Drzewa zapadają w zimowy sen,
a ja, wracając z odległych,
wydeptanych ścieżek,
czuję oddech nieba,
wilgotny od deszczu i wspomnień.
Witasz mnie pocałunkiem;
cichym, znajomym-
jego smak kryje subtelną gorycz,
cichy ból,
jak koniec czegoś, co kiedyś lśniło.
Listopad ma inny odcień,
pozbawiony słodyczy;
przywożę ze sobą marzenia,
kruche jak szkło,
a ty pozostajesz z cieniami,
reliktami przeszłości.
Mogłabym odegrać tę rolę,
pozwolić śmiechowi zabrzmieć pusto,
mogłabym poddać się oswojonej
bliskości,miłości
lecz posmakowałam surowych krawędzi wolności.
Teraz pragnę prawdy, która się nie łamie,
radości, co nie zna kompromisu;
być całą, nieujarzmioną, po prostu być.