Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano (edytowane)

Kochaj mnie tak jak… Po prostu kochaj mnie…

(poczekaj, kartka wypadła mi z dłoni i zaszeleściła w przelocie z fałszywą lekkomyślnością)

… i furkoczą skrzydła puszystej ćmy, która wiruje wokół żyrandola,

wokół płomieni świec.

 

I uderza o klosz, wzniecając z pajęczyn szary pył zapomnienia.

 

Noc… Ta noc sina. Ta noc. Ta noc kolejna bez ciebie...

Ta noc, w której zostało zanurzone nasze życie.

Ta noc…

 

Wiesz, ja naprawdę cię kocham...

 

Siedzę teraz przy stole i piję, to znaczy piszę.

To znaczy jedno i drugie.

 

A kiedy się zapatrzę z szeroko otwartymi oczami, widzę jak idą w oddali złachmanieni mężczyźni

takim posuwistym krokiem w fufajkach i czapkach uszatkach.

 

Idą po lodowym, śnieżnym piekle syberyjskiej głuszy.

Po pustkowiu. Idący z siekierami drwale

z buchającymi im z ust obłokami pary.

Pod butami trzeszcząca, oślepiająca w słońcu biel.

Usypują się im spod butów grudki lodu. Wspinają się...

 

A ja wspinam się razem z nimi.. Ślizgam się.

Upadam. Wstaję. Idę dalej…

Ivan Denisowicz podaje mi rękę… Skąd tu nagle… Skąd, u licha, Sołżenicyn...

 

Skąd tu nagle… Nie wiem, skąd ta nagła wizja... Doprawdy…

 

Kołuje mi się w głowie.

Majaczą widma

od nadmiaru wrażeń...

 

Szklanka wyślizguje mi się z dłoni. Szklanka na wpół pełna i na wpół pusta.

Z odciskami palców. Z liniami papilarnymi. Z jednoznacznym daktyloskopijnym dowodem

konsumpcji.

 

Wiesz, siedzę i piszę, ale czy to ma być wiersz? Czy to miał być wiersz?

Sam nie wiem, co. Może trochę za dużo wypiłem,

na pewno za dużo,

bo zapomniałem, kto miał być mistrzem nocnej ceremonii…

 

Jurij Kostogłotow? A ten, co tu nagle?

Skąd się tu wziął?

 

Ach, to ten, co umiera na raka i zostało mu pół roku życia.

Idzie, natykając się na motor wyjeżdżający z bramy.

I jedzie wciąż pociągiem do tej kobiety, której nigdy nie spotka, bo wybrała innego.

 

A więc znowu Sołżenicyn.

Wygląda przez okno ubielonej, małej chatki na wiecznym osiedleniu.

Za nią rozległy horyzont. I zmierzch czerwonego słońca w chmurze owadów.

 

Szpaler zielonych topól

majaczący w dali.

Rozwiewane przez wiatr kondensacyjne smugi....

 

Dlaczego to jest

tak daleko?

Tak nieskończenie…

 

Aleksander ubogaca krajobraz jak tylko może.

I coś szepcze do mnie. I coś mówi.

Porusza milczącymi ustami

tak, jak wtedy, kiedy się widzi we śnie.

 

Tak jak wtedy, kiedy mówi coś do mnie mój umarły ojciec. Nie słyszę go. Nie dosłyszę.

Albowiem zagłusza go szum upływającego czasu.

I tętno bijącego serca w tej ekstazie milczącego skupienia.

 

Aleksandrze, mówisz coś do mnie. Wiem, podniosłeś się,

wprawdzie tylko na kolana, ale zawsze. Wiem… Macha ręką, jakby na pożegnanie.

I znika. Rozwiewa się w jakimś uniesieniu podczas odpływającej godziny sierpniowego skwaru.

 

Zostałem sam.

 

Czy ty mnie kochasz? Zwracam się znowu do ciebie, kochana.

To twoje milczenie. Ten twój upór...

 

Wiesz, była tu przed chwilą moja matka. Umarła.

Przed chwilą albo i wieki temu.

Nie wiem.

To wszystko jest zbyt zagmatwane.

 

Stała przy otwartym szeroko oknie, wtedy, opierając się rękami o lastrykowy parapet

któregoś sierpniowego popołudnia. W aureoli słońca jej włosy wznosiły się i opadały, jakby

od oddechu...

 

Lecz… Nie ma. Nie ma jej tu.

Znikła. Była mgnieniem.

Jak ten krótki błysk słońca na szybie poruszanej niczyją ręką.

Jak iskra.

 

I to zniknięcie…

To twoje,

matko…

Pamiętasz?

 

Czy pamiętasz jeszcze?

 

Podziwialiśmy samoloty lecące, te srebrne ptaki w kobaltowym niebie, któregoś tam święta…

I znowu te kondensacyjne smugi,

jakby powracające wciąż w to samo miejsce obłe ciała pierzastych węży...

 

Wtedy...

 

Te majestatyczne, masywne byty,

a jednak lekkie jak piórko.

I ze świstem wiatru

na ostrzach lśniących skrzydeł.

 

Na parapecie srebrna obrączka i łańcuszek. Zostały. I korale z plastiku bez żadnej wartości.

A jednak ..

 

Spójrz, jeśli widzisz.

 

Trzymam właśnie w dłoni twoje przetarte zdjęcie.

Jedyne. Choć nie jedyne wcale z młodości.

 

Popękana emulsja na twarzy,

na powiekach

zmrużonych od blasku.

 

Na krawędziach z plamami zacieków. Wygiętych.

 

Od ciągłych

powtórzeń. 

... Od ciągłych..

 

(Włodzimierz Zastawniak, 2025-08-31)

 

 

Edytowane przez Arsis (wyświetl historię edycji)

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Tańczyły, śpiewały, pijane obłędem, Oszalałe, w upiornych podskokach. Po chwili krótkiej do kotła, równym rzędem, Stały za sobą w ciemności zmrokach.   W kotłach smakołyki się zagotowały: Tłuste mięso z udźca baraniego, Na zakąskę zaś zioła przygotowały I drobinkę kwasu chlebowego.   – Ja, to tamtej mleko zabiorę – za karę, Bo mnie nazwała staruchą starą, Że niby ona wielką posiada wiarę, A ja jestem zgryźliwą poczwarą.   – A ja, to plagę szkodników na pszenicę Ześle sąsiadce, co do kościoła, Wczoraj ledwie – wyobraź sobie – w rocznicę, W biegu na msze poszła chylić czoła,   Wymodlić wybawienie przeklętej duszy, Bo deszcz sprowadziłam na jej pole. Tamtej zeszłorocznej, przeraźliwej suszy Pokonała zawistną niedolę,   A ona, że to niby czary, że szkodzę. Nie pomogę więcej – źli są ludzie. W smutku spuściła głowę. – Od nich pochodzę, Dbali, wychowali, w pocie, w trudzie.   Zamartwiła się nad swoimi słowami, A sumienie poruszyło strunę, Która w duszy – nakazami, zakazami – Drapie niewidzialną oczom łunę.   Wrzask. Na kłótniach i na sporach noc upływa, Zmęczone i rozdrażnione – senne, Na niczym już im nie zależy, nie zbywa. Blisko świt słońca, zorze promienne.   Wtem pojawia się demon, kozioł kudłaty, One w strachu: przewiniła która? Wchodzą z lękiem na latające łopaty – Złego aura: upiorna, ponura.   Matoha syczy, czerwone oczy wbija, Dokładnie ogląda, wzrokiem bada, Czy która nie zwodzi albo nie wywija, Kłamie, oszukuje. To szkarada –   Pomyślały. Pokorny wzrok w ziemię wbity. Na to on: sprawiedliwość – tak Zofio – Wiedźmy, czarodzieja, maga czy wróżbity Jest matką i waszą filozofią.   Straszyć czy szkodzić – nie. Wam pomagać dane. Ziół leczniczych poznałyście sekret, Przepisy na różne choroby podane Nosicie jak podpisany dekret.   Wymagam więc jako strażnik waszej pracy, By morale przestrzegane były, W przeciwnym razie na rozkaz was uraczy Sroga kara. Diabły będą wyły   Z klęski, z zatraty waszej, z waszej głupoty Wyły będą pod niebiosa same, Winne będziecie jeżeliście miernoty Pod odpowiedzialnością złamane.   Wiedźmy w strachu całe przed Matohem stały. Wygląd jego jak demona z piekła: Kozioł zawistny i to kozioł niemały, Oczy czerwone, gęba zaciekła,   Na głowie rogi, zębiska, czarna grzywa, Lecz co innego bardziej przeraża: Odgłos co się z głębi gardła wydobywa, I śmiech, który raczej nie zaraża.   Z piekła rodem, więc dlaczego zapytacie, Czuwa pilnie, by wiedźmy chroniły, A nie wiodły ku zgubie, żalu, utracie? Cóż? Prawo, prawem – tu prawo siły.
    • @KOBIETA - @Berenika97 - @Rafael Marius - dziękuje uśmiechem -
    • @huzarc ...bez nachalności... To był klucz do napisania tych wersów.   Dziękuję, pozdrawiam. 
    • Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      Witam - zawsze tak było - tylko dlaczego -                                                                               Pzdr.serdecznie. @Posem - dzięki - 
    • @tie-break To właśnie w tej słabości mamy siłę, Której nie da nam żaden mur. Pozdrawiam @Berenika97 Mówią — czas uleczy, lecz kłamią jak nikt, czas to tylko mit. Pozdrawiam
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...