Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Historia edycji

Należy zauważyć, że wersje starsze niż 60 dni są czyszczone i nie będą tu wyświetlane
Arsis

Arsis

Ja tu idę. Ja tu znowu idę. Jestem. Jestem tutaj. Jestem wciąż. Umierając widziałem półprzymknięte

oko swojego własnego ciała. Widziałem siebie w dole. Przed sobą. Obok. Ja, jako: nie-ja. Albo: ja-

on. Albo: ja-ono. Albo…

 

Moje ciało. Martwa powłoka. Zardzewiała skorupa pełna zeschniętych grud ziemi i w podartych

łachmanach.. Oblepiona, brudna bryła. Pełna blizn, rakowatych narośli.

 

Na drodze tej mijałem siebie i mijam nadal. W obrośniętych zielskiem bezdrożach. W deszczu.

Albo w słońcu padającym z ukosa.

W tnących jak miecze ostrych smugach promieni Roentgena.

 

Między gałęziami. W szeleście liści. W wątłych łodygach. Zielonych.

Refleksy nie dające spokoju.

Efekt stroboskopu.

Wywołujące epilepsję migotania i blaski.

 

Czarny dom. Samotny. Dom umarły. I cichy. Dom, w którym ojciec konał do białego świtu.

I wołał. Wołał, mając zaciśnięte powieki.

I wołał Marię. Nawoływał jakąś niedosiężną i milczącą Marię…

 

„Mario, Mario!”

 

I leżał nieprzytomny w rzygowinach

zmieszanych z krwią.

I robił pod siebie, tonąc w coraz większej kałuży.

 

„Mario, Mario!” –

padało

nieustannie.

W mdłym świetle wiszącej lampy.

 

Z uporem maniaka.

 

Z występującą na zimne już usta śliną. Wygięty w łuk doznawał wniebowstąpienia z wytrzeszczem

zdziwionych oczu. Z charczącym oddechem i z wyciekającym z nosa życiem.

Zimne zesztywnienie oblazło sufit i ściany w monotonnym glissando syreny alarmowej.

 

Na stepie.

 

Na pustkowiu sinym jak lodowate wargi trupa. Trwająca ewakuacja.

W szarości

deszczowych chmur.

 

W krzyku upiornej samotności

jakieś upiory.

Lidzie w maskach.

 

Przedzierające się zwidy

w rozbłyskującym od promieniowania powietrzu.

 

W mżących pikselach

wysypujących się

z ekranów martwych telewizorów.

 

Rozkołysane ciężarówki

z szarymi pakami.

Ciężarówki rozchlapujące błotnistą breję w kondukcie.

 

W żałobnej oprawie wniebowzięcia. Głosy z megafonów. Zachrypnięte zrywy.

 

Słowa.

 

Urywane frazy…Trzaski i piski.

Szmery pulsujących,

głośnikowych membran.

Sto razy. Jeszcze tutaj. I jeszcze.

W mroku rozpadliny przecinającej ziemię.

 

Stada kraczących kruków czarnych jak bezgwiezdna otchłań nocy.

 

Ciemno. Ciemno.

 

Ja tu byłem.

I jestem.

 

Jesteś tu jeszcze?

 

Widzę, jakby

wystające zewsząd ręce.

 

Jakieś kikuty wyrastające z ziemi. Spalone

 

Byłem tu

kiedyś,

będąc jeszcze.

 

I będąc znowu, nie byłem tu nigdy.

 

Ale jestem znowu, tak jak ty nie byłaś tu nigdy.

Albo byłaś od zawsze, tylko w miejscu nieistnienia.

 

Majaki. Majaki.

 

Zwidy.

 

Trwająca

nukleosynteza.

 

Wielki Wybuch. I znowu czarna otchłań. Wirujące dno. Wsysająca wszystko nicość.

 

W sąsiednim pokoju półmrok.

Na stoliku.

Na biurku stoi głowa z kamienia. Zresztą nie tylko jedna.

 

Całe ich roje.

 

Jakieś niedokończone popiersia. Wlepiające wzrok nie wiadomo w co.

 

Na podłodze lezące truchło w stosie rozsypanych piór i z czaszką jakiegoś ptaka. Jakiegoś dziobaka

bez oczu.

 

Gdzieś z ukrycia, dochodzi cichy szmer

nieskończonego wzrostu.

Miliony. Miliardy komórek. Tryliony nie wiadomo czego...

 

Czegoś nie stąd i nie stamtąd…

Czegoś, co zajmuje wciąż nowe obszary...

 

Na migoczących

ścianach

plamy zacieków.

 

Kreski popękanego tynku…

Jakieś gestykulacje

w ciągłych powtórzeniach, pertraktacje na migi.

 

Wśród cienistych sobowtórów rozchodzą się echa szyderczego śmiechu.

 

Zniża swój koszący lot ukrzyżowana

na strunach powietrza śmierć.

Jest coraz bliżej i oblizuje się lubieżnie.

Z rozwartym szeroko czerwonym łonem. Pulsującym wnętrzem.

 

Wilgotnym...

 

Poruszająca szczypcami. Wolno. Bardzo wolno...

 

Halucynogenne omamy. Głosy w mojej głowie. W głośnikach wielkich radiol nieustanne wezwania.

Komunikaty…

 

Na piaszczystej drodze.

W szmerze

straszliwej radiacji.

 

W szumie gorączkowej maligny, przemknęła gdzieś moja umarła już matka.

 

Przeszła w cichym utajeniu, w sennej godzinie. W piaszczystym pyle, któregoś dnia lata. Wśród

skwaru.

 

Mijam procesję splątanych ze sobą widm

o jednakowych twarzach. Zamazanych.

 

Korowód mgielnych oparów

jakiegoś cierpienia.

 

Przepływają. Płyną. Idą…

Cichym stąpaniem wypełniają ziemię.

 

(Włodzimierz Zastawniak, 2024-11-08)

 

 

 

 

 

Arsis

Arsis

Ja tu idę. Ja tu znowu idę. Jestem. Jestem tutaj. Jestem wciąż. Umierając widziałem półprzymknięte

oko swojego własnego ciała. Widziałem siebie w dole. Przed sobą. Obok. Ja, jako: nie-ja. Albo: ja-

on. Albo: ja-ono. Albo…

 

Moje ciało. Martwa powłoka. Zardzewiała skorupa pełna zeschniętych grud ziemi i w podartych

łachmanach.. Oblepiona, brudna bryła. Pełna blizn, rakowatych narośli.

 

Na drodze tej mijałem siebie i mijam nadal. W obrośniętych zielskiem bezdrożach. W deszczu.

Albo w słońcu padającym z ukosa.

W tnących jak miecze ostrych smugach promieni Roentgena.

 

Między gałęziami. W szeleście liści. W wątłych łodygach. Zielonych.

Refleksy nie dające spokoju.

Efekt stroboskopu.

Wywołujące epilepsję migotania i blaski.

 

Czarny dom. Samotny. Dom umarły. I cichy. Dom, w którym ojciec konał do białego świtu.

I wołał. Wołał, mając zaciśnięte powieki.

I wołał Marię. Nawoływał jakąś niedosiężną i milczącą Marię…

 

„Mario, Mario!”

 

I leżał nieprzytomny w rzygowinach

zmieszanych z krwią.

I robił pod siebie, tonąc w coraz większej kałuży.

 

„Mario, Mario!” –

padało

nieustannie.

W mdłym świetle wiszącej lampy.

 

Z uporem maniaka.

 

Z występującą na zimne już usta śliną. Wygięty w łuk doznawał wniebowstąpienia z wytrzeszczem

zdziwionych oczu. Z charczącym oddechem i z wyciekającym z nosa życiem.

Zimne zesztywnienie oblazło sufit i ściany w monotonnym glissando syreny alarmowej.

 

Na stepie.

 

Na pustkowiu sinym jak lodowate wargi trupa. Trwająca ewakuacja.

W szarości

deszczowych chmur.

 

W krzyku upiornej samotności

jakieś upiory.

Lidzie w maskach.

 

Przedzierające się zwidy

w rozbłyskującym od promieniowania powietrzu.

 

W mżących pikselach

wysypujących się

z ekranów martwych telewizorów.

 

Rozkołysane ciężarówki

z szarymi pakami.

Ciężarówki rozchlapujące błotnistą breję w kondukcie.

 

W żałobnej oprawie wniebowzięcia. Głosy z megafonów. Zachrypnięte zrywy.

 

Słowa.

 

Urywane frazy…Trzaski i piski.

Szmery pulsujących,

głośnikowych membran.

Sto razy. Jeszcze tutaj. I jeszcze.

W mroku rozpadliny przecinającej ziemię.

 

Stada kraczących kruków czarnych jak bezgwiezdna otchłań nocy.

 

Ciemno. Ciemno.

 

Ja tu byłem.

I jestem.

 

Jesteś tu jeszcze?

 

Widzę, jakby

wystające zewsząd ręce.

 

Jakieś kikuty wyrastające z ziemi. Spalone

 

Byłem tu

kiedyś,

będąc jeszcze.

 

I będąc znowu, nie byłem tu nigdy.

 

Ale jestem znowu, tak jak ty nie byłaś tu nigdy.

Albo byłaś od zawsze, tylko w miejscu nieistnienia.

 

Majaki. Majaki.

 

Zwidy.

 

Trwająca

nukleosynteza.

 

Wielki Wybuch. I znowu czarna otchłań. Wirujące dno. Wsysająca wszystko nicość.

 

W sąsiednim pokoju półmrok.

Na stoliku.

Na biurku stoi głowa z kamienia. Zresztą nie tylko jedna.

 

Całe ich roje.

 

Jakieś niedokończone popiersia. Wlepiające wzrok nie wiadomo w co.

 

Na podłodze lezące truchło w stosie rozsypanych piór i z czaszką jakiegoś ptaka. Jakiegoś dziobaka

bez oczu.

 

Gdzieś z ukrycia, dochodzi cichy szmer

nieskończonego wzrostu.

Miliony. Miliardy komórek. Tryliony nie wiadomo czego...

 

Czegoś nie stąd i nie stamtąd…

Czegoś, co zajmuje wciąż nowe obszary...

 

Na migoczących

ścianach

plamy zacieków.

 

Kreski popękanego tynku…

Jakieś gestykulacje

w ciągłych powtórzeniach, pertraktacje na migi.

 

Wśród cienistych sobowtórów rozchodzą się echa szyderczego śmiechu.

 

Zniża swój koszący lot ukrzyżowana

na strunach powietrza śmierć.

Jest coraz bliżej i oblizuje się lubieżnie.

Z rozwartym szeroko czerwonym łonem. Pulsującym wnętrzem.

 

Wilgotnym...

 

Poruszająca szczypcami. Wolno. Bardzo wolno...

 

Halucynogenne omamy. Głosy w mojej głowie. W głośnikach wielkich radiol nieustanne wezwania.

Komunikaty…

 

Na piaszczystej drodze.

W szmerze

straszliwej radiacji.

 

W szumie gorączkowej maligny, przemknęła gdzieś moja umarła już matka.

 

Przeszła w cichym utajeniu, w sennej godzinie. W piaszczystym pyle, któregoś dnia lata. Wśród

skwaru.

 

Mijam procesję splątanych ze sobą widm

o jednakowych twarzach. Zamazanych.

 

Korowód mgielnych oparów

jakiegoś cierpienia.

 

Przepływają. Płyną. Idą…

Cichym stąpaniem wypełniają pustkę.

 

(Włodzimierz Zastawniak, 2024-11-08)

 

 

 

 

 

Arsis

Arsis

Ja tu idę. Ja tu znowu idę. Jestem. Jestem tutaj. Jestem wciąż. Umierając widziałem półprzymknięte

oko swojego własnego ciała. Widziałem siebie w dole. Przed sobą. Obok. Ja, jako: nie-ja. Albo: ja-

on. Albo: ja-ono. Albo…

 

Moje ciało. Martwa powłoka. Zardzewiała skorupa pełna zeschniętych grud ziemi i w podartych

łachmanach.. Oblepiona, brudna bryła. Pełna blizn, rakowatych narośli.

 

Na drodze tej mijałem siebie i mijam nadal. W obrośniętych zielskiem bezdrożach. W deszczu.

Albo w słońcu padającym z ukosa.

W tnących jak miecze ostrych smugach promieni Roentgena.

 

Między gałęziami. W szeleście liści. W wątłych łodygach. Zielonych.

Refleksy nie dające spokoju.

Efekt stroboskopu.

Wywołujące epilepsję migotania i blaski.

 

Czarny dom. Samotny. Dom umarły. I cichy. Dom, w którym ojciec konał do białego świtu.

I wołał. Wołał, mając zaciśnięte powieki.

I wołał Marię. Nawoływał jakąś niedosiężną i milczącą Marię…

 

„Mario, Mario!”

 

I leżał nieprzytomny w rzygowinach

zmieszanych z krwią.

I robił pod siebie, tonąc w coraz większej kałuży.

 

„Mario, Mario!” –

padało

nieustannie.

W mdłym świetle wiszącej lampy.

 

Z uporem maniaka.

 

Z występującą na zimne już usta śliną. Wygięty w łuk doznawał wniebowstąpienia z wytrzeszczem

zdziwionych oczu. Z charczącym oddechem i z wyciekającym z nosa życiem.

Zimne zesztywnienie oblazło sufit i ściany w monotonnym glissando syreny alarmowej.

 

Na stepie.

 

Na pustkowiu sinym jak lodowate wargi trupa. Trwająca ewakuacja.

W szarości

deszczowych chmur.

 

W krzyku upiornej samotności

jakieś upiory.

Lidzie w maskach.

 

Przedzierające się zwidy

w rozbłyskującym od promieniowania powietrzu.

 

W mżących pikselach

wysypujących się

z ekranów martwych telewizorów.

 

Rozkołysane ciężarówki

z szarymi pakami.

Ciężarówki rozchlapujące błotnistą breję w kondukcie.

 

W żałobnej oprawie wniebowzięcia. Głosy ze megafonów. Zachrypnięte zrywy.

 

Słowa.

 

Urywane frazy…Trzaski i piski.

Szmery pulsujących,

głośnikowych membran.

Sto razy. Jeszcze tutaj. I jeszcze.

W mroku rozpadliny przecinającej ziemię.

 

Stada kraczących kruków czarnych jak bezgwiezdna otchłań nocy.

 

Ciemno. Ciemno.

 

Ja tu byłem.

I jestem.

 

Jesteś tu jeszcze?

 

Widzę, jakby

wystające zewsząd ręce.

 

Jakieś kikuty wyrastające z ziemi. Spalone

 

Byłem tu

kiedyś,

będąc jeszcze.

 

I będąc znowu, nie byłem tu nigdy.

 

Ale jestem znowu, tak jak ty nie byłaś tu nigdy.

Albo byłaś od zawsze, tylko w miejscu nieistnienia.

 

Majaki. Majaki.

 

Zwidy.

 

Trwająca

nukleosynteza.

 

Wielki Wybuch. I znowu czarna otchłań. Wirujące dno. Wsysająca wszystko nicość.

 

W sąsiednim pokoju półmrok.

Na stoliku.

Na biurku stoi głowa z kamienia. Zresztą nie tylko jedna.

 

Całe ich roje.

 

Jakieś niedokończone popiersia. Wlepiające wzrok nie wiadomo w co.

 

Na podłodze lezące truchło w stosie rozsypanych piór i z czaszką jakiegoś ptaka. Jakiegoś dziobaka

bez oczu.

 

Gdzieś z ukrycia, dochodzi cichy szmer

nieskończonego wzrostu.

Miliony. Miliardy komórek. Tryliony nie wiadomo czego...

 

Czegoś nie stąd i nie stamtąd…

Czegoś, co zajmuje wciąż nowe obszary...

 

Na migoczących

ścianach

plamy zacieków.

 

Kreski popękanego tynku…

Jakieś gestykulacje

w ciągłych powtórzeniach, pertraktacje na migi.

 

Wśród cienistych sobowtórów rozchodzą się echa szyderczego śmiechu.

 

Zniża swój koszący lot ukrzyżowana

na strunach powietrza śmierć.

Jest coraz bliżej i oblizuje się lubieżnie.

Z rozwartym szeroko czerwonym łonem. Pulsującym wnętrzem.

 

Wilgotnym...

 

Poruszająca szczypcami. Wolno. Bardzo wolno...

 

Halucynogenne omamy. Głosy w mojej głowie. W głośnikach wielkich radiol nieustanne wezwania.

Komunikaty…

 

Na piaszczystej drodze.

W szmerze

straszliwej radiacji.

 

W szumie gorączkowej maligny, przemknęła gdzieś moja umarła już matka.

 

Przeszła w cichym utajeniu, w sennej godzinie. W piaszczystym pyle, któregoś dnia lata. Wśród

skwaru.

 

Mijam procesję splątanych ze sobą widm

o jednakowych twarzach. Zamazanych.

 

Korowód mgielnych oparów

jakiegoś cierpienia.

 

Przepływają. Płyną. Idą…

Cichym stąpaniem wypełniają pustkę.

 

(Włodzimierz Zastawniak, 2024-11-08)

 

 

 

 

 

Arsis

Arsis

Ja tu idę. Ja tu znowu idę. Jestem. Jestem tutaj. Jestem wciąż. Umierając widziałem półprzymknięte

oko swojego własnego ciała. Widziałem siebie w dole. Przed sobą. Obok. Ja, jako: nie-ja. Albo: ja-

on. Albo: ja-ono. Albo…

 

Moje ciało. Martwa powłoka. Zardzewiała skorupa pełna zeschniętych grud ziemi i w podartych

łachmanach.. Oblepiona, brudna bryła. Pełna blizn, rakowatych narośli.

 

Na drodze tej mijałem siebie i mijam nadal. W obrośniętych zielskiem bezdrożach. W deszczu. Albo w słońcu padającym z ukosa.

W tnących jak miecze ostrych smugach promieni Roentgena.

 

Między gałęziami. W szeleście liści. W wątłych łodygach. Zielonych.

Refleksy nie dające spokoju.

Efekt stroboskopu.

Wywołujące epilepsję migotania i blaski.

 

Czarny dom. Samotny. Dom umarły. I cichy. Dom, w którym ojciec konał do białego świtu.

I wołał. Wołał, mając zaciśnięte powieki.

I wołał Marię. Nawoływał jakąś niedosiężną i milczącą Marię…

 

„Mario, Mario!”

 

I leżał nieprzytomny w rzygowinach

zmieszanych z krwią.

I robił pod siebie, tonąc w coraz większej kałuży.

 

„Mario, Mario!” –

padało

nieustannie.

W mdłym świetle wiszącej lampy.

 

Z uporem maniaka.

 

Z występującą na zimne już usta śliną. Wygięty w łuk doznawał wniebowstąpienia z wytrzeszczem

zdziwionych oczu. Z charczącym oddechem i z wyciekającym z nosa życiem.

Zimne zesztywnienie oblazło sufit i ściany w monotonnym glissando syreny alarmowej.

 

Na stepie.

 

Na pustkowiu sinym jak lodowate wargi trupa. Trwająca ewakuacja.

W szarości

deszczowych chmur.

 

W krzyku upiornej samotności

jakieś upiory.

Lidzie w maskach.

 

Przedzierające się zwidy

w rozbłyskującym od promieniowania powietrzu.

 

W mżących pikselach

wysypujących się

z ekranów martwych telewizorów.

 

Rozkołysane ciężarówki

z szarymi pakami.

Ciężarówki rozchlapujące błotnistą breję w kondukcie.

 

W żałobnej oprawie wniebowzięcia. Głosy ze megafonów. Zachrypnięte zrywy.

 

Słowa.

 

Urywane frazy…Trzaski i piski.

Szmery pulsujących,

głośnikowych membran.

Sto razy. Jeszcze tutaj. I jeszcze.

W mroku rozpadliny przecinającej ziemię.

 

Stada kraczących kruków czarnych jak bezgwiezdna otchłań nocy.

 

Ciemno. Ciemno.

 

Ja tu byłem.

I jestem.

 

Jesteś tu jeszcze?

 

Widzę, jakby

wystające zewsząd ręce.

 

Jakieś kikuty wyrastające z ziemi. Spalone

 

Byłem tu

kiedyś,

będąc jeszcze.

 

I będąc znowu, nie byłem tu nigdy.

 

Ale jestem znowu, tak jak ty nie byłaś tu nigdy.

Albo byłaś od zawsze, tylko w miejscu nieistnienia.

 

Majaki. Majaki.

 

Zwidy.

 

Trwająca

nukleosynteza.

 

Wielki Wybuch. I znowu czarna otchłań. Wirujące dno. Wsysająca wszystko nicość.

 

W sąsiednim pokoju półmrok.

Na stoliku.

Na biurku stoi głowa z kamienia. Zresztą nie tylko jedna.

 

Całe ich roje.

 

Jakieś niedokończone popiersia. Wlepiające wzrok nie wiadomo w co.

 

Na podłodze lezące truchło w stosie rozsypanych piór i z czaszką jakiegoś ptaka. Jakiegoś dziobaka

bez oczu.

 

Gdzieś z ukrycia, dochodzi cichy szmer

nieskończonego wzrostu.

Miliony. Miliardy komórek. Tryliony nie wiadomo czego...

 

Czegoś nie stąd i nie stamtąd…

Czegoś, co zajmuje wciąż nowe obszary...

 

Na migoczących

ścianach

plamy zacieków.

 

Kreski popękanego tynku…

Jakieś gestykulacje

w ciągłych powtórzeniach, pertraktacje na migi.

 

Wśród cienistych sobowtórów rozchodzą się echa szyderczego śmiechu.

 

Zniża swój koszący lot ukrzyżowana

na strunach powietrza śmierć.

Jest coraz bliżej i oblizuje się lubieżnie.

Z rozwartym szeroko czerwonym łonem. Pulsującym wnętrzem.

 

Wilgotnym...

 

Poruszająca szczypcami. Wolno. Bardzo wolno...

 

Halucynogenne omamy. Głosy w mojej głowie. W głośnikach wielkich radiol nieustanne wezwania.

Komunikaty…

 

Na piaszczystej drodze.

W szmerze

straszliwej radiacji.

 

W szumie gorączkowej maligny, przemknęła gdzieś moja umarła już matka.

 

Przeszła w cichym utajeniu, w sennej godzinie. W piaszczystym pyle, któregoś dnia lata. Wśród

skwaru.

 

Mijam procesję splątanych ze sobą widm

o jednakowych twarzach. Zamazanych.

 

Korowód mgielnych oparów

jakiegoś cierpienia.

 

Przepływają. Płyną. Idą…

Cichym stąpaniem wypełniają pustkę.

 

(Włodzimierz Zastawniak, 2024-11-08)

 

 

 

 

 



×
×
  • Dodaj nową pozycję...