Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Proste chwile


Rekomendowane odpowiedzi

Część pierwsza
[Tytuł] Proste Chwile

To my sami wybieramy tę chwilę, w której coś się rodzi, chwilę, dzięki której dowiadujemy się, kim jesteśmy. Zwyczajnie sami dla siebie. Uświadamiamy sobie, jakie życie chcemy wieść, jaką drogą podążać i jakie nadać imię swojemu drogiemu sumieniu. To chwila, przed którą wielu zmienia zdanie, gasi uczucie. Chęć do życia, zastąpiona zostaje pożądaniem, rzeczy. A temu wszystkiemu towarzyszą słowa, prawdziwe i te bezdźwięczne. Oto moment przywołujący czarne chmury, które wiszą nad naszymi pomnikami, po wsze czasy. Monumentami, o których i tak zapomną pokolenia młodych, osób, które potrzebują świeżych myśli i słów. Idei, niesprowadzających na nich samych nieszczęść. Oni pragną czynów rwących ku przeznaczeniu. A nie ślepemu losowi, którego nikt tak naprawdę nie potrzebuje. Chęć bycia sobą. Oto zwrot akcji, o którym wielu będzie miało szansę zapomnieć. Pytanie tylko, w którym momencie.

Wybierasz się gdzieś?

[Rozdzielone myśli] Koniec od początku…
[Zegar] I.

Zamykam drzwi, zamykam je na zawsze, nie oglądam się za siebie. Idę. Po prostu idę drogą, którą znam, która wydaje mi się znajoma ze snów. Pamiętam ją całą na pamięć, kiedy zamykam oczy, kiedy żyję na jawie i kiedy dotykam chmur nade mną. Kiedy podążam szlakiem wytartym tylko przez moje buty, to nie jest możliwe. Wiem, ale drogę tę znam jak siebie samego, znam jej zachowania, jej samopoczucie, latem i zimą. Wszystkie jej zakątki duszy. Nic nie jest niedostępne, dla mnie i dla niej, wszystko jest możliwe, jak spacer po marzeniach. Wychodzę, zamykam za sobą drzwi. Opuszczam to smutne miasto, tworzę własny stan ducha. Zostawiam te smutne obrazy, przywołujące jedynie wspomnienia złego czasu. Czasu bezlitosnego, zawsze płynącego. On nie zatrzyma się nawet na chwilę, czas nie traci czasu na postoje, zawsze musi gdzieś dojść, coś osiągnąć. Podążam więc za nim, zamykam drzwi i wychodzę. Zostawiam to wszystko za sobą. Droga nie jest trudna, ona wybrała mnie na swego zdobywcę, więc będę nią szedł. Ona w zamian, będzie ułatwiać mi marsz. Wszystko się zmienia, czuję to w sercu. Takie dziwne uczucie, które pozwala mi latać, szybować z ptakami. Oglądać wszystko z góry, patrzeć z perspektywy lat, których jeszcze nie przeżyłem. Przypatrywać się życiu dzieci, których jeszcze nie mam i widzieć tę piękną chwilę, kiedy przyjdzie mi opuścić ten świat. Zwyczajnie odejść. To jeden z tych głosów, który nie pozwala nam rezygnować. To uczucie, które przypomina nam, byśmy żyli, brali od życia to, co się nam należy i nigdy nie zapominali, kim jesteśmy. Ale ja wychodzę, zostawiam wspomnienia i odjeżdżam. Jestem zadowolony, mam wszystko o czym marzyłem.

Piękny widoku kolosów szarzystych! Czemu nigdy nie rozmawialiśmy na "Ty"? Czemu nigdy nie powiedziałeś na głos? "Zachwyć się mną" To dziwne uczucie, nie czuć, nie podziwiać czegoś, co należy się każdemu. Podziw, dotyk rzeczy zwykłej, acz astralnej, w mniemaniu niektórych, nieziemskiej. Tak też ludzkie serce zapatruje się na rzeczy nowe, niezapomniane, aż do chwili zapomnienia. Czasu, w którym wszystko odchodzi bez najmniejszego szeptu i zmienia bezpowrotnie tajemny obraz, na dnie oceanu zatopionych wspomnień. Ledwie wyczuwalne i prawie niewidoczne, wzburzające się fale, na spokojnych skroniach sztormu. Takie już jest to chwilowe znieczulenie, które przekreśla wszystko. Wszystko, czego dokonaliśmy w przeszłości, zapominając o bezlitosnych krokach życia. Zatrzasnąłem drzwi więc idę, najlepiej przed siebie. Zapominam o szeptach nieludzkiej natury, o tych, którzy kochają niewiedzę. Tak, widzę przed sobą stopień, nie jeden, lecz tysiące, dziwne, wykręcone. Na każdym z nich jest napis, znak. Czasem przykazanie. To jakieś drogowskazy, tak jak gdyby ktoś znał, każdy z tych kawałków życia i zapisywał na stopniach dobre rady. Chęci, gesty dobrego słowa, bądź chwile słabości. Tylko, czemu te napisy są zamazane, nieczytelne dla nieprzyzwyczajonego oka. Jakby chciały się schować, przed niepowołanymi spojrzeniami, myślami, chwytającymi rękoma. To jest zupełnie jak czytanie czyichś myśli, zagłębianie się w czyjś umysł, poznawanie zakątków jego duszy. Mimo że nie wiem, czasami nie widzę, co tam jest napisane. Co człowiek stojący obok ma w głowie? Przenikam przez słowa, wspinam się na schody, na drabinę przeznaczenia. Nie mam zamiaru spadać. Szkoda czasu, który na mnie nie poczeka. Biegnę za nim, kolejny stopień, kolejna myśl. Jestem w głowie jakiegoś istnienia, widzę co myśli, czuję ból, ktoś zadał mu go dawno temu. To straszne. Czy na tym świecie nie ma już uśmiechniętych ludzi? Cieszących się chwilami spędzonymi bez cierpienia, bez ponoszenia wysiłku życia. To smutne, że oni jeszcze nie domknęli oczu na łzy, nie zacisnęli pięści na swych sercach. Nie zamyślaj się, spójrz w lustro i odwróć się do siebie plecami, a później zacznij iść na wprost. On się uśmiecha, robi krok, czyta napis na stopniu. Czy on widzi to także? Uśmiecha się do siebie, potem do mnie i znika za mgłą, która oplata horyzont.

Nabieram chłodnego i lekkiego powietrza w płuca. Otwieram oczy nie wypuszczając z siebie życia, patrzę w niebo. Powoli unoszę głowę, robię to cały czas powoli. Przy okazji obserwuję ptaki szybujące nade mną, zazdroszczę. Nie dostrzegam, że tracę równowagę, nie jestem świadom tego, że lecę bezlitośnie do tyłu. Bez możliwości ratunku, siebie, samego. W tym momencie padam na ziemię, z oczyma szeroko otwartymi, lecz bez powietrza, bez wiatru we mnie. Żyję. Niezmiernie wznoszę uśmiech ku słońcu, patrzę w nie prosto i nie przejrzyście. Może coś zobaczę, może coś przyjdzie mi do głowy.

Obudziłem się, słysząc twój głos na jawie. On wezwał mnie, więc wstaję. Szykuję się do drogi, zakładam na twarz uśmiech, na nogi wciągam chęć i do plecaka wsadzam odrobinę szczęścia. Czy to wystarczy, czy o niczym nie zapomniałem? Tak, to wszystko, jestem przezornym człowiekiem. Wyruszam na szlak, zobaczyć i podziwiać wielkość, tego co przyszykuje mi los, wszystkiego, czym będę mógł zachwycić moje niewyraźne spojrzenie. Teraz widzę drzewo stojące obok, ono przygląda mi się. Jest (chyba) zwykłym drzewem, posiada nierównomiernie rozszczepione gałęzie i skórę, korę, koloru swoistego. Dziwna, wcale niebłyszcząca korona tego drzewa, przypomina trochę, wzlatujące skrzydło. I gdzie tak smutne skrzydło chciałoby odlecieć? Przecież jest samo. W pobliżu nie widać ani jednej drzewiastej korony, w kształcie choćby trochę podobnym, do tej biednej, rozmarzonej istoty. Życie z nami na ziemi, bez obłoków, aniołów i nurkujących ptaków temu skrzydłu pisane. Trochę poniżej połowy majestatu tego pięknego drzewa, widać ranę, wspomnienie. Jakąś ulotną chwilę, o której być może jeszcze nikt nie zapomniał. Uczucie zapadające w sercu, samo serce i rana, która już dawno się zabliźniła. Dwa słowa, dwa słowa. I uczucia, dwa, splecione razem. Myśl i czyn. Proszę spraw by pamiętali, nie wzgardzili tej minionej chwili, a jeśli by zapomnieli. Ja pamiętać będę. Opłaczę i nie zapomnę, na znak (ich) pamięci. Drzewo ma też korzenie, takie najzwyczajniejsze w świecie. Kilka z nich wystaje ponad ziemię, jakby chciały też zabrać głos w tym temacie. Zupełnie tak jakby wiedziały, że usta i podniesiony ton głosu nie jest tylko sprawą koloru, kory. Zwykłe drzewo, zwyczajne o niezwykle pamiętliwym spojrzeniu.

Dalej droga skręca w lewo, podążam za nią. Jest jeszcze jeden zakręt, tym razem w przeciwnym kierunku, ja jestem wciąż na niej. Idę wszędzie tam, gdzie słyszę jej oddech, gdzie czuję bicie serca, i gdzie jej wzrok na moich plecach, nie opuszcza mnie nawet na chwilę. Jesteśmy jednością, ona przewodzi, ja spokojnie, z błękitem w myślach podążam. Kiedy ona pokazuje, ja niewzruszenie oglądam. To dobre rozwiązanie, dla obojga podróżnych, którzy niezmęczeni, trwają dalej. Jednak nie jestem jak zemsta, daję jej także coś w zamian. Daję jej małe cząstki samego siebie, opowiadam jej powoli, niewyraźne dla innych stopnie mojego życia. Nie jestem tu sam, obok idzie inny człowiek, powoli, równomiernym krokiem zbliża się do mnie. Lub, to ja do niego się zbliżam. Nie jestem sam, zbliżamy się do siebie. Ma kapelusz na głowie i wygodne buty na nogach, zmierza w przeciwnym kierunku. To niewiarygodne, z jaką powagą i stanowczością stawia kolejne kroki. Jak pewny jest tego co robi i jak wierzy w to, że nie zmieni swojego zdania. Nie spojrzał ani razu za siebie, śpieszy mu się. Ten człowiek jest bez plecaka. Człowiek posiadający swoją drogę, samotny. Nie idzie moją drogą, ja nie idę jego, choć stąpamy po nich wspólnie. Ja po jego, on po mojej. Mimo to pozostajemy sami, sami sobie. Podąża on w tym samym, jednak przeciwnym kierunku. Zaczepię go, hej. Czy wiesz co czynię ja i co czynisz ty? Czy wiemy oboje dokąd zmierzamy? Czy cokolwiek, ma w ogóle sens? Czy ja dojdę tam gdzie chcę, stawiając kroki niepewne i nieprzemyślane? Czy ty dojdziesz tam gdzie chcesz, stawiając na szali własne życie pełne powagi? Idę dalej, zdejmuję z twarzy uśmiech i wręczam go przybyszowi. Weź, ja znajdę nowy. Gdzieś na polanie w słońcu zanurzonej, tam na horyzoncie widnieje jakaś. Weź, nie krępuj się to dobry uśmiech, będzie służył ci długo.

Piękna polana horyzontu, bujne trawy wyrastają zaraz obok drogi. Zejdę z niej tylko na moment, poszukam uśmiechu. To tylko chwila, w której poczekam na szczęście, zaczaję się w trawie. Będę cicho, w zielonych łąkach obok mej drogi, przyczajony niczym drapieżca. Zaczekam, aż obok będzie szedł kolejny wędrowiec, podróżny o szczęśliwym imieniu. Człek zwyczajny jak ja, osoba stworzona sobie samej. Cierpliwość, wytrwałość i determinacja. Chyba takimi cechami, wysoko unosi swą głowę przyczajony drapieżnik. Tylko, że ja chcę być poszukiwaczem, odkrywcą. Wstaję więc, nie czekam. Podnoszę się z ziemi, widzę pod sobą polanę. To miejsce, które niegdyś było na horyzoncie, to tu miałem znaleźć swój wyraz twarzy. Bez niego jestem obojętny, nie mam nic do powiedzenia. Jestem tylko obłokiem potarganych myśli, widzę tylko mgłę w lustrze, ale nie czuję. Zaczynam rozgarniać rękoma myśli, szukać i pojmować. Podnoszę część swej twarzy z ziemi i biegnę do lasu, który wznosi swe majestatyczne drzewa nieopodal. Nowymi ustami uśmiecham się do wszystkich, nowym wzrokiem zbieram odwzajemnione i dziwne spojrzenia. Twarze tych, którzy mnie nie rozumieją, są źle odgrywane. Jak zła sztuka, w jeszcze gorszym teatrze. W lesie aktorów tych, znajduję uschnięty pień. Taki, na który nikt nie zwraca uwagi przechodząc obok. I nie przejmując się, upadającymi obok mnie spojrzeniami, chwytam go. Ściskam najmocniej w świecie, jakbym zaraz miał go wyrwać. Wyrzucić w powietrze, tak by w jednym momencie poczuł, co to chmury i chłodny wiatr. Niemal pozbawiam ten uschnięty kawałek drewna, resztek tchu. Cennego życia, za które spróchniały pień, z pewnością jest wdzięczny. Tylko, komu? Nie puszczam długo, chcę żeby wiedział, jak bardzo prawdziwe są moje czyny, jak rzeczywiste chęci i bliskie marzenia. Moment, jedna maleńka chwila, która musi teraz trwać strasznie długo. Być może, niemal całe życie. Puszczam szybko, zanim ktoś umrze. Spokojnie przyglądam się chwili, wyczekuję reakcji i dostrzegam wszystko. Czuję wiatr, który niepozornie zbliża się do mojej twarzy i delikatnie roztrzaskuje o nią. A zza pleców, zuchwałymi krokami, nadchodzi uczucie mijania, zupełnie takie, jak tej chwili przed chwilą. Wiatr w spokoju owiewa resztki mej duszy, jakby gest współczucia. Widzę delikatne spojrzenie pnia, mówiące mi zwyczajne, dziękuję. Jeden z jego korzeni unosi się, wskazuje mi do mej drogi kierunek. To szacunek, nie zgub się.

Pełen siebie, stale zbliżam się ku miejscu z moich snów. Podążam drogą życia. Zatrzasnąłem za sobą drzwi, zostawiając za nimi jakieś wspomnienia. Przekreśliłem to wszystko, co tam zmieściłem, mam przed oczyma tylko zachód słońca, kończący dzisiejszy dzień. Daleko doszedłem od wczoraj, wiele czynów mam do przemyślenia. Chcę na to wszystko spojrzeć z dystansu nieba. Spostrzec z odległości wszystkie te czyny, które deszcz wróżą. Usiądę więc już, nie będę dalej szedł, tylko odpocznę, pomyślę i zobaczymy. Za, któryś z kolei moment się położę i spojrzę na gwiazdy, postaram się, odnaleźć tam kształt. Gwiazd samych, w ich istocie. Czy nie było by wspaniale, zobaczyć jak z gwiazd powstają gwiazdy? Jak kilka małych słów i marzeń, zaczyna tworzyć jasny kształt. Może przyjaźni? Zobaczyć początek i koniec, to, co się zaczyna i powoli zanika w cieniu, błękitem płynącego nieba. Tyle że, to nie ta godzina. Teraz pójdę już spać, zmęczyłem się. Na koniec jeszcze, wyciągam rękę do góry, przed siebie. Udaję, że chwyciłem jedną z maleńkich gwiazd, nie tę najpiękniejszą gwiazdę, również nie tę najbardziej okrutną. Chwytam tę najcenniejszą, tę najbardziej nieśmiałą, tę, która boi się mówić głośno. Taką, która sama sobie, dała imię "samotna", tę, która nie chce płakać po nocach i wspominać chwil wcześniejszych. Gwiazdę lśniącą tylko na zachmurzonym niebie, wyczekującą i bezustannie śniącą. Tę, która czasem zapomina, że świt przychodzi, nadchodzi. Zabieram ją z nieba i proszę o nadzieję, błagam o rzeczy, o których ona marzy, przewracam świat do góry nogami.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...