@Annna2 @Annna2 Anią, ja byłam przekonana, że Ci odpisałam... Niech mnie, przepraszam.
Jak mi teraz głupio, i słusznie. Mam nadzieję, że wiesz, że nigdy umyślnie bym tak nie zrobiła.
Co do poprzedniego komentarza, to tak, oby tak było.
Nie gniewaj się, proszę.
@Annna2 proszę Cię, nie pisz tak nawet. Ja jestem po prostu głupia, nieuważna jakaś.
Wiesz przecież, że piszesz świetne wiersze, że piszesz mądrze, że poruszasz ważne tematy, że potrafisz wejść w teksty innych i wydobyć z nich to co najważniejsze...
Wszyscy to wiedzą, Ty też musisz.
Ja Cię jeszcze raz przepraszam.
„Karaluchy bez kompasu”
"wiersz o dzieciach"
ich życie to łysa żarówka zawieszona nad czaszką,
w malutkim kwadracie w bloku,
wyjąca jak rtęć w gorączce.
nie świeci - tylko rzuca cień własnego śmierdzącego światła,
a oni siedzą pod nią jak karaluchy w garniakach
zrobionych z porzuconych butelek i plastiku z dna oceanu,
kupionych w lumpeksach z centrów
ich ponurych miasteczek.
umierają na miękko,
z oczami wbitymi w ekran jak w hostię.
nie mają marzeń - tylko zdrapki,
które śnią im się nocą jako języki
lizane przez automat do kawy.
ich glowy to akwaria z brudem po reklamach,
gdzie pływają złote rybki
z amputowanymi życzeniami.
serca mają zrobione z topniejącego linoleum,
biją na przemian z dźwiękiem nadchodzących powiadomień.
nie mają idei - tylko strzępy logotypów
wbite w korę mózgową jak tatuaże z supermarketu.
ich dusze są jak portfele po przejściach -
pełne paragonów i kieszonkowego od
rodziców na emeryturze.
przyjaciele?
głosy w słuchawkach, co grają playlisty melancholii,
czasem piwo na murku pod sklepem.
kochankowie?
ciepłe zwierzęta z funkcją „mute”
i oczami jak ślepe panele dotykowe,
na jedną noc przy zgaszonym świetle,
bez funkcji wydaj resztę.
w ciemności prezerwatywa wypada z ręki,
a potem wrzask na placu - "ful aborcja od zaraz".
dni -
długie gumy do zucia,
ciągną się jak kisiel po podłodze w lunatycznym biurze,
zostawiając na stopach lepką warstwę cyfrowego kurzu.
sny -
pamiętniki cudzych pożarów,
które próbują odczytać przez filtr z benzyny.
jedzenie -
topiony serek z biedronki,
gratisowy hot dog od kumpla z marketu
i niedzielny schabowy u mamy.
chodzą jak strusie w szpilkach,
z głowami w powietrzu, które śmierdzi Wi-Fi.
oczy mają jak przeterminowane lody -
niby słodkie, ale coś się w nich psuje.
a pod powiekami mieszkają dźwięki
niedokończonych myśli:
"ja...ja...ja..."
„może… może… może…"
kiedyś...kiedyś...kiedyś..."
ich zazdrość to pies z dwiema głowami,
gryzie ich krtań i genitalia naraz,
znaczą podłogi krwią,
ale myślą, że to nowa wersja dywanu IKEA co dziadek kupił im na imieniny.
i żyją -
nie dlatego, że chcą,
ale boją się, że śmierć nie ma Wi-Fi.
bo w ciszy słychać echo:
„tu nic nie ma”,
głodne, lepkie słowa, co śpią pod językiem
jak zdechły szczur w kiblu.
nie mają hobby -
tylko palce,
co w nocy same scrollują do końca internetu.
nie mają Boga -
mają aplikację,
co przypomina o oddychaniu i wysyła
wersety z cytatami motywacyjnymi.
kiedy umierają -
to jak dym z grilla
zrobionego z plastikowych lalek
od dorosłych dzieci sąsiadów,
a ziemia przyjmuje ich cicho,
jakby wrzucała imię do folderu „spam”.
i gniją - powoli, elegancko,
jakby ktoś chciał z tego zrobić reklamę perfum Armani unisex,
dla ludzi, którzy już nie czują niczego.
„Dwuosobowa wersja nieba"
"wiersz o rodzicach"
ich miłość to żaroodporne naczynie
wyprodukowane w piekle TEFAL
gdzie gotuje się nicość na średnim ogniu
z przyprawą „co by było gdyby” .
ich dzieci już wyrosły, mają własne
Wi-Fi i cienie z plastiku.
makaron al dente stygnie,
ona je go z oczami wywróconymi jak szklane kulki,
on nie je - tylko gryzie powietrze jak wirus.
mieszkanie - kapsuła z katalogu snów,
w której nie da się zasnąć,
pełna przedmiotów z instrukcjami w języku,
którego nie znają ich dusze,
albo tymi z allegro co śmierdzą
psem poprzednich właścicieli.
on - hologram mężczyzny,
ubrany w koszulę tak nudną, że aż marazmem krzyczy w podczerwieni,
jego ręce to ramiona taśmy produkcyjnej
co dniem i nocą składają cudze sukcesy.
ona - awatar o smaku gumy balonowej,
ma w ustach język swójego dyrektora
i w kalendarzu ślicznego chłopca,
który pachnie jak podpalony dezodorant i drugi dzień sierpnia.
jej biurko - ołtarz zdrady,
gdzie złożono ofiarę ze wstydu, dziurkacza i spinacza biurowego.
frank szwajcarski - kochanek numer trzy,
gryzie ich po nerkach,
kaze im szeptać „spłacimy to”
w rytmie ciężkiej arytmii serca.
ich dusze - klatki na ptaki,
ale ptaki dawno zdechły i teraz robią za dekoracje.
na ścianie - zdjęcie,
ona patrzy do tyłu,
on w hipotekę,
a między nimi - kody QR do niczego.
seks - jak aktualizacja systemu Samsunga:
wymuszona, zimna,
a coś potem działa zawsze wolniej.
miłość - jak czarna skrzynka,
nikt nie wie, co się wydarzyło,
ale wszyscy są martwi.
czasem śnią im się ich własne dzieci,
ale wplątane w kable przez które nieustannie wrzeszczą: "więcej kasy."
i szeptem dodają: „mamo, tato, coście ze sobą zrobili?”
i znikają w reklamie kredytu odnawialnego.
słuchają Spotify melancholii
i piją wino z Biedronki tej zza rogu.
jakby to był eliksir nieistnienia.
czasem jadą do dziadków pod Bydgoszcz, gdzie chociaż jeszcze pies Burek szczeka normalnie.
kochają się jak dwa cienie, pod
co zgubiły źródło światła,
ale jeszcze nie wiedzą, że już ich nie ma,
bo ktoś właśnie zabrał im cienie
ich własnych ciał.
życie? wersja demo z napisem:
„pełna funkcjonalność po śmierci”.
tylko echo między ścianami
robi slam poezję z ich zawodu:
„ja...ja...ja...”
„może...może...”
„zostań... albo chociaż odśwież stronę”.
i tak trwają,
z wdziękiem, jakby to był trend z TikToka albo nowa idea z TVNu.
płoną - nie od miłości,
ale od przegrzanych ładowarek.
I kiedy w końcu znikają -
to jak ostatnie okno w przeglądarce:
pełne zakładek,
których nikt już nie otworzy.
"Zwykłe niebo, edycja analogowa"
"wiersz o dziadkach"
ich miłość to szkliwo na glinianym garnku,
pieczołowicie lepionym między jednym wykopem ziemniaków a długim spojrzeniem,
które nic nie musiało tłumaczyć, bo mówiło wszystko.
ona - w fartuchu z poplamionym haftem,
który zna więcej przepisów niż internet,
on - z rękami jak zgrubiałe korzenie drzewa,
co trzymało dach, rodzinę i ciszę w całości.
żyli w epoce, gdzie zegarki tykały jak serca,
a nie jak deadline'y.
dom był z czerwonej cegły
budowany własnym potem
i pachniał zupą szczawiową, kurzem,
i Trybuną Ludu, której nikt nie czytał do końca,
bo życie było ciekawsze.
pod kuchennym oknem rósł różowy bez,
a na kredensie - pudełko z nitką,
bo zawsze coś się rwało, ale nigdy - między nimi.
telewizor "Rubin" - święte ognisko,
przy którym zbierało się plemię sąsiadów,
żeby obejrzeć pogodę,
i przemowę pierwszego sekretarza.
a potem milczeć razem - na "Kobrze".
miłość była drewniana:
skrzypiała, gdy zawiasy siadały,
trzeszczała, gdy się kładli na starym tapczanie,
ale trzymała - mimo wszystko.
ich codzienność - bez tapet, ale z tapetami,
co odchodziły w rogu pokoju jak wspomnienia wojny,
która nie skończyła się w kronikach filmowych, tylko w ich własnych kolanach.
czas odmierzały dym z komina,
powolne kapanie kranu,
i szczekanie Burka -
nic nie było „smart”, ale wszystko było obecne.
on miał kieszenie pełne kluczy i gwoździ, ona - wspomnień,
nikt nie mówił o „work-life balance”,
bo życie i praca były jednym i tym samym:
wychodzeniem z siebie i
powrotem z mlekiem.
seks - jak sianokosy:
rzadki, cichy, potrzebny,
czasem zbożowy w zapachu,
czasem z westchnieniem, co znaczyło: "jeszcze żyjemy".
dzieci były sensem, wnuki - nagrodą,
a Bóg - niepowtaralnym hasłem do sensu,
pisanym kursywą we mszy o siódmej.
kiedyś usiądą na ławce - jak na granicy światow -
i będą patrzeć,
jak ich dzieci płoną od kabli,
a wnuki próbują zrozumieć, po co kiedyś mówiło się „dzień dobry”.
a potem zgasną - nie jak ekran,
ale jak świeca:
z dymem, który pachnie tym, co było prawdziwe.
i tylko piec kaflowy jeszcze przez chwilę
będzie grzał światłem pamięci,
nawet gdy nikogo już nie będzie w kuchni.