Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Miasteczko Pomarańczowych Barw


Rekomendowane odpowiedzi

Nieco inna wersja

 

Z miasta zostało tylko to, na czym można wzrok zawiesić. Widok budynków pozostawia wiele do życzenia. Powybijane szyby, obrośnięte dachy, zarośnięte rynny… no i wszechobecne zwierzęta, biegające tak sobie dla jaj i w poszukiwaniu pokarmu. Fetor dokuczliwy i gęsty, pełznie nisko nad ulicami. Można maczetą wycinać kawałki skunksów.

 

Przybyli są bardzo wyczerpani, a nawet bardziej. Prawie cały pot z nich wypłynął. Człowiek upada na szarą kość udową. Obgryziona, ale nie do końca. Padnięty wspiera na niej wychudzone ciało, pragnąc wstać. Ręce oblepione jakąś zielonkawą, cuchnącą mazią i kawałkami mięsa, nie wyglądają ładnie. Wyciera o spodnie. Upodobnił do reszty. Upał gorąco doskwiera. Słońce ucieka przed samym sobą, za ciemną chmurę.

 

Na pobliskim cmentarzu, niektóre zwłoki leżą nieruchomo na wierzchu. To po ulewie, która była wczoraj. Płytko kopano, stąd taki rezultat. Skołowane wiewiórki, biegają po mieście, lecz inne niż zazwyczaj. Coś rozbłysło na niebie. Jakby specjalnie dla nich. Mają w dupie orzechy i bieganie po drzewach. Są teraz nad wyraz drapieżne i myślące. Chodzą twardo po ziemi. W obłokach niech sobie bujają ptaki.

  

Zwłoki bez domieszki, przestały im smakować. Wolą świeże mięso z dodatkiem, lecz ono trudno dostępne. Reglamentowane przez sytuacje. Jednak w małych sercach błyszczy iskierka nadziei. Tam idą dwa zwierzęta. Chude nie tłuste, ale to nic. Poobgryzać warto. Tylko jeszcze nie teraz. Nie wszystkie są przeobrażone. A poza tym, te cholerne koty i psy. Są duże, a one małe. Całym stadem muszą zaatakować. Podobno ciała ludzkie lepiej smakują. Trochę jakby słodkie. To jednak nie ten smak, co orzechy, ale cóż. Bez przesady. Byle przeżyć i nie dać przeżyć innym. Będzie więcej dla nas. Martwe pożywienie nie ucieka.

~

–– Cudne twe lico na strumyczka tle, aż kochać bardzo, cię chcę.

–– Cię chcę? No wiesz. To ma być poezja?

–– Dobre i to, na takim świecie. Cóż nam pozostało.

–– Tam jest miasto. Pójdziemy?

–– Czemu nie… w słońca promieniach...

–– … lecz co to zmienia…

–– … gdy przyszło żyć…

–– … by przetrwać tylko…

–– … to co kiedyś…

–– … minęło wszystko.

~

Pokrwawiony pies, biegnie z ludzką głową w pysku. Trzyma jak największy skarb. Długie włosy, zamiatają ulicę. Inne psy biegną za nim. Chcą dorwać kulistą, włochatą zdobycz. Głowa nie miała szczęścia. Została odgryziona od tułowia. Najtrudniej było z kręgami szyjnymi. Nie trafiła jednak na byle kundla. Poradził sobie. Trzask pękniętej kości, odbiło cuchnące echo, od ścian budynków.

 

Jednak rozumu psu zabrakło. Zamiast jeść ciepłe flaki i pożywne różowe mięso, mlaskając w krwi, to biegnie z częścią w pysku. Ale cicho… a jednak ma plan. Zatrzymuje gwałtownie łapy na krawędzi urwiska i odbija w bok. Pozostałe z rozpędu lecą w przepaść. Pies im mordę lizał. Porzuca głowę i spokojnie wraca do reszty ciała. Małe kundelki ma w dupie. Co one zjedzą? To raczej on ich. Nie wie, że kiełkuje coś groźniejszego. O puszystych, pomarańczowych futerkach. Plamy krwi będą pasować. Podobna tonacja kolorystyczna.

~

–– Zrobić ci wianek z polnych kwiatków. Takie normalne… jak kiedyś.

–– No zrób. Spocznę na chwilę na miedzy, bom deczko drogą studzona.

–– Kochanie… co z tobą… że tak dziwnie mówisz?

–– Och, jam płocha trochę. To miasto nie wygląda miłosiernie.

–– No coś ty. Będzie świetnie.

— Pleciesz bzdury.

–– A gdzie tam. Wianek plotę.

~

Wiewióry urosły w zastraszającym tempie. Siedzący na łące jeszcze o tym nie wiedzą. Natomiast dwóch przybyszów, którzy są tutaj... jakoś też nie. Stoją właśnie na środku placu. Coś w rodzaju rynku. Małe uliczki rozwidlają chodzenie. Patrzą właśnie w jedną z nich. Oświecona z tyłu przymglonym blaskiem słońca, nie wygląda na pustą. Podłużne wielkie cienie, idące po jeszcze mokrych kamieniach, przykuwają uwagę. Nie wiedzą do jakich żywych ciał należą. Uliczka jest wąska i trochę łukowata. Słyszą natomiast głośne stukanie pazurów o bruk. Nagle dostrzegają coś, w co im trudno uwierzyć... ale wierzą, że trzeba wiać.

~

–– Zobacz. Ślimaczka znalazłem. Jaki ładniusi.

–– Zostaw go. Musimy iść. W mieście coś nie tak. Słyszysz?

–– Taa…

–– Przestań marzyć o świecie, którego już nie ma.

–– Przestań mnie pouczać. Tu jest łąka. Pasikoniki słyszą.

–– Kochanie. Idźmy już, bo jeszcze mnie zacznie odwalać.

–– To miasto ma zły wpływ.

 

–– Ciebie też dopada?

–– A co? Nie słychać?

–– Pogniotłeś wianuszek. Daj mi choć takiego.

–– Proszę. Ładnie wyglądasz.

~

Futrzane bestie są ogromne jak na wiewiórki. Mają od około metra, do dwóch, nie licząc ogona. Pazury większe i bardziej ostre. Kły wystają na zewnątrz pyska. Futro skudlone z wilgotnymi plamami, nieskazitelnie pomarańczowe. Niespieszno wychodzą ze przylegających uliczek. Ludzie wyraźnie słyszą, odgłosy ocierania kłaków o ściany budynków i głośne popiskiwania.

 

–– Cholera! Uciekajmy –– wrzeszczy drugi biegając w kółko, bo nie ma gdzie uciec. –– No co tak patrzysz. Wymyśl coś. Ty zawsze byłeś szefem –– nadal biega a wiewiórki coraz bliżej.

–– Bo cię stuknę w ten głupi łeb –– tym razem podskakuję niczym pajac w krwawym teatrzyku. –– Cholera! Niedługo zjedzą nam dupy!

–– Nie tylko dupy. Zamknij wreszcie jadaczkę –– pierwszy wierci dłonią na głowie, bo mu nasrał przestraszony ptak. –– Tam jest pusta uliczka i otwarte drzwi. Biegnijmy w tamtą stronę. Ale już –– wymachuje rękami, ale tylko jedną wskazując kierunek. ––Szybciej palancie, bo za plecami masz wiewiórę. Dobrze, że nie są takie szybkie.

–– Ta jedna ma coś w pysku. Co to może być?

–– Jelito grube… sorry… chyba chude… jakie to ma teraz znaczenie. Ocipiałeś zupełnie.

 

Nagle pierwszy upada. Bestie są coraz bliżej. Leżący czuje smród wilgotnych futer. Włażą na niego. Wyżerają wnętrzności z przestraszonego brzucha. Jedna odgryza ręce, druga nogi a trzecia głowę. Słychać twarde odgłosy łamanych kości i wilgotnego rozdzierania. Podział obowiązków. Są solidarne. Każda zabiera część i niesie do wspólnej spiżarni na cmentarzu. Powracają tam jako odmienione. Lubią mieszać mięsa. Trupie z świeżym. Mają wyrafinowany gust i coraz więcej świadomości. Rozumnodajne coś, zmienia ich mózgi, na jeszcze bardziej wydajne.

~

Drugi nawet nie patrzy co wokół. Biegnie do budynku jakiegoś mieszkania na parterze. Potyka biegnącą nogę, o zdechłego kota i ląduje twarzą na cuchnących zwłokach. Wstaje jednak, opiera ręce o kolana i rzyga chwilę, lecz prawie niczym. Za długo nie jedli. Nagle dostrzega nos wiewiórki w drzwiach. Wali ją pogrzebaczem. Stał akurat przy kominku, ze szczątkami pieczeni z otwartymi ustami. Wiewióra skrzeczy jak zarzynana świnia. Wyłupuje jej oczy. Przebija gardło. Wypija trochę krwi. Długo nie miał płynu w ustach. Musiał sobie łyknąć. Może nawet setkę tego wypił.

~

–– Kochanie. Nie zdejmuj wianka. Tak uroczo wyglądasz.

–– Nie marudź. Pospieszajmy. Do miasta już kawałek.

–– Czerwonawy kolor tam migocze.

–– O… to na pewno wiewióreczki. Jak byłam mała, to karmiłam orzeszkami. One są fajne.

–– Nie mów tyle, bo dostaniesz zadyszki. Chociaż taka spocona wyglądasz zachęcająca.

–– Tobie tylko jedno w głowie.

–– A gdzie tam. O… już peryferie... szczątek miasta. Spójrzmy do tyłu. Ostatni raz na łąkę.

~

Zauważa, że w mieszkaniu są schody na dach. Wbiega po nich, po drodze zdziwiony, że ma jeszcze tyle sił. Rozezna z góry sytuację. Musi jakoś przetrwać. Podnosi klapę i wychodzi. Wiewióra stoi na skraju, obrócona tyłem do niego. Wielki ogon faluje przed nim poziomo, zgrzytając miękko o zapaskudzony dach. Podchodzi trochę bliżej. Nie zauważa go. Spycha ją na ulicę. Widzi jak upada z dziwnym mlaśnięciem na plecy. Skrzeczy głośno, omiatając ogonem ścianę. Miał szczęście, że trafił na mały okaz. W przeciwnym wypadku, byłby daniem na cmentarzu.

    

Spogląda na miasto. Co z pozostałymi mieszkańcami. Być może siedzą w piwnicach. Nie widać ich na mieście. Oczywiście kolorem przeważającym jest kolor śmierci. Nagle dostrzega dwoje ludzi. Idą w kierunku rynku. Nie widzą wiewiórek. Czekają przyczajone w uliczkach. Macha do nich i krzyczy, żeby uciekali. Nie słyszą go. A on już dostrzega za nimi, wystają między domami pomarańczowe pyski. Zmiana decyzji. Wrzeszczy, żeby biegli do budynku, na którym stoi. Póki co, jest tu pusto na ulicy. Wiewióra co spadła, dołączyła do tamtych. Chyba go wreszcie słyszą… i dostrzegają zagrożenie. Biegną co sił w nogach do tych samych drzwi, co on przed chwilą.

 ~

–– Mamusiu. Co tak głośno nad nami. Słyszysz jak mi ze strachu, puka serduszko?

–– Niepotrzebnie. Do piwnicy nie wejdą. Urosły za duże.

–– Pójdą sobie kiedyś?

–– Oczywiście. Nie płacz już.

–– Jestem głodna.

–– Wiem kochanie. Masz tu trochę mięska. Tylko dobrze pogryźć.

–– A co to jest?

–– Jedzonko.

–– Nie smakuje mi.

–– Mnie też nie. Ale musimy coś jeść. Tatuś przyniesie więcej.

–– Bo nas kocha?

–– Tak.

–– Dał mi wczoraj niebieską wstążeczkę. Powiedział, że spadła z nieba?

–– Jest śliczna. Taka jak ty.

–– Mamusiu. Tak cię kocham.

 ~

Uciekają co sił w nogach. Już wiedzą, co z tym kolorem. Doganiają ich. Na szczęście wiewióry nie biegną za szybko. Jakby zyskały coś, tracąc coś. Uciekinierzy słyszą ten sam szelest, ocieranych futer o ściany budynków, a czasami dziwny zgrzyt, gdy jakaś bestia zahacza kłem o ścianę, żłobiąc głęboka bruzdę.

   

–– Cholera szybciej –– z całych sił wrzeszczy do nich z krawędzi dachu. –– Dwie macie po lewej a jedną z prawej –– wskazuje rękami jak tylko umie. –– Są tuż za wami. Niedługo odgryzą wasze dupy. Co tak wolno. No nie… dziewczyno… nie wracaj po wianek… to w tej chwili nie istotne… a tobie co dolega…. nie biegnij z nią… o w mordę.

–– Kochanie… one cię gryzą… mnie też… po co ten wianek pierdolony plotłem… mogłem pleść bzdury… zostawcie…

 ~

Z dachu widzi o wiele więcej. Znowu rzyga. Tym razem na ulicę. Słyszy mlaskanie i rozszarpywanie. Popatrują na niego z dołu. Chcą wiedzieć, że jeszcze tu jest. A niby gdzie ma iść. Są jeszcze bardziej krwiożercze. Nie biorą już na wynos. Zjadają na miejscu. Dopiero teraz dostrzega to, co nie widział z dołu. A może wtedy jeszcze tego aż tyle nie było, kiedy tu przyszli.

     

Ludzkie szczątki widać wszędzie. Jednak w jakiś sposób ich wywlekli z piwnic. W powiewach wiatru, na urwanej rączce, widzi niebieską kokardkę. Odróżniona od tła, lśni błękitem. Nie do pomyślenia. Jest czysta. Ani śladu krwi. I dlaczego widzi tak dokładnie?

     

Na ścianie przeciwległego budynku dostrzega cień. Wie, że stoi za nim. Czuje mokry zapach kłaków i cuchnącego trupem zwierzęcia. Podejmuje szybką decyzję. Skacze z dachu. Roztrzaskuje głowę o bruk. Strumyczek krwi zwabia wiewiórki. Nie czuje bólu, gdy rozszarpują ciało.

    

 

***

Z niebieskiej wstążeczki wylatują zwierzątka. Takie małe, że aż niewidoczne. Lądują w pomarańczowych futrach. A stamtąd pełzną w głąb ciał.

 

 

 

 

 

 

Edytowane przez Dekaos Dondi (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...