Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Na skraju kraju ongiś straconego

Stoi ruina, a w niej już żadnego

Miłego Bogu nie uświadczysz ducha.

Wszystkich zabrała dziejów zawierucha.

 

Tam gdzie sień była teraz rosną chaszcze,

Tam gdzie pan sypiał jeno zając zaśnie,

Gdzie dawniej była miłość i zabawa

Dziś głucha cisza uśmiechu zabrania.

 

A moje serce do czasów ucieka,

Gdy wśród tych murów mieszkała uciecha

I widzę mocą mojej wyobraźni,

Jak się na dworku musiało dziać dawniej.

 

Rysuje mi się dom między dębami

Pokryty bluszczem, zdobiony różami,

Z kominem, który gwiazd na niebie sięga

I z gankiem ślicznym – dla oka przynęta.

 

Obok jest ogród, sad w owoc dorodny,

Pasieka skromna oraz oczko wodne,

Rzeczka szepcząca, cichy mostek na niej

Jeszcze młyn stary i gniazdo bocianie.

 

Dalej są pola całunem zbóż kryte,

śród nich mieszka zwierz, ptactwo rozmaite

I żeńcy chodzą gdy nastaną żniwa,

Ze zbiorów później nawarzą im piwa.

 

Łąki zielone – pasą się koniki,

Gdy przyjdzie zima prowadzą kuligi;

Latem bez pracy w głowach jeno harce,

Kiedy rusałka zagra na piszczałce.

 

Nawet i piękna czym jest ta sielanka,

Gdy w porównaniu stawiona ziemianka,

Której lico lśni wdziękiem tak nadobnem,

Że tylko nimfy pokrewieństwa godne.

 

A co jest w dworku? Co się w środku dzieje?

Fasada pączkiem, tak wnętrze nadzieniem.

Po kątach kryją się skarby i cacka

I smok wawelski i bajka sarmacka.

 

Zbroje błyszczące – bitwy pamiętają,

Stare portrety – dumnie spoglądają,

Szabla na ścianie – znała Chodkiewicza,

Robił nią sprawnie antenat dziedzica.

 

I lutnia leży, córką jest poezji,

Jej krystaliczny dźwięk nadaje pieśni

Utkanej słowem magii i rozmiaru,

Kto się jej dotknie ze strun rzuca czaru.

 

A wiersz musi mieć smak lepszy od wina,

Kiedy w piwniczce masz bezmiar węgrzyna

By zaspokoił to słynne pragnienie

I żeby Polak nie stał zaraz w niebie.

 

W końcu śmietanka – stare meble z wiśni,

Fotel wygodny – cóż ci się w nim przyśni.

Krucyfiks stary – symbol silnej wiary,

Bez niego w domu diabły by mieszkały.

 

Po co obraz ten słowem swem maluję?

Po co duchy dni drzewych wywołuję?

Bo tęskno mi jest do tych dawnych czasów,

W których się żyło niby pośród kwiatów.

 

Bo wtedy było pięknie i spokojnie,

Żyło się wolno, beztrosko i skromnie.

Takiego życia dla się pragnę właśnie,

Wiem że niejeden Polak mi przyklaśnie.

 

To nasz ideał wspólny, narodowy,

Żeby żuć trawę jak to robią krowy,

Bo polska dusza za światem ugania,

Który zabiły wojny i powstania.

 

Dość udawania, żeśmy ród rycerski,

Czas się przyznać, że tworzymy lud wiejski

I nieważne któż to był twoim przodkiem,

Ty też możesz wieść takie życie słodkie.

 

Bo dziś nadeszły znów spokojne czasy

I każdy twój dzień może być jak wczasy.

Inni mogą bić się i sobie grozić,

Nienawidzić się, wojnami dowodzić.

 

A Ty i Ja niech mamy lipę własną,

Pod którą można – ach! Leniwie zasnąć,

Kiedy uchroni ona swojem cieniem

Przed uderzającem słońca promieniem.

 

Niech inni mają hufce i sztandary,

Niech inni giną we krwi wśród pól chwały.

Dla mnie po niebie niech idą kłęby chmur

Niech ja wypocznę na materacu z piór.
 

Wy się bogaćcie -jeśli chcecie- chciwie,

Żyjcie w pośpiechu, jeśli tak lubicie,

Miejcie wy sobie skarbce pełne złota!

Tymczasem dla mnie niech płynie patoka.

 

Bursztynowego złociutkiego miodu,

Za którego smak podziękuję Bogu

Oraz -rzecz jasna- tobie tłusta pszczółko

Mojego domu pyszna przyjaciółko.

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Forum funkcjonuje trochę jak księgarnia. Tam też do pewnych półek tematycznych nie podchodzisz, podobnie jak do autorów, bo twój czas i percepcja są ograniczone, podobnie jak zainteresowania. Moja żona czyta wyłącznie książki dokumentalne z dziedziny kryminalistyki. Jest to więc hierarchia osobista, niezwiązana z moją oceną. Co do komentarzy z reguły nie komentuję tekstów, których nie rozumiem, bardzo osobistych, religijnych, politycznych i autorów, którzy źle reagują na krytyczne uwagi. Czasem nie mam niczego ciekawego w komentarzu do napisania, czy zwyczajnie nie mam czasu i daje lajka.  Pozdrawiam
    • Fajnie to napisałaś. Co do meritum, zawsze zwyczaje i systemy były silne i często silniejsze od logiki  i zdrowego rozsądku, a władza duetu Herkus - Monte była widać słaba, skoro nie potrafili podjąć decyzji sprzecznej ze zwyczajami. Tutaj przychodzi mi do głowy sytuacja, w której doniesiono szefowi Luftwaffe Goeringowi, że jeden z jego pilotów jest Żydem. Odpowiedział: w Luftwaffe, to ja decyduję, kto jest Żydem.   Pozdrawiam serdecznie
    • @w0lfy77 Ten wiersz jest bardzo poruszający. Brzmi jak zapis kogoś, kto jednocześnie chce być sam i strasznie się boi, że nikt go naprawdę nie chce. I to napięcie czuć w prawie każdym wersie.
    • @Migrena Ten wiersz jak zimowy trans. Jest bardzo intensywny, gęsty i totalnie cielesny. Nie opowiada o zimie malując pejzaże, tylko wrzuca czytelnika w środek mrozu, aż zaczyna się od tego tekstu realnie robić chłodno.
    • Zima zaciska na mnie palce - cienkie, twarde, lodowe, jakby ktoś ulepił je z kości ptaków, które zamarzły w locie. Wsuwa mi w płuca powietrze ostre jak tłuczona noc, jakby każdy oddech był odłamkiem zbitego lustra, w którym ktoś przeglądał się po raz ostatni. Czuję, jak świt tłucze się o moją klatkę piersiową, jakby chciał wybić sobie wejście, zanim przymarznie od środka. Oddycham metalem. Oddycham trzaskiem. Oddycham bielą, która nie rozjaśnia - tylko kasuje świat po kawałku, cierpliwie, profesjonalnie, jak gumka, która zna moje imię, mój podpis, moje wszystkie wahania. Zima prześwietla mnie jak rentgen zrobiony z błyskawicy - widzi we mnie kości zanim ja je poczuję. Samochody stoją jak martwe dorsze pochowane w lodowych katafalkach: obrośnięte mrozem, przykryte bezdechem, wypatrują moich dłoni - czerwonych, popękanych, jakby każde knykcie pisały zaklęcia przeciw ciepłu, jakby skóra uczyła się alfabetu zimy poprzez ból. Mróz wcina się we mnie głębiej niż lato, głębiej niż jesień, głębiej niż wszystkie pamięci: jest czysty, anatomijny, bezczelnie uczciwy. Nic nie udaje. Zima nie kłamie - rani prosto, rani w punkt, jak chirurg, który nie używa znieczulenia, bo wie, że znieczulenia są dla miękkich miesięcy. Wiatr oplata mnie jak zwierzę zrobione z noży, jak drapieżnik, który zna moje przeszłe oddechy. Próbuje mnie wypchnąć ze swojego terytorium, a potem wciąga z powrotem - jakby chciał mnie mieć w sobie na stałe, jako gorącą skazę, którą trzeba okiełznać. Wiatr rozkłada mnie na częsci jak anatom, który uczy się człowieka od zewnątrz do środka, mróz po mrozie, drżenie po drżeniu. Śnieg patrzy na mnie jak głuche bóstwo zrobione z ciszy; niczego nie oczekuje, ale wszystko zapamiętuje. Skrzypi pod stopami, skrzypi tak, jakby pod bielą poruszały się nerwy ziemi - biały impuls, wstrząs za wstrząsem, jak elektrokardiogram planety. Nos parzy, policzki drewnieją, dłonie szczypią jakby księżyc przykładał mi do skóry swoje zimne monety, płacąc za każdy gram ciepła, ktory ze mnie wyciąga. Drzewa stoją czarne i ostre, płoną odwrotnym ogniem - ogniem, który nie daje światła, tylko świadomość. Latarnie dymią zimnem. Słyszę świat dzwoniący lodem - jakby wielka szklana misa właśnie pękała nad moją głową. Wchodzę w tę zimę jak w obrzęd przejścia, w alfabet, który można odczytać tylko własnym drżeniem. Lód jest nauczycielem, wiatr jest kapłanem, śnieg jest księgą, a ja jestem atramentem, który zamarza na marginesach. But od nart, pogryziony przez psa, leży jak relikwia nieprzeżytego planu - świadectwo śmiechu, który nigdy nie miał okazji zabrzmieć. Śmieję się pod nosem: nie trzeba nart, żeby spadać. Wystarczy zgodzić się na zimę, pozwolić jej wyssać z człowieka wszystkie lipcowe resztki, aż zostanie tylko cienki rysunek - pulsujący ślad na mrożonym szkle. Jestem upojony. Nie winem, nie jesiennym rozpadem, nie lipcowym ogniem - tylko białym uderzeniem, które wybiela człowieka do zawiasów kości, wyskrobuje z niego pęknięcia, a na koniec zostawia w środku błysk: zimny, chirurgiczny, prawdziwy. Śnieg migocze jakby ktoś zmielił tysiąc gwiazd i rozsypał ich pył, żeby zobaczyć, czy potrafię w nim zniknąć. Zima potrafi kochać okrutnie. Ale kocha uczciwie - pali od środka, wypala powietrzem, aż stoję w jej ramionach niby zamarznięty, a jednak w środku płonę - cichym, niebieskim ogniem, którego żaden lipiec, choćby ryczał w niebo, nie potrafi nazwać.              
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...