Ona miała włosy jak ogień,
a on śmiał się jak benzyna.
Skradli motor z dachu motelu
i pojechali tam, gdzie kończy się mapa.
W ustach mieli sól,
a między nogami -- lato.
Lizał jej serce jak lody waniliowe,
ona wgryzała się w jego sny jak dzika winorośl.
Brat i siostra krwi,
kochankowie bez metryki,
bez prawa jazdy, bez przyszłości --
tylko dzikie oczy i skóra jak napięty żagiel.
Zamiast walizek -- oddechy.
Zamiast celu -- język świata.
Plaża nie miała granic --
oni też nie.
Śmiali się w twarz księżycowi,
rozbierali się z rozsądku jak z ciuchów.
Słońce pieściło ich językiem,
a potem spali w cieniu wydm,
jak dzikie psy,
syci miłością, głodni jutra.
Aż we śnie czyjś cień musnął stacyjkę,
i przez mgnienie zniknęli –
bez siebie, bez tchnienia,
tylko z echem, co w pustce się kruszyło.
Lecz zaraz, gdy świt dotknął rzęs,
mówili sobie „na zawsze”
z winem na ustach i piaskiem w zębach.
Nikt ich nie rozumiał --
i dobrze.
Miłość była dzika.
A dzikie nie musi się troszczyć o jutro.
Na mapie zostali jak cień bez ciała --
piach we włosach,
płonące serce,
błękit wolności, który nie zna granic,
i słońce, które nigdy nie gaśnie.