Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Historia edycji

Należy zauważyć, że wersje starsze niż 60 dni są czyszczone i nie będą tu wyświetlane
Arsis

Arsis

Szedł z nisko pochyloną głową poboczem pola, piaszczystą drogą. Szedł. Idzie obok kartofliska,

które okrywa potok wieczornego słońca. Cały w pomarańczowej zorzy.

Chłopski malarz. Namalował świat: bydło na rżyskach i pajęczyny babiego lata. Drżące.

Sperlone kroplami rosy.

 

Wiesz…

 

Jesteś tu jeszcze?

 

Idę i jestem tutaj. Idę tak, jak szedłem wtedy, pamiętasz?

Niczego nie pamiętasz.

Już nic nie pamiętasz i nie widzisz, gdyż twoje oczy...

 

Martwe. I takie zimne zimnem kamienia.

Bladego marmuru wyciosanego wieki temu dłutem nieznanego rzeźbiarza…

 

Ale znowu idziemy razem. Idziemy tak,

jak moglibyśmy iść we dwoje. Tak jak moglibyśmy…

 

Idziemy. Idziemy.

I idziemy

raz jeszcze…

 

Stawiamy kroki powolne, jakby w zadumie. Idziemy jak ten sen śniony nagle nad ranem.

Jak ta widziadlana korektura zdarzeń,

co chwyta za gardło jakimś ciężkim westchnieniem.

 

Wypiłem trochę, to prawda. I wypiłem raz jeszcze, wznosząc toast za ciebie. Za nas…

 

Dlaczego milczysz? Spójrz, wznoszę kielich… E, tam, kielich, butelkę całą.

Wznoszę ją pod światło wieczornego słońca.

 

I przez szkło przesącza się światłość pomarańczowa.

Nadciągający wieczór.

I przez szkło, przez płyn przejrzysty,

przez te szkliste turbulencje spienionych majaków…

 

Napijesz się ze mną? Patrz, jest jeszcze trochę. Widzisz? Nic nie widzisz. Ale ja, widzę za ciebie.

 

Nie wypiłem do końca,

albowiem chciałem… chcę zostawić tobie.

 

Stoję w otwartym oknie i patrzę.

Wiatr szarpie gałęziami kasztanów. Szeleści liśćmi.

 

I szepcze. Szepcze.

O, mój Boże, jak szepcze…

 

Na stole leży talerz  okruchami czerstwego chleba.

I mży cały w pozłocie kryształowy wazon

z wetkniętym bukietem czerwonych róż. I te róże. Te róże czerwone…

 

Chodź, napij się ze mną. Na stole lśni butelka.

Podnoszę ją, aby wznieść…

 

Wiesz, był tu przed chwilą mój ojciec.

Przyszedł zza grobu, aby się ze mną napić.

Nie mówił nic, tylko patrzył. I patrzył tymi swoimi oczami.

 

Takimi oczami zasklepionymi czarną ziemią jak u trupa. Był i znikł. Nie powiedział ani słowa…

 

Kielich stoi nadal.

Mój i jego.

Jego i mój…

Był i nie ma, choć przed chwilą jeszcze…

 

Wiesz, ćwiczę wirtuozerskie szlify chorobliwej fantasmagorii.

I próbuję przecisnąć się przez ścianę.

Atomy mojego ciała

łączą się z atomami tynku, zaprawy murarskiej i cegieł.

 

Lecz nie mogę. Utykam, gdzieś pomiędzy. Nie potrafię przebrnąć jeszcze tej otchłani czasu.

Choć jestem już bliski poznania tajemnicy przemieszania się w czasie.

 

Wiesz, to jest w zasadzie proste.

Bardzo proste…

Wystarczy tylko…

 

Zamykam oczy. Zaciskam szczelnie powieki.

I widzę jak idzie ten malarz chłopski

i maluje odręcznie dym płynący z łęciny, nad lasem idący...

 

Mimo że cierpi

na bóle głowy

i zaniki pamięci.

 

Ogląda swoje dłonie, palce.

Licząc odciski, rdzę z lemieszy zdziera.

 

(Włodzimierz Zastawniak, 2025-08-10)

 

 

Arsis

Arsis

Szedł z nisko pochyloną głową poboczem pola, piaszczystą drogą. Szedł. Idzie obok kartofliska,

które okrywa potok wieczornego słońca. Cały w pomarańczowej zorzy.

Chłopski malarz. Namalował świat: bydło na rżyskach i pajęczyny babiego lata. Drżące.

Sperlone kroplami rosy.

 

Wiesz…

 

Jesteś tu jeszcze?

 

Idę i jestem tutaj. Idę tak, jak szedłem wtedy, pamiętasz?

Niczego nie pamiętasz.

Już nic nie pamiętasz i nie widzisz, gdyż twoje oczy...

 

Martwe. I takie zimne zimnem kamienia.

Bladego marmuru wyciosanego wieki temu dłutem nieznanego rzeźbiarza…

 

Ale znowu idziemy razem. Idziemy tak,

jak moglibyśmy iść we dwoje. Tak jak moglibyśmy…

 

Idziemy. Idziemy.

I idziemy

raz jeszcze…

 

Stawiamy kroki powolne, jakby w zadumie. Idziemy jak ten sen śniony nagle nad ranem.

Jak ta widziadlana korektura zdarzeń,

co chwyta za gardło jakimś ciężkim westchnieniem.

 

Wypiłem trochę, to prawda. I wypiłem raz jeszcze, wznosząc toast za ciebie. Za nas…

 

Dlaczego milczysz? Spójrz, wznoszę kielich… E, tam, kielich, butelkę całą.

Wznoszę ją pod światło wieczornego słońca.

 

I przez szkło przesącza się światłość pomarańczowa.

Nadciągający wieczór.

I przez szkło, przez płyn przejrzysty,

przez te szkliste turbulencje spienionych majaków…

 

Napijesz się ze mną? Patrz, jest jeszcze trochę. Widzisz? Nic nie widzisz. Ale ja, widzę za ciebie.

 

Nie wypiłem do końca,

albowiem chciałem… chcę zostawić tobie.

 

Stoję w otwartym oknie i patrzę.

Wiatr szarpie gałęziami kasztanów. Szeleści liśćmi.

 

I szepcze. Szepcze.

O, mój Boże, jak szepcze…

 

Na stole leży talerz. Mży cały w pozłocie kryształowy wazon

z wetkniętym bukietem czerwonych róż. I te róże. Te róże czerwone…

 

Chodź, napij się ze mną. Na stole lśni butelka.

Podnoszę ją, aby wznieść…

 

Wiesz, był tu przed chwilą mój ojciec.

Przyszedł zza grobu, aby się ze mną napić.

Nie mówił nic, tylko patrzył. I patrzył tymi swoimi oczami.

 

Takimi oczami zasklepionymi czarną ziemią jak u trupa. Był i znikł. Nie powiedział ani słowa…

 

Kielich stoi nadal.

Mój i jego.

Jego i mój…

Był i nie ma, choć przed chwilą jeszcze…

 

Wiesz, ćwiczę wirtuozerskie szlify chorobliwej fantasmagorii.

I próbuję przecisnąć się przez ścianę.

Atomy mojego ciała

łączą się z atomami tynku, zaprawy murarskiej i cegieł.

 

Lecz nie mogę. Utykam, gdzieś pomiędzy. Nie potrafię przebrnąć jeszcze tej otchłani czasu.

Choć jestem już bliski poznania tajemnicy przemieszania się w czasie.

 

Wiesz, to jest w zasadzie proste.

Bardzo proste…

Wystarczy tylko…

 

Zamykam oczy. Zaciskam szczelnie powieki.

I widzę jak idzie ten malarz chłopski

i maluje odręcznie dym płynący z łęciny, nad lasem idący...

 

Mimo że cierpi

na bóle głowy

i zaniki pamięci.

 

Ogląda swoje dłonie, palce.

Licząc odciski, rdzę z lemieszy zdziera.

 

(Włodzimierz Zastawniak, 2025-08-10)

 

 

Arsis

Arsis

Szedł z nisko pochyloną głową poboczem pola, piaszczystą drogą. Szedł. Idzie obok kartofliska,

które okrywa potok wieczornego słońca. Cały w pomarańczowej zorzy.

Chłopski malarz. Namalował świat: bydło na rżyskach i pajęczyny babiego lata. Drżące.

Sperlone kroplami rosy.

 

Wiesz…

 

Jesteś tu jeszcze?

 

Idę i jestem tutaj. Idę tak, jak szedłem wtedy, pamiętasz?

Niczego nie pamiętasz.

Już nic nie pamiętasz i nie widzisz, gdyż twoje oczy...

 

Martwe. I takie zimne zimnem kamienia.

Bladego marmuru wyciosanego wieki temu dłutem nieznanego rzeźbiarza…

 

Ale znowu idziemy razem. Idziemy tak,

jak moglibyśmy iść we dwoje. Tak jak moglibyśmy…

 

Idziemy. Idziemy.

I idziemy

raz jeszcze…

 

Stawiamy kroki powolne, jakby w zadumie. Idziemy jak ten sen śniony nagle nad ranem.

Jak ta widziadlana korektora zdarzeń,

co chwyta za gardło jakimś ciężkim westchnieniem.

 

Wypiłem trochę, to prawda. I wypiłem raz jeszcze, wznosząc toast za ciebie. Za nas…

 

Dlaczego milczysz? Spójrz, wznoszę kielich… E, tam, kielich, butelkę całą.

Wznoszę ją pod światło wieczornego słońca.

 

I przez szkło przesącza się światłość pomarańczowa.

Nadciągający wieczór.

I przez szkło, przez płyn przejrzysty,

przez te szkliste turbulencje spienionych majaków…

 

Napijesz się ze mną? Patrz, jest jeszcze trochę. Widzisz? Nic nie widzisz. Ale ja, widzę za ciebie.

 

Nie wypiłem do końca,

albowiem chciałem… chcę zostawić tobie.

 

Stoję w otwartym oknie i patrzę.

Wiatr szarpie gałęziami kasztanów. Szeleści liśćmi.

 

I szepcze. Szepcze.

O, mój Boże, jak szepcze…

 

Na stole leży talerz. Mży cały w pozłocie kryształowy wazon

z wetkniętym bukietem czerwonych róż. I te róże. Te róże czerwone…

 

Chodź, napij się ze mną. Na stole lśni butelka.

Podnoszę ją, aby wznieść…

 

Wiesz, był tu przed chwilą mój ojciec.

Przyszedł zza grobu, aby się ze mną napić.

Nie mówił nic, tylko patrzył. I patrzył tymi swoimi oczami.

 

Takimi oczami zasklepionymi czarną ziemią jak u trupa. Był i znikł. Nie powiedział ani słowa…

 

Kielich stoi nadal.

Mój i jego.

Jego i mój…

Był i nie ma, choć przed chwilą jeszcze…

 

Wiesz, ćwiczę wirtuozerskie szlify chorobliwej fantasmagorii.

I próbuję przecisnąć się przez ścianę.

Atomy mojego ciała

łączą się z atomami tynku, zaprawy murarskiej i cegieł.

 

Lecz nie mogę. Utykam, gdzieś pomiędzy. Nie potrafię przebrnąć jeszcze tej otchłani czasu.

Choć jestem już bliski poznania tajemnicy przemieszania się w czasie.

 

Wiesz, to jest w zasadzie proste.

Bardzo proste…

Wystarczy tylko…

 

Zamykam oczy. Zaciskam szczelnie powieki.

I widzę jak idzie ten malarz chłopski

i maluje odręcznie dym płynący z łęciny, nad lasem idący...

 

Mimo że cierpi

na bóle głowy

i zaniki pamięci.

 

Ogląda swoje dłonie, palce.

Licząc odciski, rdzę z lemieszy zdziera.

 

(Włodzimierz Zastawniak, 2025-08-10)

 

 

Arsis

Arsis

Szedł z nisko pochyloną głową poboczem pola, piaszczystą drogą. Szedł. Idzie obok kartofliska,

które okrywa potok wieczornego słońca. Cały w pomarańczowej zorzy.

Chłopski malarz. Namalował świat: bydło na rżyskach i pajęczyny babiego lata. Drżące.

Sperlone kroplami rosy.

 

Wiesz…

 

Jesteś tu jeszcze?

 

Idę i jestem tutaj. Idę tak, jak szedłem wtedy, pamiętasz?

Niczego nie pamiętasz.

Już nic nie pamiętasz i nie widzisz, gdyż twoje oczy...

 

Martwe. I takie zimne zimnem kamienia.

Bladego marmuru wyciosanego wieki temu dłutem nieznanego rzeźbiarza…

 

Ale znowu idziemy razem. Idziemy tak,

jak moglibyśmy iść we dwoje. Tak jak moglibyśmy…

 

Idziemy. Idziemy.

I idziemy

raz jeszcze…

 

Stawiamy kroki powolne, jakby w zadumie. Idziemy jak ten sen śniony nagle nad ranem.

Jak ta widziadlana korektora zdarzeń,

co chwyta za gardło jakimś ciężkim westchnieniem.

 

Wypiłem trochę, to prawda. I wypiłem raz jeszcze, wznosząc toast za ciebie. Za nas…

 

Dlaczego milczysz? Spójrz, wznoszę kielich… E, tam, kielich, butelkę całą.

Wznoszę ją pod światło wieczornego słońca.

 

I przez szkło przesącza się światłość pomarańczowa.

Nadciągający wieczór.

I przez szkło, przez płyn przejrzysty,

przez te szkliste turbulencje spienionych majaków…

 

Napijesz się ze mną? Patrz, jest jeszcze trochę. Widzisz? Nic nie widzisz. Ale ja, widzę za ciebie.

 

Nie wypiłem do końca,

albowiem chciałem… chcę zostawić tobie.

 

Stoję w otwartym oknie i patrzę.

Wiatr szarpie gałęziami kasztanów. Szeleści liśćmi.

 

I szepcze. Szepcze.

O, mój Boże, jak szepcze…

 

Na stole leży talerz. Mży cały w pozłocie kryształowy wazon

z wetkniętym bukietem czerwonych róż. I te róże. Te róże czerwone…

 

Choć, napij się ze mną. Na stole lśni butelka.

Podnoszę ją, aby wznieść…

 

Wiesz, był tu przed chwilą mój ojciec.

Przyszedł zza grobu, aby się ze mną napić.

Nie mówił nic, tylko patrzył. I patrzył tymi swoimi oczami.

 

Takimi oczami zasklepionymi czarną ziemią jak u trupa. Był i znikł. Nie powiedział ani słowa…

 

Kielich stoi nadal.

Mój i jego.

Jego i mój…

Był i nie ma, choć przed chwilą jeszcze…

 

Wiesz, ćwiczę wirtuozerskie szlify chorobliwej fantasmagorii.

I próbuję przecisnąć się przez ścianę.

Atomy mojego ciała

łączą się z atomami tynku, zaprawy murarskiej i cegieł.

 

Lecz nie mogę. Utykam, gdzieś pomiędzy. Nie potrafię przebrnąć jeszcze tej otchłani czasu.

Choć jestem już bliski poznania tajemnicy przemieszania się w czasie.

 

Wiesz, to jest w zasadzie proste.

Bardzo proste…

Wystarczy tylko…

 

Zamykam oczy. Zaciskam szczelnie powieki.

I widzę jak idzie ten malarz chłopski

i maluje odręcznie dym płynący z łęciny, nad lasem idący...

 

Mimo że cierpi

na bóle głowy

i zaniki pamięci.

 

Ogląda swoje dłonie, palce.

Licząc odciski, rdzę z lemieszy zdziera.

 

(Włodzimierz Zastawniak, 2025-08-10)

 

 

Arsis

Arsis

Szedł z nisko pochyloną głową poboczem pola, piaszczystą drogą. Szedł. Idzie obok kartofliska,

które okrywa potok wieczornego słońca. Cały w pomarańczowej zorzy.

Chłopski malarz. Namalował świat: bydło na rżyskach i pajęczyny babiego lata. Drżące.

Sperlone kroplami rosy.

 

Wiesz…

 

Jesteś tu jeszcze?

 

Idę i jestem tutaj. Idę tak, jak szedłem wtedy, pamiętasz?

Niczego nie pamiętasz.

Już nic nie pamiętasz i nie widzisz, gdyż twoje oczy.

 

Martwe. I takie zimne zimnem kamienia.

Bladego marmuru wyciosanego wieki temu dłutem nieznanego rzeźbiarza…

 

Ale znowu idziemy razem. Idziemy tak,

jak moglibyśmy iść we dwoje. Tak jak moglibyśmy…

 

Idziemy. Idziemy.

I idziemy

raz jeszcze…

 

Stawiamy kroki powolne, jakby w zadumie. Idziemy jak ten sen śniony nagle nad ranem.

Jak ta widziadlana korektora zdarzeń,

co chwyta za gardło jakimś ciężkim westchnieniem.

 

Wypiłem trochę, to prawda. I wypiłem raz jeszcze, wznosząc toast za ciebie. Za nas…

 

Dlaczego milczysz? Spójrz, wznoszę kielich… E, tam, kielich, butelkę całą.

Wznoszę ją pod światło wieczornego słońca.

 

I przez szkło przesącza się światłość pomarańczowa.

Nadciągający wieczór.

I przez szkło, przez płyn przejrzysty,

przez te szkliste turbulencje spienionych majaków…

 

Napijesz się ze mną? Patrz, jest jeszcze trochę. Widzisz? Nic nie widzisz. Ale ja, widzę za ciebie.

 

Nie wypiłem do końca,

albowiem chciałem… chcę zostawić tobie.

 

Stoję w otwartym oknie i patrzę.

Wiatr szarpie gałęziami kasztanów. Szeleści liśćmi.

 

I szepcze. Szepcze.

O, mój Boże, jak szepcze…

 

Na stole leży talerz. Mży cały w pozłocie kryształowy wazon

z wetkniętym bukietem czerwonych róż. I te róże. Te róże czerwone…

 

Choć, napij się ze mną. Na stole lśni butelka.

Podnoszę ją, aby wznieść…

 

Wiesz, był tu przed chwilą mój ojciec.

Przyszedł zza grobu, aby się ze mną napić.

Nie mówił nic, tylko patrzył. I patrzył tymi swoimi oczami.

 

Takimi oczami zasklepionymi czarną ziemią jak u trupa. Był i znikł. Nie powiedział ani słowa…

 

Kielich stoi nadal.

Mój i jego.

Jego i mój…

Był i nie ma, choć przed chwilą jeszcze…

 

Wiesz, ćwiczę wirtuozerskie szlify chorobliwej fantasmagorii.

I próbuję przecisnąć się przez ścianę.

Atomy mojego ciała

łączą się z atomami tynku, zaprawy murarskiej i cegieł.

 

Lecz nie mogę. Utykam, gdzieś pomiędzy. Nie potrafię przebrnąć jeszcze tej otchłani czasu.

Choć jestem już bliski poznania tajemnicy przemieszania się w czasie.

 

Wiesz, to jest w zasadzie proste.

Bardzo proste…

Wystarczy tylko…

 

Zamykam oczy. Zaciskam szczelnie powieki.

I widzę jak idzie ten malarz chłopski

i maluje odręcznie dym płynący z łęciny, nad lasem idący...

 

Mimo że cierpi

na bóle głowy

i zaniki pamięci.

 

Ogląda swoje dłonie, palce.

Licząc odciski, rdzę z lemieszy zdziera.

 

(Włodzimierz Zastawniak, 2025-08-10)

 

 

Arsis

Arsis

Szedł z nisko pochyloną głową poboczem pola, piaszczystą drogą. Szedł. Idzie obok kartofliska,

które okrywa potok wieczornego słońca. Cały w pomarańczowej zorzy.

Chłopski malarz. Namalował świat: bydło na rżyskach i pajęczyny babiego lata. Drżące.

Sperlone kroplami rosy.

 

Wiesz…

 

Jesteś tu jeszcze?

 

Idę i jestem tutaj. Idę tak, jak szedłem wtedy, pamiętasz?

Niczego nie pamiętasz.

Już nic nie pamiętasz i nie widzisz, gdyż twoje oczy.

 

Martwe. I takie zimne zimnem kamienia.

Bladego marmuru wyciosanego wieki temu dłutem nieznanego rzeźbiarza…

 

Ale znowu idziemy razem. Idziemy tak,

jak moglibyśmy iść we dwoje. Tak jak moglibyśmy…

 

Idziemy. Idziemy.

I idziemy

raz jeszcze…

 

Stawiamy kroki powolne, jakby w zadumie. Idziemy jak ten sen śniony nagle nad ranem.

Jak ta widziadlana korektora zdarzeń,

co chwyta za gardło jakimś ciężkim westchnieniem.

 

Wypiłem trochę, to prawda. I wypiłem raz jeszcze, wznosząc toast za ciebie. Za nas…

 

Dlaczego milczysz? Spójrz, wznoszę kielich… E, tam, kielich, butelkę całą.

Wznoszę ją pod światło wieczornego słońca.

 

I przez szkło przesącza się światłość pomarańczowa.

Nadciągający wieczór.

I przez szkło, przez płyn przejrzysty,

przez te szkliste turbulencje spienionych majaków…

 

Napijesz się ze mną? Patrz, jest jeszcze trochę. Widzisz. Nie widzisz. Ale ja, widzę za ciebie.

 

Nie wypiłem do końca,

albowiem chciałem… chcę zostawić tobie.

 

Stoję w otwartym oknie i patrzę.

Wiatr szarpie gałęziami kasztanów. Szeleści liśćmi.

 

I szepcze. Szepcze.

O, mój Boże, jak szepcze…

 

Na stole leży talerz. Mży cały w pozłocie kryształowy wazon

z wetkniętym bukietem czerwonych róż. I te róże. Te róże czerwone…

 

Choć, napij się ze mną. Na stole lśni butelka.

Podnoszę ją, aby wznieść…

 

Wiesz, był tu przed chwilą mój ojciec.

Przyszedł zza grobu, aby się ze mną napić.

Nie mówił nic, tylko patrzył. I patrzył tryni swoimi oczami.

 

Takimi oczami zasklepionymi czarną ziemią jak u trupa. Był i znikł. Nie powiedział ani słowa…

 

Kielich stoi nadal.

Mój i jego.

Jego i mój…

Był i nie ma, choć przed chwilą jeszcze…

 

Wiesz, ćwiczę wirtuozerskie szlify chorobliwej fantasmagorii.

I próbuję przecisnąć się przez ścianę.

Atomy mojego ciała

łączą się z atomami tynku, zaprawy murarskiej i cegieł.

 

Lecz nie mogę. Utykam, gdzieś pomiędzy. Nie potrafię przebrnąć jeszcze tej otchłani czasu.

Choć jestem już bliski poznania tajemnicy przemieszania się w czasie.

 

Wiesz, to jest w zasadzie proste.

Bardzo proste…

Wystarczy tylko…

 

Zamykam oczy. Zaciskam szczelnie powieki.

I widzę jak idzie ten malarz chłopski

i maluje odręcznie dym płynący z łęciny, nad lasem idący...

 

Mimo że cierpi

na bóle głowy

i zaniki pamięci.

 

Ogląda swoje dłonie, palce.

Licząc odciski, rdzę z lemieszy zdziera.

 

(Włodzimierz Zastawniak, 2025-08-10)

 

 



  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Sarkastyczny uśmiech głupca, jesteś taki śmiały. Wszystko to iluzja, tarcza, co zatrzymuje strzały, by świat nie wiedział, jak naprawdę jesteś mały. Mur, który chroni to, co tak bardzo chcesz ukryć, łatwo byłoby skruszyć, gdybyś choć na chwilę opuścił wartę, przestał zgrywać bohatera i pozwolił nam zacząć od zera. Wiedziałbyś, że jesteśmy tacy sami — wzbraniamy się przed łzami, chronimy kłamstwami. Choć wiem, że to oznacza serię pocisków w dłonie tak pełne odcisków, wiedz, że jestem obok. Nie musisz być jak posąg. Pozwól mi być bohaterem, twym szczęśliwym zakończeniem
    • Nieskończoność należy pomierzyć, temu cos uszczknąć, bo się nie należy... Pzdr.
    • Umieram - przebita obłokiem Rogatki podświadomości.  Ktoś dostał awizo z moim zniknięciem Uwaga: fatamorgana!  Brak obojętności.  Budzę się we fiolecie Wielu rzeczy nie pamiętam Do kilku - nie można mnie zmusić Knebel ustom nic nie da: wolnością też można dusić Smutne to:  poddajemy się - na mapie każdego świata I nie płacimy pieniędzmi:  spłacą nas dni, miesiące i lata w połowie - zmarnowane: ''Czy znajdę w końcu szczęście?''   przez takie trywialne pytanie ... 
    • Najgorszy architekt - czas. Rzeźbi fundamenty z oszustw i spękanych głazów. Życie to bezustanne umieranie, nawet jeśli się ma własnego "koucza" czy metr kwadratowy w Château d'Armainvilliers. Nawet - jeśli urodziłeś się na przełomie dzisiaj i wczoraj. Życie to rzeka, która prędzej czy później porywa wszystkich. I nagle masz o -dziesiąt lat więcej. I już nie jesteś w "mejnstrimie." Przepiękne akwarele, pastelowe pastisze bezludnych wysp w miejskich dżunglach.  Huśtawka nastrojów - na której człowiek siedzi sam jak ten palec.  W tle - karuzela sklecona z zerwanych mostów. Zrobię im fotkę. Kwiecień przemknął niezauważony,  wiosna po raz kolejny nie złapała bukietu. Piosenki mimo to - piszą się same, piosenki - pełne puchu, piór (wiecznych) i (wiecznych) niedomówień. Balony w kształcie serca w cudzym oknie na świat. Nie wiem, czy dziejemy się naprawdę, ale od tej chwili chyba nawet w nic ...   Zacznę sobie wierzyć.  
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...