Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano (edytowane)

Sześćdziesięciokartkowe

trzy zeszyty, dwa w kratkę.

Dwa. Szesnastokratkowe, zeszyte tu na linii

okna dla twoich oczu, bo dla oczu jest limit.

Jeśli piszesz, to proszę, nigdy tak drobnym maczkiem.


W linie grube, czy cienkie…

Dwu czy trójkolorowe?

Czy w te linie się zmieści nie krzyczący też człowiek?

Potem wprzód i do tyłu, zawijas jak się patrzy.

Gruba z chudą pobiegnie. Aż margines się dowie.

 

"Świat (nam) zabiera tych,

którzy na to nie zasłużyli".*

Rude włosy miała. Jarzębinowy uśmiech
i w środku ciepła cała. Tak szybko zeszłaś, usnąć.

 

Kasztany dzieciom - serca,

spacer długi pod górę.

Niosą uśpionej mamie, w koralach miękkich - szkołę,

w tornistrach jeszcze bułkę. Jarzębinowej dróżce.

 

 

 

Edytowane przez wierszyki (wyświetl historię edycji)

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @MIROSŁAW C. A to dziękuję, jestem z tego kontent, jakoś tak lektura Leca Myśli nieuczesanych mnie pobudziła :)
    • @Marek.zak1 a ja myślałem od zawsze ,że Władysław Szpilman był muzykiem- grał i komponował na fortepianie a o rysowaniu nie słyszałem
    • @Leszczym Spokojnie. To żart. A myśl przednia tak kiedyś u nas w starożytnym świecie.
    • Zbliżał się już wieczór, Słońce na zachodnio-środkowej części stepów zachodziło za trawami, krajobraz malował się w płomienno-różowych barwach, gdy na tle ognistej tarczy pojawiło się kilka ciemniejszych punktów. Co ciekawe punkty te zdawały się poruszać, a po pewnym czasie powiększyły swój rozmiar. Oczywiście owe punkty nie były niczym innym, a raczej nikim innym jak lechickimi jeźdźcami wracającymi z patrolu. Na czele jazdy cwałem pędził sierżant Jakub, wciąż młody, ale uzdolniony szermierz. Oblegał ich kurz, unoszący się wśród stukotu kopyt uderzających w twardą ziemię, niczym kowal pracujący młotem przy swym kowadle, jedyne co mogło temu hałasowi dorównać, to zdyszane chrapanie tych samych koni. Żołnierze byli z niecierpliwością oczekiwani w obozie, rozbitym w pobliskim zagajniku, ich kapitan nie mógł doczekać się nowego raportu, szczególnie gdy niedawno w okolicy znów zaginęła kupiecka karawana. - Widzę ich kapitanie! - krzyknął jeden z żołnierzy - Jeszcze kwadrans i będą już u nas. - Podaj mi perspektywę Macieju - odpowiedział mu kapitan, przystawił oko do soczewki i ustalił odległość między obozem, a jeźdźcami - rozpalić ogniska i rzucić dzika na ruszt. Róż zachodzącego Słońca przerodził się już w głęboką purpurę, gdy sierżant Jakub wkraczał między pnie drzew. Świerszcze zaczęły grać swe pierwsze tego wieczorne sonety, odległe głosy rozmywały się razem z sporadycznym dźwięczeniem obijania zawieszonych u bioder szabli, flora rozświetlona była jaskrawą czerwienią ognisk wewnątrz obozu Lechitów. Między konarami przemykał cudowny zapach świeżej pieczeni. Dwóch ludzi ubranych w wypłowiałe żupany i stalowe kirysy, wyszło nagle z zarośli, jeden z nich machał ręką do przybyłych. Pierwszy, z ręką wysoko ponad głową, wyglądał na mężczyznę w sile wieku, drugi był tylko nieco młodszy od Jakuba. - Witaj kapitanie - ozwał się Jakub do machającego, po czym zszedł z konia i serdecznie uściskał obu mężczyzn - znaleźliśmy szczątki karawany, co dziwne, zdawało się, że większość kosztowności została na miejscu, napotkaliśmy tylko kilka lokalnych hien, które chciały przywłaszczyć sobie drobne mienie. Pogoniliśmy ich i zabraliśmy w juki co się tylko da, w tym tę oto złotą włóczkę. Słyszałem o niej legendy, została ona dawno temu upleciona przez Dolę, wełna, której użyto pochodzi ze zwierząt, które już od dawna nie chodzą po Ziemi. Sweter utkany z takiej wełny byłby trwalszy niż kolczuga, ale tej włóczki starczy tylko na skarpetę. Odwieziemy ją do wojewody, dostaniemy za to sowitą premię! Niestety nie znaleźliśmy ani śladu jakichkolwiek poszlak na na temat sprawcy napadu, miejscowi chłopi nie widzieli żadnej większej grupy wojsk prócz naszej, my za to wracając spotkaliśmy chłopaków z drugiego oddziału, mówią, że pozycja Unii na wschodzie umocniła się, niestety nie wiedzieli więcej o tych atakach niż my. - Dobrze was widzieć w komplecie Jakubie - mimo radosnego powitania kapitan wyglądał na zaniepokojonego i sfrustrowanego - wysłałem małą grupę chłopaków, by w czasie waszej nieobecności przeszukali ponownie las, również nic nie znaleźli poza dzikiem. Zaczynam dostawać migreny od tej sprawy. Nie słyszałeś może, czy w okolicy nie ma ukrytych pieczar? - Nic takiego nie słyszałem kapitanie, ale tutejsze chłopstwo uraczyło mnie kilkoma historyjkami, którymi chętnie podzielę się przy ogniu. -  Chodźmy więc, pewnie jesteście już głodni, a tobie Macieju przyślę niedługo zastępstwo, też powinieneś już odpocząć. I cała grupa odeszła w stronę ognisk, odprowadzając konie do pobliskiej sadzawki, a samemu przysiadając się do swych kompanów przy ogniu. Maciej natomiast wrócił w zarośla, step zalała już kompletna ciemność, z łukiem w swym drżącym ręku wsłuchiwał się w rozległą ciszę. Choć tylko na kilka minut, to został na pozycji sam, miał przy sobie jeszcze bandolet, którym w razie niebezpieczeństwa miał wzniecić alarm. Przed nim bujały się na wietrze gęste wysokie kępy stepowych traw, ich niewyraźne zarysy majaczyły tylko w jego oczach w bladym świetle księżyca. Obóz znajdował się z dala od osad, ostatnie patrole nie napotkały żadnego ruchu obcych wojsk, Maciej spodziewał się dziś spokojnej nocy, jednak mimo wszelkich oczekiwań, usłyszał nieopodal siebie drobny szelest. Ogarnęła go lekka panika, w ruchu traw nie zauważył póki co żadnych nieregularności, w Macieju wzrastał niepokój, cisza przedłużała się, postanowił szybko działać. Naciągnął więc cięciwę i krzyknął: - Kto idzie? Brak odzewu. Zdradził właśnie swoją pozycję, jeden świst strzały i mógł mieć dziurę w gardle. Liczył teraz tylko na dwie rzeczy: że to tylko dzikie zwierzę i, że wkrótce nadciągnie zmiana. Po dłuższej chwili nasłuchiwania w bezruchu, Maciej usłyszał męski głos. - Spokojnie, jestem sam, ranny, przepuść - głos dochodził z bardzo bliskiej odległości. - Kto ty? I jak sam to czemu się skradasz? Chodź tu, pokaż się. - Już idę, spokojnie - nieznajomy wyszedł z ukrycia, rzeczywiście był niesamowicie blisko, Maciej poczuł wstyd, że nie zauważył wcześniej tego człowieka - widzę, że macie tu obóz, potrzebuję opatrunków. Rzeczywiście, nieznany przybysz wyglądał jakby używał ostatków sił, by utrzymać pionową postawę, jego tożsamość była jednak wciąż niejasna, podjęcie zdecydowanych działań było utrudnione. Maciej nie widział, ani nie słyszał żadnych innych ruchów przed sobą, słyszał jednak kroki dwóch osób zmierzających od strony jego pleców, zmiana wartowników nadciąga. - W samą porę, mam tu niespodziewanego gościa. A teraz mów dokładnie kim jesteś, imię waść masz?  - Jegor. - Jegor jaki? Skąd pochodzisz? Ze wschodu? Sepentrion? - Po prostu Jegor, ze wschodu, ale nie Sepentrion. - Słuchaj mnie teraz, bo nie jestem w nastroju na żarty. Mów ktoś jest, bo na miejscu rozstrzelamy, nie potrzeba nam grasantów w obozie. Skąd masz te rany? - Tu nieopodal mnie napadli, chyba czambuł dadański. - Nieopodal? Czambuł? Niemożliwe! Ale… No dobra chodź, opatrzymy cię i przesłuchamy, tylko żadnych sztuczek. Dwóch żołnierzy stanęło na warcie, a Maciej prowadził powoli rannego nieznajomego do obozu. Miał bandolet w pogotowiu, ale Jegor szedł spokojnie, zdawał się nie być uzbrojony. Zbliżyli się już do ognia i tu Maciej mógł się uważniej przyjrzeć Jegorowi. Ubrany był ubogo, przez bark przewieszony miał prowizoryczny opatrunek z lnianej, przeciekającej krwią tuniki, kępki gęstej czarnej czupryny również zlepione były posoką. Żołnierze przy ogniskach zaczęli spoglądać w ich stronę z ciekawością. Maciej zaprowadził nieznajomego do namiotu medycznego, stojącego tuż obok dużego głównego ogniska. Namiot ten jak dotąd stał przez większość czasu pusty, poza opatrywaniem drobnych skaleczeń nie było jeszcze poważnego zajęcia dla polowego medyka. Sam medyk siedział na pniu z resztą żołnierzu, naprzeciw namiotu.  - Witaj Piotrze, przyprowadziłem ci pacjenta. - Witaj Macieju, witaj - medyk uśmiechnął się serdecznie, po czym spojrzał na towarzysza Macieja - Hmm, to chyba nie jest żaden z naszych żołnierzy co? Kto to taki? - Sam do końca nie wiem, nazywa się Jegor. Pójdę po kapitana, musi go jak najszybciej przesłuchać. Myślę, że możemy mieć przełom w sprawie okolicznych napadów. Opatrz go w międzyczasie proszę. - Kapitan jest przy północnym ognisku - ozwał się jeden z siedzących obok. Piotr powstał i zniknął za płachtą wraz z Jegorem i jednym z żołnierzy, którego dla bezpieczeństwa poprosił o asystowanie. W środku opatrunków było co niemiara. Jegor wygodnie usadowił się na leżance, Piotr przemywał mu rany wodą i alkoholem, nałożył rozmaite maście, zszywał i bandażował. Dał też pacjentowi trochę miodu pitnego w ramach leku przeciwbólowego. - Na szczęście nie masz waść uszkodzonych kości, czy organów, skóra jednak jest głęboko rozcięta na bardku, na głowie tylko małe zadrapanie, lepiej się oszczędzaj przez jakiś czas. Do namiotu wrócił Maciej w towarzystwie kapitana. Kapitan zmierzył nowego gościa wzrokiem, był lekko zdenerwowany, ale też i czuł wewnątrz siebie ekscytację, przed nim siedziała możliwość rozwiązania tajemniczych napadów. - Nazywam się kapitan Seweryn Pilecki, dowódca dragonów lechickich pod chorągwią wojewody Witolda Nadgórskiego. Potraktuję cię póki co jako gościa w naszym obozie, na imię ci Jegor jak dobrze mniemam? - Tak kapitanie, Jegor. - Ponoć zostałeś zaatakowany nieopodal naszego obozu, to prawda? - Dadźbóg mi świadkiem, ten las w zasięgu wzroku miałem, gdy nagle zza traw wyłoniła się grupa jeźdźców. - Co to byli jeźdźcy? Z której strony przyjechali? W którą odjechali? - Skąd i gdzie uciekli nie wiem, ale wyglądali jak dadański czambuł. - Niemożliwe, Dadańczycy od dawna nie zapuszczają się tak daleko po tej stronie rzeki, a nawet jeśli, zostali by zauważeni przez nasze posterunki. - Nie wygląda na wojownika - wtrącił Maciej - może się pomylił i widział po prostu bandę halyjczyków? - I tu się mylisz Macieju, sam mówiłeś, że podkradł się do ciebie niemal niepostrzeżenie. Prędzej uwierzę, że zwyczajnie łże, niż się pomylił. Ten człowiek po samej postawie i wzroku wzbudza wrażenie zaprawionego w boju, sam mógł na tę karawanę napaść, a jego pobratymcy zostawili go rannego, z myślą że umarł. Panie Jegor, zatrzymamy cię póki co u nas w obozie, a rano wyruszymy do wojewody Nadgórskiego na dalsze przesłuchania. - Zostanę tu i będę go pilnować - zaproponował Piotr. - W porządku, przyślę tu jeszcze kogoś dla bezpieczeństwa, a teraz choć Macieju, Jakub już napełnił żołądek i pewnie niedługo opowie nam tutejsze chłopskie zabobony. Kapitan wraz z Maciejem opuścili namiot, Sewerym postawił dwóch ludzi na warcie przy namiocie i ruszyli w stronę północnego ogniska. Otoczone one było, jak każde, inne obalonymi pniami, które służyły wszystkim za ławki. Skry pląsały nad ogniskiem, zewsząd roznosił się gwar radosnej biesiady, zapach dziczyzny przypominał Maciejowi o pustce w żołądku. Kapitan usiadł po prawicy Jakuba, jak mówił, bardzo interesował się historyjkami krążącymi wśród chłopów. Maciej również wybrał miejsce obok sierżanta. - Poczęstuj się Macieju, świeży dzik! - mówił Jakub podając spory kawał pieczeni sąsiadowi. Maciej wziął wielkiego kęsa i delektował się delikatną konsystencją mięsa. - Opowiedz nam teraz proszę sierżancie o miejscowych zabobonach, może mi migrena od tego przejdzie, ha! - zarzucił kapitan Seweryn. - Rozkaz kapitanie! Zacznijmy od czegoś powszechnie znanego. Pewno już obiło wam się o uszy imię Dynmo? Ten, który miał tupet przebić się w kilkunastu przez buduńską armię wprost do namiotu sułtana! Miał sułtan szczęście, że akurat na rybach był, ale co mu tamten najlepszych janczarów obił, i jeszcze dziewkę z haremu porwał i uszedł żywy! - Ten halyjski ataman? Któż o nim nie słyszał! Myślałem, że masz coś ciekawszego w rękawie Jakubie. - Proszę zatem słuchać dalej kapitanie, bo ponoć ten szalony awanturnik Dynmo widziany był w naszej okolicy.  - Czemu nie mówiłeś? To mogła być poszlaka do napadów! - Bo był sam i to nie są potwierdzone informacje! Nikogo nigdy z nim nie widziano, ale podobno, tak podsłuchałem w jednej karczmie, Dynmo chciał się przyłączyć do tych zbójów, albo ich oszukać i okraść i samemu uciec z całym łupem, choć co tak naprawdę planował wie tylko sam Dynmo. - To mało by się obłowił, karawana przecie stała nietknięta, jak sam powiadałeś. - A prawda to, prawie cały towar na miejscu. A ludzie… oj nie chcę sobie o tym przypominać. - Nie dziwię się, mamy tu niespodziewanego gościa w namiocie medycznym, ponoć spotkał napastników i byli to Dadańczycy. - A to ciekawe, bo jest jeszcze jedna historia, usłyszałem to od starusieńkiego młynarza. Obok lasu, gdzie nasz obóz stoi, przed dekady odbyła się krwawa bitwa między Unią Lechicko-Estecką, a Wielką Ordą Dadańską. - Ach tak, słyszałem! Mój dziad we własnej osobie przelewał tedy krew dadańską - wtrącił żołdak siedzący na uboczu. - W tej bitwie Orda Dadańska poniosła sromotną klęskę - kontynuował Jakub - gdy była już w odwrocie, ich bej zwrócił się do naszych wojsk i zarzekł się na najmroczniejsze siły, iż wróci, by dokonać swej zemsty i przeleje krew lechicką. Wówczas sam hetman, obrzydzony tymi słowami, naciągnął cięciwę łuku i przeszył krtań bluźnierczego beja strzałą. - Obiła mi się o uszy ta historia - westchnął kapitan - jest w kronikach jako jedno z naszych najwspanialszych zwycięstw. - Ach kapitanie, jest pan tak obyty w świecie, że ciężko pana zaskoczyć, ale mam jeszcze w rękawie coś specjalnego. Otóż pewna gospodyni zdradziła mi, iż po drugiej stronie tego lasu, wśród starych jak nasza Unia mokradeł, mieszka pewna wiedźma. Obyta jest ona wielce w ziołolecznictwie, rozumie mowę zwierząt, a także potrafi wybiec wzrokiem w bliską przyszłość. Przekazywała również nieraz wolę zmarłych, tutejszym mieszkańcom służy serdeczną pomocą, lecz nie ufa ona ludziom obcym. - To już brzmi dużo ciekawiej.  - A to jeszcze nie koniec historii, bo owa wiedźma niedawno odwiedziła jedną z wiosek i poleciła nie wychodzić po zmroku na pola, gdyż złe siły krążą teraz wśród traw. - A więc niewykluczone, że ta wiedźma może coś wiedzieć, wyruszymy do niej o świcie - kapitan zamyślił się na chwilę, wpatrzył się w ogień, a w międzyczasie Maciej skończyć się zajadać swoją porcją pieczeni. Nagle do uszu biesiadników doszedł odgłos przypominający stukot mnogich kopyt oraz metaliczny łoskot, między drzewami poczęła rozświetlać się niezwykła łuna światła. - Hej kapitanie, spójrz za siebie, co to takiego? - mówił skonsternowany Maciej.  - Hmm? To jakby… Podjazd?! Alarm! Wszyscy do broni! Jesteśmy atakowani! Wszystkie rozmowy toczące się wokół zostały w jednym momencie przerwane, żołnierze powstali, sięgneli do szabli, inni pobiegli do namiotów po arkebuzy, jeszcze inni podnieśli oparte na uboczu łuki i kusze, kto był w zasięgu, ten wsiadł na konia. Od wschodniej strony, jakby wyszli z mgły, pojawił się dziki czambuł. Kapitan wrzasnął rozkaz, by uformować szyk, rząd pikinierów wystawił swe żądła, za ich plecami drugi rząd z arkebuzami szykował się, by rozgrzać lufy swej broni. Maciej stanął z łukiem na lewym skrzydle formacji, z cięciwą gotową wypuścić śmiercionośną strzałę. Dzika horda zbliżyła się do obozu z przeraźliwym skowytem, który z trudem sobie wyobrazić, by wydał się z ludzkiego gardła. Kapitan wrzasnął, a lufy przyćmiły nagłym blaskiem pobliskie ogniska, jednak ku zaskoczeniu zgromadzonych, żaden z napastników nie legnął trupem, miast tego z całym impetem szarży, czambuł stratował linię pikinierów, masakrując każdego żołnierza, który napotkał dadańskie ostrze. To samo się stało, gdy z barbarzyńskimi najeźdźcami starła się lechicka jazda, mało kto uszedł żyw. Szaleni najeźdźcy zerwali płachtę z namiotu medycznego, powalając tym samym żołnierzy pilnujących Jegora, a ten skorzystał z okazji i porwał dwa pistolety wiszące w olstrach pobitych żołnierzy. Pobiegł ku rozbitemu oddziałowi i wypalił raz z jednego, raz z drugiego pistoletu w stronę najeźdźców. Zdało się, że również i on chybił. Jegorowi udało się jednak zwrócić uwagę kilku dadańakich jeźdźców, skierowali się oni w jego stronę z całym pędem i Jegor cudem uniknął śmiertelnego ciosu, uchylając się tuż pod przecinającą ze świstem powietrze szablą. Kilku wrogich jeźdźców stratowało ogniska i zapadła kompletna ciemność, wtedy też między drzewami rozbrzmiał złowrogi ryk rogu. Po tym nieznani napastnicy zniknęli tak samo szybko jak się pojawili.   * * *   Kapitan Seweryn krążył zdruzgotany po zgliszczach obozu. Nie mógł się doliczyć rannych i zabitych. Wszędzie popiół, odcięte kończyny, wyprute jelita, zmasakrowane twarze ludzi, których jeszcze wczoraj widział szeroko uśmiechniętych. Wszystkich później pochowano w zbiorowej mogile przed lasem. Ciał poległych napastników nigdzie nie dało się odszukać. Otępiałym wzrokiem omiatał pozostałych przy życiu, trzecia część oddziału została wybita. Widział jak między ludźmi krąży Jegor. Kapitan wiedział, że ten nieznajomy wbiegł w środek bitwy z zamiarem ofiarowania pomocy, a teraz  ten ranny nieznajomy pomaga opatrywać innych rannych. Maciej i Jakub wyszli bez szwanku, Piotr był mocno poobijany, ale w gruncie fizycznie sprawny do działania. - Zaczyna brakować nam lekarstw kapitanie - zameldował medyk - póki co większość rannych się jakoś trzyma, ale nie starczy mi medykamentów, by jutro wymienić wszystkim opatrunki, siedzimy w środku dziczy, a tu łatwo jest o zakażenie ran. - Perunie wielki, głowa mi zaraz od tego wszystkiego pęknie, daj coś i mi na te bóle. Słońce już od godziny widniało na niebie, dzień zapowiadał się upalny, pierwsze ptaki zasiadły na gałęziech, by pocieszać śpiewem pokonanych. W Sewerynie Pileckim poczęło gotować się gorzkie uczucie odrazy do napastnika. Pragnął pomścić jak najszybciej swych kompanów, nie był jednak w stanie w dalszym ciągu wytropić wściekłych Dadańczyków, gdyż tak samo jak ciał, nie dało się nigdzie zauważyć śladów kopyt. To nie pozostawiło mu innego wyboru, niż desperacko powierzyć swój los zabobonnej wierze. Gdy ranni byli już zebrani i opatrzeni, zebrał grupę żołnierzy, którzy zostali przy zdrowiu i wygłosił apel. - Mam zamiar zebrać grupę najwytrwalszych żołnierzy i ruszyć przez ten las na zachód, prosić o pomoc rannym i przy okazji przesłuchać miejscową wiedźmę, mieszkającą na przeciwnym skraju To nasza ostatnia nadzieja ratunku i jedyna poszlaka w sprawie owego nieprzyjaciela, który napadł na nas tej nocy. Sierżant Jakub pomoże mi dobrać ochotników, zabiorę jedynie dziesięciu, reszta ma tu zostać i opiekować się rannymi pod dowództwem sierżanta, do czasu naszego powrotu. Ochotników nie było, morale wśród nich upadło tragicznie nisko, większość spoglądała tylko po sobie nawzajem, nikt jednak nie odważył się póki co wyjść przed szereg. Jednak nagle ktoś zaczął się przepychać między żołnierzami i przed oczami kapitana pojawił się Jegor. - Ja pójdę. Mimo, że potraktowaliście mnie nieufnie, to chcę się jednak odwdzięczyć za połatanie moich ran. Znam okolicę, więc mogę się przydać.  - Pójdę i ja - rzekł cichym i drżącym głosem Maciej, który wyszedł z szeregu równolegle z Jegorem. Resztę żołnierzy do ekspedycji kapitan wraz z Jakubem musieli wyznaczyć sami.   * * *   W godzinę byli gotowi do wymarszu. Jegor jako przewodnik jechał na przedzie, tuż obok niego kapitan, za nimi podążał cały ogon żołnierzy z Maciejem w środku. Zabrali ze sobą łuki, toporki i dwie piki, arkebuzów i bandoletów nie brali ze względu na wszechobecną wilgoć bagien. Jegor nie był uzbrojony, mimo, że wykazał się podczas nocnego napadu, wciąż nie wzbudzał wśród żołnierzy zaufania. - Nie znamy cię Jegor, nie mogę ryzykować bezpieczeństwa oddziału. Dlatego powiedz mi kim jesteś, Halyjczykiem? - Tak jest, całe życie tu na stepach spędziłem, błąkając się od wschodu po zachód, pałając się rozmaitymi zajęciami. - Halyjczyk? - zawołał ktoś z tyłu - wam to ciężko zaufać, bo jedni do nas Lechitów przystają, inni do Sepentrionów, a mało który na stałe, a jak na swoim jest to zwykle bandyta. Zdradę macie we krwi. - Wy Lechici z kolei - rzucił w tył drapieżnym wzrokiem Jegor - nigdy złego w sobie nie widzicie, duma wam oczy przysłania, a pierwsi do wytykania innym jesteście, a najchętniej to wytykacie sobie wzajem. Nie potraficie się za żadną cenę zjednoczyć. Halyjczycy nie mają własnego kraju, temu błąkają się gdzie mogą, by uskrobać sobie godny byt. Światło dnia tylko sporadycznie ukazywało się, promieniami przebijającymi gęste listowie, gdy oddział zanurzał się między buki, dęby i sosny. Wiatr w środku puszczy był niewielki i tylko lekko kołysał najwyższymi gałęziami koron. Im głębiej w dzicz, tym grunt robił się coraz bardziej grząski, konie miały coraz większe trudności w poruszaniu się. Wkrótce kapitan zarządził, by zostawić wierzchowce i resztę drogi przejść na piechotę, gdyż tak łatwiej będzie określić bezpieczną trasę. Do pilnowania zwierząt wyznaczył dwóch żołnierzy, reszta ruszyła dalej.  Nieprzyjemny zapach, chmara dokuczliwych komarów oraz odległy rechot żab zwiastowały powolne zbliżanie się grupy do celu. Przed oczyma majaczyć poczęły im gęste pnącza zwisające z drzew oraz błotniste wysepki w rozległym basenie nieprzejrzystej wody. - Trzymajcie głowy wysoko i bierzcie tutaj tylko płytkie wdechy, tu nad powierzchnią wody unosić się mogą trujące opary - ostrzegł grupę Jegor - wydzielane są z odchodów węży błotnych, więc miejcie też broń w pogotowiu, to groźne zwierzęta zdolne zabić człowieka jednym kłapnięciem zębów, gdy takiego zobaczycie, uciekajcie na drzewa. Gdy weszli już na tereny mokradeł, Jegor zdawał się dobrze odnajdywać w tym środowisku, potrafił dobrze określić, w którym miejscu bajora są najpłytsze. To było ważne szczególnie dla niego, gdyż nie chciał zamoczyć wciąż owiniętych na sobie bandaży. Zimny pot przelał się po plecach żolnierzy, gdy brodzili po kolana w wodzie. Ich największym zmartwieniem były dotąd komary, jednak perspektywa napotkania węża błotnego pochłonęła ich porażone strachem umysły. Woda tu i ówdzie sporadycznie pluskała, Jegor wpatrywał się w zniekształcenia tafli próbując dostrzec nadciągające zagrożenia, nie mając broni musiał być szczególnie wyczulony, będąc rannym nie wdrapałby się na drzewo. Podróżnicy natknęli się przed sobą na gąszcz wyrastającej z wody trzciny. O ile zwiastowało to płytką wodę, o tyle kępy były na tyle gęste, że trzeba było je ominąć. Podczas tego manewru jeden z żołnierzy poślizgnął, hałaśliwie przy tym pluskając i mocząc mundur. Maciej pomógł kompanowi powstać, Jegor w tym czasie uważnie przypatrywał się trzcinie. Po minucie przymusowego postoju ruszyli dalej. Za gęstwiną trzcin grupa zauważyła w oddali wybijający się nieco z tła kształt. Wyglądało to na chatkę zawieszoną na balach powyżej lustra wody, choć odległość była jeszcze zbyt duża, by wziąć widok za pewnik. Podróżnicy upewnili się, iż chatka nie jest urojeniem wywołanym przez trujące opary, każdy potwierdził, że ją widzi, a także opisali jeszcze kilka innych obiektów w polu widzenia. Zgodnie stwierdzili, że chatka była prawdziwa. - Co jeśli nas nie przyjmie? - rzucił do grupy Maciej. - Hmm? - zadumał się kapitan - No wiedźma, sierżant mówił, że nie ufa obcym. - Jeśli tak to wymyślimy coś na miejscu, na pewno da się ją jakoś przekupić. - Na waszym miejscu nie denerwowałbym wiedźmy - dodał od siebie Jegor - klątwy to poważne zagrożenie, ciężko jest się ich pozbyć. - To może… - Cisza, zdaje mi się, że… Jegor wyczuł coś dziwnego dziejącego się wokół. Rechot żab stał się odległy, w okolicy ciężko było spostrzec żywe stworzenia. Na ułamek sekundy Jegor zauważył nierówności w kształcie strzałki na tafli wody, nie zdążył nawet krzyknąć, gdy z pod tafli z hukiem wyłoniła się długa łuskowata sylwetka, z klinowym łbem z dwoma czułkami u tyłu i paszczą najeżoną ostrymi kłami. Bestia w mgnieniu oka rozdziawiła szczęki i susem rzuciła się na jednego z pikinierów, zanurzając się pod wodę, jedyne co zostało to unosząca się czerwona mgiełka w miejscu, gdzie stał żołnierz. - To wąż błotny, kryjcie się na drzewach! - krzyknął Jegor. W tym momencie halyjski przewodnik wziął najgłębszy wdech jaki tylko przyszło mu wykonać w życiu, dał susa w stronę rozproszonej w wodzie chmury krwi i schylając się niemal do poziomu tafli, zanurkował ręką, przeczesując warstwy błota dłonią, a drugą dłoń złożył w pięść i rytmicznie uderzał w lustro wody. W tym czasie reszta wyprawy rozbiegła się we wszystkie strony, każdy do najbliższego sobie drzewa. Maciej ulokował się na gałęzi najszybciej, nikt z grupy za nim nie podążył, więc zamiast pomagać innym się wdrapać, zdjął łuk z pleców i z napiętą cięciwą wyczekiwał, aż bagienny potwór znów się wynurzy. - To bez sensu, takim małym grotem nie przebijesz jego łusek - krzyknął do Macieja Jegor. Wtedy wielki wąż wynurzył się obok Halyjczyka, Jegorowi w sam czas udało się złapać drzewiec piki i szybko wyciągnął rękę ponad powierzchnię. Błotna bestia ponownie rozwarła paszczę gotowa do ataku, jednak Jegor obrócił się grotem w stronę potwora i gdy ten skoczył w jego stronę, wbił pikę głęboko w paszczę gada. Stwór syczał wściekle z bólu i wił się jak schwytany w lasso byk, tryskał obficie krwią z gardzieli, aż w końcu rozpostarł szeroko błoniaste czułko-płetwy po bokach swego cielska i padł sztywno unosząc się na wodzie. Jegor podszedł do martwego potwora i jednym krzepkim ruchem próbował  wydostać pikę z jego gardła, udało mu się połowicznie, gdyż drzewiec był złamany prawie przy samym grocie. To jednak zdawało się zadowalać Halyjczyka. Nie odchodził on jeszcze przez jakiś czas od martwego węża, w tym czasie reszta grupy zdążyła zejść z drzew. Maciej podszedł szybkim krokiem do Jegora.  - Co robisz? Trofeum? - Wyrywam zęby węża. Są one mocno osadzone, więc potrzebuję czegoś twardego, by je podważyć. Trzeba przy tym uważać, gdyż te zęby są mocno jadowite. Kupcy z wszelkich stron świata są w stanie wiele zapłacić za nawet jeden z nich. Co prawda węże te są dość powszwchne, jednak mało który mąż ma odwagę stanąć przeciw nim, a jeszcze mniej ma umiejętności, by je pokonać. Maciej był zdumiony jak obeznanym człowiekiem okazał się być ten pozornie przypadkowy włóczęga, nie mało przecie brakowało, a ten jeszcze wczoraj wykończony człowiek mógł zostać przeszyty jego strzałą. Podziwiał jak w każdej, nawet tragicznej sytuacji Jegor potrafił zachować zimną krew i wyjść cało z opresji. - Gdyby kapitan przyzwolił, przyłączyłbyś się do nas? - Nie - Jegor zaśmiał się gorzko - wśród Lechitów nie ma miejsca dla ludzi mego pokroju. Ja cenię sobie swobodę i nie wytrzymałbym pod czyimś berłem.  - O czym tak panowie zawzięcie dyskutujecie? - dołączył kapitan wraz z resztą grupy. - Gdy wyjdziemy na skrawek lądu, powinniśmy się pomodlić, by Weles przepuścił duszę waszego kompana na Bezkresną Polanę. Ciała zmarłego nie było sensu wyławiać, było na dnie bagna, rozszarpane na krwawe strzępy. Jak zasugerował Jegor, odmówili pożegnalną pieśń na skrawku podmokłej ziemi, Halyjczyk wręczył też kapitanowi dwa zęby, które miały trafić w ręce rodziny zmarłego, oddał także dobrowolnie odłamany grot. Ruszyli wprost do drewnianej chaty, która majaczyła na horyzoncie. Było już południe, gdy stanęli pod drabiną. Wdrapali się pokolei na szczyt i kapitan zapukał w dębowe drzwi. Przez dłuższy czas nie było odpowiedzi, Seweryn zmartwił się, czy może przypadkiem wiedźma wyruszyła poza dom, lecz gdy miał dla pewności zastukać kołatką jeszcze raz, dębowe wrota otworzyły się. W progu stanęła czarnowłosa kobieta w ubogich łachmanach i z torbą przewieszoną przez bark, na szyi zawieszony miała amulet z jaszczurzych pazurów i czaszki zająca, głowę jej oplątywał bujnie opatrzony wianek, a jej lewy nadgarstek postrzępiony był licznymi bliznami po płytkich, ciętych ranach. Zapach unoszący się z jej domu napawał sprzecznymi doznaniami, z jednej strony wzmagał apetyt, z drugiej zatrważająco odpychał. Wzrok jej przeszywał lodem i zdawało się, że wedle woli może spojrzeniem zatrzymać człowiekowi serce. - Czego tu? Nie znam was! - Wychrypiała swym gardłem. Wzrok wiedźmy wwiercał się w czaszkę kapitana. - Moja droga Pani, potrzebujemy twej pomocy. Podczas ostatniej nocy niespodziewanie zaatakował nas nieprzyjaciel, wielu mych kompanów pomarło, drugie tyle zostało rannych. Czekają teraz po zachodniej stronie tego lasu, z lekarstwami na wykończeniu, nie przeżyją, jeśli nie dostaną nowych opatrunków. Proszę zlituj się nad losem tych ludzi. - A co ja mam do tego? Chciało się wam żołnierzykom wojować to macie, ja nie muszę się o wszystkie przybłędy troszczyć. - Córo Welesa, nie przybywamy z pustymi rękoma - przepchnął się na przód Jegor - chcemy złożyć w twe ręce te oto kły węża błotnego, wierzymy, iż pod twoim dachem znajdą one najstosowniejszy użytek. Wiedźma spojrzała na Jegora, zmarszczyła brwi, a po chwili twarz jej spogodniała, przyjęła podarunki i schowała je do skórzanej torby. - Niech będzie, tak chojnych darów szkoda zbywać, nawet od nieznajomych. Na imię mi Solomea, wejdźcie proszę. Widzę że i tobie trzeba wymienić opatrunek, ten bandaż jest cały ubłocony! Nieprzyjemny zapach zniknął tak, jakby zależał on od nastroju upiornej gospodyni, a może był utrzymywany czarami, by odpędzać nieproszonych gości? Tak gdybał w myślach Maciej. Wszedł on do środka razem z kapitanem i Jegorem, reszta została przed domkiem. Wewnątrz domku panował półmrok i nawet w ograniczonej liczbie gości było okropnie ciasno, znajdowało się tam mnóstwo szafek, kufrów, półek i sznurków z wysuszonymi kończynami drobnej zwierzyny. Jegor posadzony został na taborecie pod ścianą. Maciej miał teraz dobrą sposobność, by dokładnie przyjrzeć się jak wspaniale umięśnione jest ciało Halyjczyka, oraz jak wieloma bliznami poznaczona jest jego skóra.  - Nie mam teraz wystarczająco ziół, by leczyć cały oddział, lecz tego jagomościa mogę opatrzyć tu i teraz, a wam dam to co mi póki co zostało. Dajcie mi dobę a przybędę do waszej zgrai osobiście z całym worem lekarstw i bandaży. - Potrzebujemy jeszcze pomocy w jednej kwesti - dodał kapitan - użycz nam swych mocy jasnowidzenia i pomóż nam odnaleźć napastnika, który na nas napadł.  - Och kochany - spojrzała na Seweryna jak na zbłąkanego chłopca - oni sami do was przybędą. Jesteście lechickimi żołnierzami, zapewne więc słyszeliście o klęsce Dadańskiej Ordy, którą wyrządziliście przed pięćdziesięciu laty? Otóż klęska ta nie jest końcem historii. Gdy wielki bej wygrażał się zemstą, tak naprawdę dokonywał starożytnej inkantacji klątwy. Podczas tego wykonywał gesty ręką, które miały ukierować i wzmocnić zaklęcie, jednak gdy hetman przeszył jego krtań strzałą, inkantacja została przerwana, a klątwa spadła na samego maga-beja. Od tej pory, gdy w okolicy pojawi się lechicka krew, a Słońce znajdzie się pod horyzontem, z głębin ziemi powstają dawno pokonani wojownicy by dokonać zaprzysiężonej zemsty. Tak było przez ostatnie pięć dekad, gdy tereny te w większości zamieszkiwali Halyjczycy, teraz jednak, gdy jurysdykcja lechicka poszerzyła się i otwarto nowe szlaki handlowe, dawne widma wpadły w szał i atakują każdego człowieka, który wpadnie w ich upiorne ręce.  - Droga Solomeo, czy istnieje sposób, by odesłać tych ordyńców z powrotem do królestwa Welesa?  - Ach tak, jest jeden sposób, musicie odnaleźć tę samą strzałę, która niegdyś przeszyła gardło beja, a wojownik o nierozchwianym sercu, musi ponownie przebić krtań ducha wielkiego wodza.  - Jak mamy znaleźć jedną strzałę, której drzewiec już dawno pewnie spróchniał, a grot zagrzebał się w ziemiach tej rozległej polany? Głowę mi już od tego rozrywa!  - Jeśli twe intencje są tak szczere jak mówisz i chcesz pomścić poległych kompanów, przybądź na dawne pole bitwy, a grot którego szukasz rozbłyśnie przed twymi oczyma w blasku zachodzącego Słońca.  - Więc jeśli tak się sprawy mają, ruszajmy, musimy jak najprędzej powrócić do naszych chłopaków z lekarstwem. Abyśmy tylko zdążyli przed zmierzchem odnaleźć ten przeklęty grot, Macieju, pewno będziesz musiał osadzić go na nowym drzewcu. Ufam twym zdolnościom i chcę, byś to ty przestrzelił krtań beja. Dziękujemy ci za pomoc Solomeo.    * * *   Zdążyli powrócić do obozu przed zmierzchem. Rozdzielili się na dwie grupy, Maciej z kapitanem wyruszyli na dawne miejsce pola bitwy, szukać zabójczego dla widm grotu, Jegor i reszta grupy z kolei zostali w obozie i przekazali zioła Piotrowi. Pierwszy raz od doby Maciej i kapitan wyjżeli wzrokiem poza rozpościerające się zewsząd ściany drzew. Widok bezkresu horyzontu wydawał się żołnierzom odświeżający. Słońce chyliło już się powoli ku spotkaniu z lądem, żołdacy pędzili końmi przez falującą na wietrze trawę. - Według kronik to powinno być tutaj, tu stała armia lechicka, tam od północy stali Estowie, tak więc Dadańska Orda stała… I gdy Słońce biegło na spotkanie wzgórzom, w oczy kapitana uderzył oślepiający błysk. Dwóch mężczyzn podążyło za nim, konie chaotycznie chrapały z wycieńczenia, Seweryn nie chciał pozwolić sobie na zmarnowanie nawet minuty. Stanęli w końcu w miejscu śmierci przeklętego beja, z ziemi wystawał drobny fragment zardzewiałej stali. Maciej odkopał grot i po bliższych oględzinach okazało się, iż nie był on pokryty rdzą, lecz skrzepłą krwią beja. Maciej wyjął z kołczanu naszykowany podczas powrotu drzewiec strzały, pozbawiony grotu i osadził znaleziony kawałek stali na przeznaczone miejsce. Świat pokrywał się w wygasającej stopniowo purpurze, gdy powrócili do obozu. Zdrowa część oddziału czekała na nich przed lasem, kapitan zdecydował, iż na otwartym polu łatwiej będzie się bronić przeciw duchom. Wojsko złożyło się w ścisłą formację, wszyscy dragoni mieli napięte nerwy, to był oczekiwany przez nich moment pomsty. Zawiał mroźny wiatr, mimo, że była to noc w środku upalnego lata. Niebieskawa łuna, bijąca jaśniej od księżyca, pojawiła się przed ich wzrokiem, szczęk obijanej stali zagrzmiał z oddali, tęten koni jak rytm wybijany na stu bębnach przebijał się do uszu. Maciej wysunął się przed szereg, pot ściekał mu po całym ciele, drżał jak w febrze, wzrok kapitana Seweryna, sierżanta Jakuba, medyka polowego Piotra, nieznajomego Jegora i całej reszty kompanów skupiał się teraz na nim. Czuł się jakby w samo południe tuzin luster odbijało słoneczne promienie wprost w jego plecy. Nadzieja i ocalenie leżało w jego rękach. Chwycił skrwawioną strzałę i wyciągnął ją z kołczanu, napinał teraz delikatnie cięciwę, czuł coraz większy opór pod palcami, więc stopniowo zwiększał użytą siłę w ramieniu, sznur w palcach ulegał jego woli, odginając tym samym coraz bardziej ramiona łuku. Z błękitnej poświaty wyłaniać się zaczęły pierwsze sylwetki wściekłych dadańskich wojowników, ich skośne oczy odbijały się nikłym blaskiem w ciemności. Wtem Maciej pośród dzikiej hordy ujżał wielkiego wojownika, z gęstą czarną brodą, w grubym opancerzeniu i na muskularnym karym koniu. Z gardła tego wojownika wydobył się przeraźliwy skrzeczący ryk, a reszta widmowej ordy zawtórowała mu. Maciej już wiedział, iż ten marsowy wojownik był właśnie przeklętym bejem. Ręka drżała Maciejowi, wstrzymał oddech i porządnie wycelował, a wtedy cięciwa zwolniła się i strzała, która miała zakończyć stepowy koszmar wystrzeliła w powietrze, zataczając zgrabny łukowaty tor. Maciej patrzył uważnie jak strzała ginie gdzieś w mroku gwieździstego nieba, lecz znów ją ujżał, gdy zbliżyła się do łuny otaczającej upiory. Widział dokładnie jak strzała ze świstem zmierza do swego ostatecznego celu, jak złowrogi bej nie ma szans uniknięcia uderzenia z powietrza, lecz ku zaskoczeniu młodego łucznika, strzała przeleciała na wylot dokładnie przez krtań beja, a ten jechał niewzruszony dalej na czele dzikiej ordy. Kapitan zauważył, iż coś jest nie tak i gdy wróg zbliżał się z przeciwnej strony, Seweryn rozkazał rozdzielić się formacji na dwie części i ujść na przeciwne sobie boki. Szarża dadańska wbiła się więc w puste pole trawy, a lechicki oddział ruszył do ucieczki. Dadański czambuł ruszył całą grupą tylko za jedną połową lechickiego oddziału, gonili tę połowę, którą dowodził sierżant Jakub. Dadańskie konie słyną z prędkości i wytrzymałości, nie mają sobie równych, lecz konie widmo tej dadańskiej ordy były napędzane nieczystą siłą, która przewyższała nawet ich żywych krewnych, tak więc sierżant wkrótce zdał sobie sprawę, iż zguba jego kompanów zbliża się i jest nieunikniona. W ostatnim akcie desperacji odłączył się od grupy a jej samej kazał lekko i niepostrzeżenie zacząć wykręcać w stronę grupy kapitana Seweryna. Sam natomiast gnał na koniu dalej wprost, strzelając od czasu do czasu w powietrze z bandoletów. Widział, że plan działa, jego dragoni bezpiecznie zawrócili i połączyli się z resztą grupy, a on sam miał na ogonie cały czambuł. Już kilku z upiorów zrównało z nim konie, widział blady błysk księżyca w ostrzach dadańskich czeczug. Zamknął oczy, a potem jego kirys roztrzaskał się, a on sam padł w stepową trawę z głębokimi ranami na piersi i plecach.   * * *   - Jego stan jest tragiczny - żachnęła Solomea do Piotra - pijawki nie zbijają mu gorączki, a nie mogę mu ich tak długo trzymać, i tak już stracił za dużo krwi. Możemy co najwyżej modlić się do Marzanny, by jeszcze nam go nie zabierała. - To nasz sierżant, nie możemy tak łatwo się poddać. Na pewno jest coś, co jeszcze możemy zrobić. - Możliwe - mówiła przeciągając sylaby, chwilę się zamyśliła, po czym na jej twarzy pojawił się promyk nowego pomysłu - że jego stan jest wynikiem klątwy rzuconej przez widma. Jest szansa, że wyzdrowieje, jeśli raz na zawsze pozbędziecie się upiornego czambułu. Gdzie ten młody łucznik? - Jest na polanie, próbuje znowu odnaleźć tę strzałę. Nie wiem co się wczoraj stało, było zbyt ciemno, najwyraźniej po prostu chybił. - Nie, myślę, że stało się coś zupełnie odmiennego. Rzeczywiście, Maciej od rana błąkał się po polanie w poszukiwaniu strzały. Przeczesał spory kawałek terenu, gdyż nie wiedział jak daleko mógł polecieć ten pocisk. Obwiniał się o klęskę jaka zaszła w nocy. Dzięki poświęceniu Jakuba nikt nie został ranny, prócz samego sierżanta, który nie odzyskał jeszcze przytomności i walczy o życie w namiocie medycznym. Bał się, że reszta oddziału będzie obwiniać właśnie jego i zakończy się jego wojskowa kariera. Nie potrafił nic innego, niż sprawnie posługiwać się łukiem, przez jego myśli więc ze zgrozą przeleciała mu wizja zostania bandytą i wyrzutkiem. Widział oczami mglistej i przerażającej przyszłości jak dokonuje straszliwych niegodziwości pod komendą plugawego herszta. Maciej nie mógł pozwolić, by tak potoczyła się jego przyszłość, musi się odkupić. Jeśli tej nocy nie pokona upiornego beja, wstąpi do klasztoru i pochłonie się w służbie jednemu z łaskawych bóstw. Błąkając się wśród traw Maciej nawet nie zauważył, kiedy tuż obok niego na polanie pojawił się Jegor. Halyjczyk przypatrywał się łucznikowi już od jakiegoś czasu, jego wzrok nie był jednak oskarżycielski, jak spodziewał się Maciej, a raczej porażał obojętnością. - Chciałbym zostać sam, oddal się proszę ode mnie - westchnął Maciej.  Jegor stał dalej w miejscu niewzruszony prośbą Macieja, przeciągnął się jedynie i odpowiedział. - Wiem czemu strzała nie zabiła wczoraj beja, ty też to w głębi siebie wiesz. Dokładnie obserwowałem jej tor lotu, nie spuściłem jej nawet na chwilę z oczu, więc wiem też, że nie chybiłeś. - Więc co takiego według ciebie zrobiłem nie tak? - Wczorajszej nocy przeszył cię strach i zawahałeś się, nie uwierzyłeś, że jesteś rzeczywiście w stanie pokonać upiora, dlatego strzała przeleciała na wylot, nie robiąc tym samym żadnych szkód. Jeśli pójdziesz teraz do obozu, Solomea powie ci to samo. A jeśli teraz znajdziesz strzałę, znów zawiedziesz. - Co innego mam zrobić? Przeze mnie sierżant leży półmartwy w namiocie, może nie przeżyć, muszę znów odnaleźć tę strzałę i spróbować jeszcze… - No właśnie, spróbować, a jutro spróbujesz znów i znów, czas skończyć z próbami łuczniku i rozstrzygnąć sprawę raz na zawsze. Tu na dzikim stepie nie można się wahać, nawet krótka chwila niezdecydowania jest tu groźbą śmierci. Jeżeli się tego nie wyzbędziesz, nic nigdy nie osiągniesz, miast prowadzić własne oddziały, polegniesz jako bezimienny żołnierz. - A kim ty jesteś, by wiedzieć teraz co jest słuszne? - A jak uważasz? Kim według ciebie mogę być? Znajdź w sobie odwagę, by powiedzieć mi to prosto w twarz. - Myślę, że to ty jesteś Dynmo, Krawym Atamanem z dzikich stepów. Jesteś doświadczonym wojownikiem, który pokonał wielkiego, zębatego węża, nieustraszenie wskoczyłeś w środek bitwy, gdy zaatakował nas widmowy czambuł, zakradłeś się pod moje stanowisko niemal niepostrzeżenie. Myślę, że tak naprawdę to ciebie widział sierżant, gdy zbliżał się do szczątków karawany, zabrał ci sprzed nosa skarb, który cię interesował. Tak więc podążyłeś  za nim do naszego obozu, planowałeś wykraść skarb, lecz wtedy czambuł widmo zaatakował cię i poharatał, przez co miałeś duże trudności z cichym skradaniem się przez trawę. - Cóż, bardzo dobrze główkujesz łuczniku, pozwól, że opowiem ci resztę historii, nim odjadę stąd w siną dal. Gdy zabrałeś mnie wtedy do waszego obozu moje intencje nieco się zmieniły, pierwotnie chciałem wykraść wam złotą włóczkę, jednak gdy zostałem poturbowany, chciałem się zemścić. Bezbronny lud halyjskich wiosek stanął w obliczu zagrożenia. Stwierdziłem więc, że łącząc się z większą grupą wytrenowanych wojskowych będę mieć większe szanse na pokonanie groźnych Dadańczyków. Po tym jak opatrzyliście mnie, byłem wam wdzięczny, łatwo ten dług odpłaciłem wyruszając z wami do wiedźmy, Solomea mnie zna i tylko dlatego zgodziła się wam pomóc, była to też dobra okazja, by zdobyć wasze zaufanie. Podczas ostatniej bitwy, gdy sierżant został ranny stwierdziłem, że to idealny moment, bym wrócił do pierwotnych założeń mojego planu - Jegor spod koszuli wyciągnął mieniącą się złotą barwą włóczkę - Namiot sierżanta stał teraz pusty, wszyscy zajęci byli opieką nad rannymi, jedyne co musiałem zrobić, to wślizgnąć się pod płachtę i otworzyć zamek kufra. Teraz gdy odważyłeś się odkryć przede mną moją tożsamość, wiem, że masz odwagę, by tym razem przebić te przeklęte gardło strzałą, dobrze wiesz, że właśnie zaryzykowałeś własnym życiem ujawniając swą wiedzę, ale nie martw się, przecie potrzebuję cię żywego. Teraz mogę odjechać ze spokojem, wiedząc, że ta przeklęta orda wróci do krainy Welesa, gdzie mam nadzieję, że bóg ciemności obróci ich w pył. - Nie wydaje mi się, że waść odjedziesz tak łatwo. Jegor odwrócił się zaskoczony. Między nim, a jego wierzchowcem stał teraz kapitan Seweryn Pilecki, swą dłoń trzymał na rękojeści szabli. - Widziałem jak wymykasz się z namiotu Jakuba, podążałem wciąż tuż za tobą, słyszałem każde słowo waszej rozmowy, jeśli chcesz wyjść z tego żywy, oddaj włóczkę. Jegor usłyszał cichy dźwięk napinania cięciwy za plecami, nie miał broni więc musiał coś szybko wymyślić. Szybkim ruchem ręki schował włóczkę z powrotem pod koszulę, zwinnym susem skoczył po skosie w stronę Macieja, tak by zejść szybko z linii strzału i znaleźć się przy biodrze łucznika, gdzie błyskawicznie wyszarpał mu karabelę z pochwy, a następnie mocarnym kopniakiem w brzuch powalił go na ziemię. Seweryn oczywiście nie obserwował tego bezczynnie, dał susa zaraz za Jegorem, Halyjczyk był jednak na tyle szybki, że jak się zdawało śmiertelny zamach szablą Seweryna został sparowany. Ostrza prześlizgnęły się po sobie, wyśpiewując przy tym pogrzebowy tren, Jegor uskoczył na lewy bok przeciwnika, gdyż spodziewał się, iż będzie on mniej chroniony, pomylił się jednak sromotnie, Seweryn okazał się być leworęcznym szermierzem, czego wcześniej w nagłym przypływie adrenaliny nie zauważył. Jegor ponownie musiał sparować cios Seweryna, do uszu ich dobił się złowrogi szczęk, po nim kolejny i kolejny. Jegor przeliczył się, gdyż kapitan Pilecki, choć nazwisko rzadko odbijało się echem, to okazał się szermierzem wybitnym, przewyższającym nawet legendarnego Jegora. Halyjczyk zasypany został gradem finezyjnych cięć, ciężko mu było znaleźć sposobność do ataku, a siła uderzeń przeciwnika sprawiała, że zaczął odczuwać uciążliwy ból w barku, szwy zaczęły się luzować, walka miała się wkrótce rozstrzygnąć. Jednak gdy Jegor, wyczerpany od odbijania ciosów, w beznadziei poczuł dziwną nieregularność w ugniatanej pod butem ziemi, domyślił się co to może być. Właśnie stąpał po leżącej w ziemi strzale, zdecydował się więc na ostatni desperacki krok, zamiast parować następny cios, który spodziewał się, że celować będzie w jego głowę, kucnął pod ostrzem świszczącej karabeli, złapał wolną ręką leżącą w błocie strzałę i wbił ją w łydkę kapitana Seweryna. To zdezorientowało lechickiego szermierza na moment, Jegor wiedział jednak, że ta chwila nie będzie trwać wiecznie, a on nie ma już sił, by kontynuować walkę, kocim susem zanurzył się więc głęboko w stepowe trawy i nim kapitan i Maciej zdążyli się zorientować w sytuacji, zniknął, uciekając w znanym tylko sobie kierunku.   * * *   Godzinę zajęło im odnalezienie nikłego tropu Jegora w trawie. Wysiłki w poszukiwaniach spełzły jednak na niczym, trop szybko się urwał i złodziej uciekł ze złotą włóczką. Solomea opatrzyła łydkę Seweryna. Zbadała strzałę i stwierdziła, że na szczęście nie jest przeklęta i żadne większe zagrożenie nie czai się na duszę kapitana. - Daj mi proszę zioła na migrenę moja droga Pani, przez tego przeklętego atamana pęknie mi zaraz głowa! - Z waszym sierżantem nie jest dobrze, do wieczora może… Solomea nie dokończyła, kapitan nic jej nie odpowiedział, spojrzał się tylko na nią bolesnym wzrokiem. Nie winił mimo wszystko Macieja, wiedział, że nikt inny w oddziale nie podołałby tego zadania, więc presja na łuczniku była niezmierzalnie wielka. Będąc profesjonalistą, jako dowódca nie mógł więc czuć urazy do podwładnych. Maciej wystrzegać się jednak musiał innych dragonów z oddziału, którzy nie kryli do niego urazy, równie siarczyście bluzgali tylko na Jegora. Jego obawa spełniła się, więc postanowił, że gdy tylko wrócą do z misji do wojewody, poprosi go o przeniesienie do innego oddziału. Dzień chylił się ku końcowi. Ranni będąc w dobrych rękach wiedźmy odzyskiwali powoli siły, choć jeszcze długo potrwa nim odzyskają je w pełni. Ognista pomarańcz rozlewała się po horyzoncie stepu, kapitan rozkazał dragonom szykować się do następnego starcia. Dzielni mężczyźni zbierali z namiotów swe wyposażenie i zasiadali na potężnych, wypoczętych i dobrze wykarmionych koniach. Maciej namaścił cięciwę swego łuku olejem podarowanym mu przez Solomeę, miał on ją zakonserwować, by zachowała na długo pełną sprężystość. Wiedźma miała zostać w obozie do następnego ranka, w międzyczasie wymieniała się swoim doświadczeniem z Piotrem, zaczęli pałać do siebie sympatią. Niestety, mimo ich połączonych sił, sierżant Jakub nie przeżył. Konnica stanęła znów przed lasem. Blade promienie zachodzącego Słońca znikały z twarzy żołnierzy. Ciemność znów otuliła okolicę i tylko blask miesiąca przypominał o krajobrazach, które majaczyły za dnia. Maciej znów wyszedł na czoło formacji, z lekkością napiął cięciwę, gdy gwar wojennego ryku doszedł do jego uszu. Oczy jego ujżały jak z błękitnej poświaty wyłania się upiorna orda, pędziła ona wprost na ostateczne spotkanie z lechickimi wojownikami. Wyśpiewywana po całym stepie legenda miała właśnie domknąć swą historię po pięciu długich dekadach. Młody łucznik tym razem się nie zawahał, w jego sercu płonął gniew, stanowczość zdominowała jego myśli, teraz, albo nigdy. Świst strzały odbił się w powietrzu, niczym niezahamowana siła leciała wprost do swego ostatecznego celu. Groźny bej zmierzał wprost na formację przeciwnika, gdy śmiertelna strzała zatopiła się w jego gardle po same lotki. Orda zatrzymała się nagle, cała jej groza przeminęła. Dadańskie upiory razem z wodzem straciłwy zapalczywość. Wtedy to kapitan Seweryn Pilecki wydał rozkaz szarży i stado wytrenowanych koni ruszyło pełnym pędem w równej linii. Dwa wojska zderzyły się ze sobą, a gdy Lechici cięli bez opamiętania szablami, sztywne ciała dadańskich wojowników rozpływały się w powietrzu. Wzniosły się okrzyki triumfu, na polu bitwy nie ostał się już żaden upiór. I choć dowodu zwycięstwa w postaci legionu trupów nie było, wieść o tym rozniosła się. Maciej odzyskał zaufanie kompanów, zrozumieli jakiego czynu musiał on dokonać, a wkrótce jego imię stało się wzorem dla każdego łucznika. Nowy rozdział legendy krążył po halyjskich i lechickich wioskach, wśród ognisk rozpalanych przez dadańskie czambuły przestrzegano przed łucznikiem, który potrafi zabić nawet nieśmiertelne widmo. A na tym małym fragmencie dzikich stepów, cisza ustała już do końca świata.
    • W puszystym mchu jest miękko i wilgotno i zielono w głowie. Oraz bardzo życiodajnie. Łech, że mech to nie szeroko idąca, wiodąca i frontowa korporacja, która wysyła mi zaproszenie do pracy za wysoko korporacyjne - ważne dla codzienności - wynagrodzenie :/ Łech, łech, że korpo.org to nie mech... Ech... No ech...   Warszawa – Stegny, 02.09.2025r.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...