Wiesz, jestem. Jestem tutaj. Jestem tutaj wciąż. I jestem tym jestestwem szarym. Tym deszczem
i mgłą. I jestem tą rdzą wżartą głęboko w każdy zakamarek stalowej tkanki.
Te okna. Martwe oczy.
Umarłe bloki.
Czarne spojrzenia wielkich betonowych gmaszysk,
w których jęczy jedynie lodowaty wiatr.
W przeciągach. W tych gwizdach trzask drzwi bez klucza. Ktoś tu był.
Albo, ktoś tu był, nie przychodząc wcale. A więc…
Szara kołdra kłębi się i przesuwa
w tym swoim
nieustannym przesuwaniu.
W tym milczeniu.
W tej szumiącej, piskliwej ciszy.
W tym potoku płynącej w uszach krwi.
W tej wzburzonej gorączką transowej podróży donikąd.
(strasznie dużo tego „w tym, w tej...”)
Poruszają ustami, takimi obrzmiałymi i sinymi.
Poruszają. I mówią coś. Mówią do mnie i do niczego. Albowiem mówią… Mój nieżywy ojciec
poruszał takimi ustami we śnie. Mówił do mnie w milczeniu i ciszy. W tej szumiącej ciszy
płynącego czasu. W tej kaskadzie deszczowej otchłani, tam i nigdzie. I znowu, gdzie indziej.
Flotylle mgieł
opływają wielki masyw wyobraźni.
Pojawiają się i znikają
kłębowiska rur.
Na pustych placach.
Na opuszczonych placach.
Na samotnych…
Wiatr porusza rytmicznie
skrzypiącą huśtawką. Zgrzyty i piski…
Poruszane niczyją ręką chrzęszczące łańcuchy. Na drewnianym krzesełku wtulona w oparcie
pustka. I znowu. I wciąż.
Rozkołysane. Popychane. W zależności od porywów i kierunku.
W równym tempie. W nierównym… W nic. W NIC. W ABSOLUTNE NIC...
W tę i we w tę. W tę i we w tę.
W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ.
W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ.
W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ.
W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ.
W TĘ I WE W TĘ.
W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ.
W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ.
W TĘ I WE W TĘ.
W TĘ I WE W TĘ.
W TĘ I WE W TĘ.
W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ.
W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ.
W.. T Ę… I… W E... W... T Ę.
W.. T Ę… I… W E... W... T Ę.
W.. T Ę… I… W E... W... T Ę. W.. T Ę… I… W E... W... T Ę.
W.. T Ę… I… W E... W... T Ę. W.. T Ę… I… W E... W... T Ę. W.. T Ę… I… W E... W... T Ę...
Rury donikąd. Plątawisko rur. Plątanina martwego krwiobiegu. Martwa arteria. Resztki. Resztki… RESZTKI…
R E S Z T K I.
...R E S Z T K I…
Strupiałe, zeskorupiałe, skorodowane…
Ciągnące się w niewidzialność całe procesje stali.
Ażurowe, portowe dźwigi.
Żelazne drzewa. Pusta przestrzeń.
Widma o nieustalonych rysach twarzy przezroczystym wymiarem wkraczają w niewidzialność…
Są. I nie są. Nie ma ich. Ale znowu są.. Tutaj i gdzie indziej. I są gdzie indziej. I są…
W oknach łopoczą jakieś płachty,
jakieś resztki
dawnej egzystencji.
W szarych ścianach, na których wykruszony tynk odsłania czerwone cegły.
A więc w czarnych oczodołach absolutnej martwoty.
W skostniałym absolucie nieistnienia. Jest. I obserwuje. I patrzy.
Ja-on. Albo ono. Albo coś zupełnie innego. Przyczajone za framugą okna. Tego albo innego.
Albo znowu jeszcze innego…
Jest. I obserwuje czujnie.
On. On-ja albo ono przykucnięte
pod parapetem
z pstrokatego lastryko.
Jest i patrzy. I patrzy się okiem
smutniejszym niż mgielna otchłań lodowatego deszczu.
I jest. Albo nigdy go nie było. Go. Albo jego. Albo tego…
I jest we mnie drugim ja.
I jest we mnie.
I mnoży się we mnie pod postacią drgających,elementarnych cząstek substancji czasu.
I wszystko we mnie migocze,
mży jak te kropelki
o zapachu soli.
Idące od morza
cząsteczki szalejącej ciszy.
I przeciska się przez meandry mojego mózgu
chrzęst kotwicowisk na granicy słyszalności,
i plusk kołyszących się oceanicznych statków.
Poznaczone brunatnymi
smugami
obłe cielska.
Wilgotne...
Zatarte napisy.
Pozacierane
symbole i znaki.
Nie ma nic.
Pomiędzy zwisającymi kablami,
między pozrywanymi neuronami, pościerane połacie burt.
Relingi, które ściskały niegdyś marynarskie dłonie.
Teraz w kaskadzie snu, w natłoku pustki i beznadziejnego oczekiwania na nic.
Na absolutne NIC…
Jesteś tu?
Ja tu
jestem.
I czekam.
Czekam na choćby ciche twoje westchnienie.
Na stukot twoich kroków
po betonowym nabrzeżu,
po którym rozbijają się zagubione fale.
I oddechy przeogromnie.
Szelesty i szumy. Obce. Nie twoje.
Wiesz, ja jestem tutaj. Jestem podczas podróży jakiejś nigdy nie odbytej.
Podróży, której tak naprawdę nie ma i nigdy nie było. A której jest tylko mgliste wyobrażenie.
Ocieram się o martwe kamienie,
betonowe mury, donice
pełne zwiędniętych liści…
Schody przede mną, za mną.
Skręcające. Idące wyżej. Niżej. Idące po spirali. Labirynty nie wiadomo
do czego.
Korytarze donikąd…
Krople na twarzy. Na włosach…
Deszcz kapiący z dachów.
Spływający po gzymsach.
Po słupach ulicznych latarni…
W kałużach niebo.
Szara powłoka. Skłębiona.
Poskręcana od jakiegoś
wewnętrznego ruchu
poszarpana, podarta powłoka.
Wirujące centrum NICZEGO.
Daleko stąd do czegokolwiek. Do ciebie.
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-10-31)