle.

Jestem upojony.
Nie winem, nie jesiennym rozpadem,
nie lipcowym ogniem -
tylko białym uderzeniem, które wybiela człowieka do zawiasów kości,
wyskrobuje z niego pęknięcia, a na koniec zostawia w środku błysk:
zimny, chirurgiczny, prawdziwy.

Śnieg migocze jakby ktoś zmielił tysiąc gwiazd
i rozsypał ich pył,
żeby zobaczyć, czy potrafię w nim zniknąć.

Zima potrafi kochać okrutnie.
Ale kocha uczciwie -
pali od środka, wypala powietrzem,
aż stoję w jej ramionach niby zamarznięty,
a jednak w środku płonę - cichym, niebieskim ogniem,
którego żaden lipiec,
choćby ryczał w niebo,
nie potrafi nazwać.

 

 

 

 

 

 

 

Migrena

Migrena

 

 

 

Zima zaciska na mnie palce -
cienkie, twarde, lodowe,
jakby ktoś ulepił je z kości ptaków,
które zamarzły w locie.

Wsuwa mi w płuca powietrze ostre jak tłuczona noc,
jakby każdy oddech był odłamkiem zbitego lustra,
w którym ktoś przeglądał się po raz ostatni.

Czuję, jak świt tłucze się o moją klatkę piersiową,
jakby chciał wybić sobie wejście, zanim przymarznie od środka.

Oddycham metalem.
Oddycham trzaskiem.
Oddycham bielą, która nie rozjaśnia - tylko kasuje świat po kawałku,
cierpliwie, profesjonalnie, jak gumka, która zna moje imię, mój podpis,
moje wszystkie wahania.
Zima prześwietla mnie jak rentgen zrobiony z błyskawicy -
widzi we mnie kości zanim ja je poczuję.

Samochody stoją jak martwe dorsze pochowane w lodowych katafalkach:
obrośnięte mrozem,
przykryte bezdechem,
wypatrują moich dłoni -
czerwonych, popękanych,
jakby każde knykcie pisały zaklęcia przeciw ciepłu,
jakby skóra uczyła się alfabetu zimy poprzez ból.

Mróz wcina się we mnie głębiej niż lato, głębiej niż jesień,
głębiej niż wszystkie pamięci:
jest czysty, anatomijny, bezczelnie uczciwy.
Nic nie udaje.
Zima nie kłamie - rani prosto, rani w punkt,
jak chirurg, który nie używa znieczulenia, bo wie, że znieczulenia są dla miękkich miesięcy.

Wiatr oplata mnie jak zwierzę zrobione z noży,
jak drapieżnik, który zna moje przeszłe oddechy.

Próbuje mnie wypchnąć ze swojego terytorium, a potem wciąga z powrotem -
jakby chciał mnie mieć w sobie na stałe, jako gorącą skazę, którą trzeba okiełznać.

Wiatr rozkłada mnie na częsci jak anatom,
który uczy się człowieka od zewnątrz do środka, mróz po mrozie, drżenie po drżeniu.

Śnieg patrzy na mnie jak głuche bóstwo zrobione z ciszy;
niczego nie oczekuje,
ale wszystko zapamiętuje.

Skrzypi pod stopami, skrzypi tak, jakby pod bielą poruszały się nerwy ziemi -
biały impuls, wstrząs za wstrząsem,
jak elektrokardiogram planety.

Nos parzy, policzki drewnieją, dłonie szczypią jakby księżyc przykładał mi do skóry swoje zimne monety,
płacąc za każdy gram ciepła, ktory ze mnie wyciąga.

Drzewa stoją czarne i ostre, płoną odwrotnym ogniem -
ogniem, który nie daje światła, tylko świadomość.
Latarnie dymią zimnem.
Słyszę świat dzwoniący lodem -
jakby wielka szklana misa właśnie pękała nad moją głową.

Wchodzę w tę zimę jak w obrzęd przejścia, w alfabet,
który można odczytać tylko własnym drżeniem.

Lód jest nauczycielem, wiatr jest kapłanem, śnieg jest księgą,
a ja jestem atramentem, który zamarza na marginesach.

But od nart, pogryziony przez psa,
leży jak relikwia nieprzeżytego planu -
świadectwo śmiechu, który nigdy nie miał okazji zabrzmieć.
Śmieję się pod nosem: nie trzeba nart, żeby spadać.

Wystarczy zgodzić się na zimę, pozwolić jej wyssać z człowieka wszystkie lipcowe resztki,
aż zostanie tylko cienki rysunek - pulsujący ślad na mrożonym szkle.

Jestem upojony.
Nie winem, nie jesiennym rozpadem,
nie lipcowym ogniem -
tylko białym uderzeniem, które wybiela człowieka do zawiasów kości,
wyskrobuje z niego pęknięcia, a na koniec zostawia w środku błysk:
zimny, chirurgiczny, prawdziwy.

Śnieg migocze jakby ktoś zmielił tysiąc gwiazd
i rozsypał ich pył,
żeby zobaczyć, czy potrafię w nim zniknąć.

Zima potrafi kochać okrutnie.
Ale kocha uczciwie -
pali od środka, wypala powietrzem,
aż stoję w jej ramionach niby zamarznięty,
a jednak w środku płonę - cichym, niebieskim ogniem,
którego żaden lipiec,
choćby ryczał w niebo,
nie potrafi nazwać.

 

 

 

 

 

 

 

Migrena

Migrena

 

 

 

Zima zaciska na mnie palce -
cienkie, twarde, lodowe,
jakby ktoś ulepił je z kości ptaków,
które zamarzły w locie.

Wsuwa mi w płuca powietrze ostre jak tłuczona noc,
jakby każdy oddech był odłamkiem zbitego lustra,
w którym ktoś przeglądał się po raz ostatni.

Czuję, jak świt tłucze się o moją klatkę piersiową,
jakby chciał wybić sobie wejście, zanim przymarznie od środka.

Oddycham metalem.
Oddycham trzaskiem.
Oddycham bielą, która nie rozjaśnia - tylko kasuje świat po kawałku,
cierpliwie, profesjonalnie, jak gumka, która zna moje imię, mój podpis,
moje wszystkie wahania.
Zima prześwietla mnie jak rentgen zrobiony z błyskawicy -
widzi we mnie kości zanim ja je poczuję.

Samochody stoją jak martwe dorsze pochowane w lodowych katafalkach:
obrośnięte mrozem,
przykryte bezdechem,
wypatrują moich dłoni -
czerwonych, popękanych,
jakby każde knykcie pisały zaklęcia przeciw ciepłu,
jakby skóra uczyła się alfabetu zimy poprzez ból.

Mróz wcina się we mnie głębiej niż lato, głębiej niż jesień,
głębiej niż wszystkie pamięci:
jest czysty, anatomijny, bezczelnie uczciwy.
Nic nie udaje.
Zima nie kłamie - rani prosto, rani w punkt,
jak chirurg, który nie używa znieczulenia, bo wie, że znieczulenia są dla miękkich miesięcy.

Wiatr oplata mnie jak zwierzę zrobione z noży,
jak drapieżnik, który zna moje przeszłe oddechy.

Próbuje mnie wypchnąć ze swojego terytorium, a potem wciąga z powrotem -
jakby chciał mnie mieć w sobie na stałe, jako gorącą skazę, którą trzeba okiełznać.

Wiatr rozkłada mnie na częsci jak anatom,
który uczy się człowieka od zewnątrz do środka, mróz po mrozie, drżenie po drżeniu.

Śnieg patrzy na mnie jak głuche bóstwo zrobione z ciszy;
niczego nie oczekuje,
ale wszystko zapamiętuje.

Skrzypi pod stopami, skrzypi tak, jakby pod bielą poruszały się nerwy ziemi -
biały impuls, wstrząs za wstrząsem,
jak elektrokardiogram planety.

Nos parzy, policzki drewnieją, dłonie szczypią jakby księżyc przykładał mi do skóry swoje zimne monety,
płacąc za każdy gram ciepła, ktory ze mnie wyciąga.

Drzewa stoją czarne i ostre, płoną odwrotnym ogniem -
ogniem, który nie daje światła, tylko świadomość.
Latarnie dymią zimnem.
Słyszę świat dzwoniący lodem -
jakby wielka szklana misa właśnie pękała nad moją głową.

Wchodzę w tę zimę jak w obrzęd przejścia, w alfabet,
który można odczytać tylko własnym drżeniem.

Lód jest nauczycielem, wiatr jest kapłanem, śnieg jest księgą,
a ja jestem atramentem, który zamarza na marginesach.

But od nart, pogryziony przez psa,
leży jak relikwia nieprzeżytego planu -
świadectwo śmiechu, który nigdy nie miał okazji zabrzmieć.
Śmieję się pod nosem: nie trzeba nart, żeby spadać.

Wystarczy zgodzić się na zimę, pozwolić jej wyssać z człowieka wszystkie lipcowe resztki,
aż zostanie tylko cienki rysunek - pulsujący ślad na mrożonym szkle.

Jestem upojony.
Nie winem, nie jesiennym rozpadem,
nie lipcowym ogniem -
tylko białym uderzeniem, które wybiela człowieka do zawiasów kości,
wyskrobuje z niego pęknięcia, a na koniec zostawia w środku błysk:
zimny, chirurgiczny, prawdziwy.

Śnieg migocze jakby ktoś zmielił tysiąc gwiazd
i rozsypał ich pył,
żeby zobaczyć, czy potrafię w nim zniknąć.

Zima potrafi kochać okrutnie.
Ale kocha uczciwie -
pali od środka, wypala powietrzem,
aż stoję w jej ramionach niby zamarznięty,
a jednak w środku płonę - cichym, niebieskim ogniem,
którego żaden lipiec,
choćby ryczał w niebo,
nie potrafi nazwać.

 

 

 

 

 

 

 




×
×
  • Dodaj nową pozycję...