Polityk wdziera się do przychodni NFZ
jak tornado w złotej marynarce,
jak kapsułka witamin z huraganem w środku.
Drzwi skrzypią jak stare respiratory na kredycie.
Kolejka pacjentów cofa się w popłochu –
czują, że zaraz zniknie im nie tylko limit refundacji,
ale i resztki nadziei.
Rejestracja mdleje,
bo wszystkie miejsca są już „tylko prywatnie”.
Krzesła jęczą i próbują schować się pod podłogą.
Termometr robi fikołek i udaje martwego.
Plakaty o zdrowiu rwą się same – wiedzą, że zdrowie to luksus.
Lewatywa rzuca się pod nogi pielęgniarki,
błagając o ratunek przed uzyciem politycznym.
Polityk siada.
Fotel pęka jak budżet po wyborach,
jak złamana obietnicą wyborcza.
Kroplówki skaczą jak kibice na stadionie –
każda kropla to podatek,
każdy worek – dotacja dla kolegi z partii.
Pacjenci chowają się pod stołami.
Stoliki robią salta.
Gabinet drży jak cały system ochrony zdrowia.
Lekarz blady jak recepta bez refundacji.
Stetoskop na jego szyi dygocze
jak bankomat przy pensji minimalnej.
Biurko ginie pod brzuchem polityka –
Zeppelin absurdu unoszony na naszych składkach.
Oczy – dwa rentgeny pychy.
Oddech – inhalator z piekła,
co dmucha na półki z lekami.
Syropy bulgoczą jak marszałek sejmu w amoku.
– Co panu dolega? – pyta lekarz drżącym głosem.
Polityk śmieje się jak rezonans magnetyczny na dopalaczach,
śmiech rozdziera gabinet na części pierwsze.
– Wszystko mnie boli, doktorze!
Plecy od noszenia władzy,
ręce od brania kopert,
żołądek od darmowych bankietów,
nogi od omijania kolejek do specjalistów…
A sumienie? – tu wybucha rechotem –
Nie pamiętam, gdzie je zgubiłem!
Lekarz nie cofał się, nie drżał.
Patrzył na polityka w absolutnej, nienaturalnej ciszy.
Na jego policzku, tuż pod okiem, pojawiła się linia – pojedyncza, lśniąca kropla, która sunęła wolno w dół.
Nie była słona. Była lepka jak zaschnięty tusz, gorzka jak brak refundacji.
Ciśnieniomierz na biurku zaczął dziwnie syczeć, jakby łapał ostatni oddech tuż przed krzykiem.
Wtedy eksplodował.
Skala kończyła się na słowie „EGO”.
Rentgen pokazuje wnętrze:
katastrofalnie rozdęte ego za publiczne miliardy.
Widać przerzuty władzy na wszystkie organy,
metastazy stanowisk w każdej tkance,
a w sercu – pustą salę sejmową.
W środku wakacje na Krecie,
darmowe kotlety, kilometrówki,
premie, premie, premie.
Dookoła – zadłużone szpitale,
pacjenci czekający latami na operacje.
Długopis lekarza wybucha w dłoni.
Tusz wsiąka w sufit i układa napis: „Naród zapłaci”.
Szafka na leki płonie ze wstydu.
Pielęgniarka mdleje,
rejestratorka śpiewa hymn w omdleniu.
Kroplówki robią falę.
Pacjenci salutują jak w Sejmie.
Polityk wspina się na wagę i czyni z niej tron.
Ze stetoskopu – berło.
Z kart pacjenta – nową ewangelię o sobie.
Każdy kilogram jego ciała to nasze podatki.
Każdy oddech – kredyt wzięty w naszym imieniu.
Każde mrugnięcie – nowa ustawa na jego korzyść.
Wstaje i woła:
– Tu nie ma przychodni!
To moje żarowisko!
A wy wszyscy jesteście moimi sponsorami!
Pacjenci uciekają przez okna.
Stoliki robią fikołki.
Strzykawki latają jak ptaki apokalipsy.
Lekarz chowa się w szafce,
która rozpada się z hańby.
Na podłodze rozsypane tabletki i recepty
układają się w napis:
„Tu był Polityk. I już nikt… nigdy nie wyzdrowieje.”
Ostatnia tabletka toczy się po podłodze,
zatrzymuje w kałuży krwi
i wykwita na niej napis:
„REFUNDACJA = 0 zł”.