Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

W deszczu spadających ptaków


Rekomendowane odpowiedzi

Spójrz na mnie! Do kogo to mówię? Do ciebie. Do nikogo. Ja nie mam już oczu. Widzę bez oczu,

widząc wewnętrznie. Pozostała jedynie pamięć.

 

Pamiętam, że wtedy, kiedy zstąpiła Maria, w swojej olśniewającej aureoli. Wtedy, na stepie,

któregoś dnia słotnej jesieni.

 

Wybiegłem wówczas przed dom. Samotny dom. Drewniany…

Ten właśnie dom, w którym pogrzebałem swojego ojca.

Leżał wtedy pijany w obskurnym świetle wiszącej lampy.

 

I wołał, jakoś tak z pogłosem echa.

 

Wołał przez sen, ten swój sen pijacki. I wołał wciąż.

Wykrzykiwał czyjeś imię: „Maria, Maria”!

Ale wiedziałem, ze pozostała w jego mętnych już oczach jedynie śmierć.

 

To odchodziło stopniowo,

etapami.

 

Nieśpiesznie...

Choć wykłócał się jeszcze z kimś, że ten zasłania mu widok

na okno.

Z okna na step.

 

Na buchające kominy wyimaginowanych parowozów.

Na parowozy pełne pary i zgrzytu ruszających w miejscu wielkich kół…

 

Był na kolejowym dworcu,

z którego odjeżdża się do wieczności.

 

Wybierał się

w podróż

bez powrotu.

 

W dłoni ściskał uchwyt

skórzanej walizki

wypełnionej po brzegi swoim życiem.

 

I wtedy.

Wtedy

właśnie.

 

Wtedy, kiedy stanął na stopniu wagonu odwrócił się do mnie. I pomachał na pożegnanie.

 

Ostatni.

 

A kiedy wszedł, rozpłynął się

w tłumie zbłąkanych dusz,

które przypominały bardziej

kłęby rozbuchanej pary, aniżeli widma umarłych.

 

I nie wiem, czy to był jego sen,

czy mój własny,

który śniłem

wewnątrz jego snu.

 

Kiedy podążałem ku wyjściu,

wołał za mną,

próbując chwycić mnie za nogawkę spodni.

 

I wykrzykiwał wciąż to imię w przeciągłych gongach stojącego zegara.

W szarości dnia na drobinkach wirującego kurzu. Wzburzonego, skłębionego przeze mnie…

 

„Maria, Maria…”,

 

Zdążyłem jeszcze (w biegu) potrzeć dłonią po blacie stołu,

zostawiając na nim smugi

w szarym pyle przeszłego czasu.

I kiedy za mną roztaczała się jedynie cisza, ta cisza

wypełniona piskliwym szumem

gorączki,

wybiegłem na zewnątrz, na step,

prosto w wilgotne kępy żółtej wegetacji.

 

W chłodne objęcia wiatru.

 

Kiedy Maria objawiła się w potoku jaskrawego światła, zasłoniłem z krzykiem oczy,

uderzony blaskiem morderczej kreacji w wirze utrąconego czasu.

Co się piął powoli do nieba. Ale jakoś tak leniwie, jakby od niechcenia…

 

I rozpadał się w noc. W nic.

W tym straszliwym

promieniowaniu.

W napływającej fali...

 

Przez palce przesiąkały drżące nitki bladej,

rozochoconej śmierci,

przeszywając przestrzeń mojego pustego jestestwa.

 

Kiedy stałem w deszczu spadających ptaków o płonących skrzydłach. Na ziemi nimi usianej.

 

(Włodzimierz Zastawniak, 2024-10-13)

 

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...