Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Rekomendowane odpowiedzi

Opublikowano

Ale kto do mnie mówi? Kto tak ciągle porusza żuchwami? Żuchwa w dół. Żuchwa w górę. Kłapanie szczękami, niczym wiekiem starej skrzyni. Zgrzytanie żółtymi, krzywymi zębami. Zębami ze zdartym szkliwem od ciągłego tarcia. Jakby to ścierały się ze sobą młyńskie żarna, wyrzucając z siebie nasączone śliną resztki czerstwego chleba. Bruksizm. Czy coś w tym stylu…

 

Ból głowy nasila się. Ból skroniowo- żuchwowy…

 

Coraz mocniejsze poruszanie szczęk…  Szerokie otwieranie. Zamykanie… Jak podczas zasysania wielkich haustów powietrza.

 

A wiec ktoś się przepoczwarza w jeszcze bardziej ekscentryczną zjawę. W jeszcze bardziej odrażającą kreaturę o nieustalonej znaczeniowości. I te oczy. Te oczy wskrzeszone straszliwym widzeniem sennej iluminacji. Jakieś szelesty i szmery. Świszczące oddychania astmatyków. Coś się porusza. Wciąż się porusza. Powoli. Z mozołem. Wspina się. Wspina się po żeliwnej rurze. I już dotyka czułkami brunatnej plamy zacieku na wybrzuszonym suficie łazienki. Przeciska się poprzez pęknięcia. Całą pajęczynę pęknięć. Rozdziela się na niezliczoną ilość tułowi, odnóży i powielających się nieustannie obliczy pod różnymi kątami. I pędzi do nieskończoności. Wciąż pędzi… Jakież to niejasne. Enigmatyczne. Jawi się coś na podobieństwo jakiegoś nieznanego obrazu Bruegla, albo Beksińskiego.

A więc schodzi ze ściany na wielu odnóżach. Schodzi jak robak, kiwając się na boki i chwiejąc. Porusza odwłokiem, patrząc niezliczoną liczbą swoich czarnych jak węgiel oczu. Patrząc na kogo? Na co? Na wszystko i na nic, ale patrząc na mnie. Wciąż na mnie i jakby przeze mnie. Przechodząc wzrokiem na przestrzał. Przez całą amfiladę pokoi, w ogromnym przeciągu i w ciągłym trzaskaniu okien i drzwi. Z których sączy się wiatr nieustanny. Wiatr nieustanny. Jakiś nieustanny wiatr…

W jakichś takich słonecznych czknięciach ocierają się o siebie maszerujące w nieładzie całe zastępy koronalnych wyrzutów masy.

 

Kiedy otwieram oczy (swoje?)… Nie. Nie otwieram ócz. Tylko to coś otwiera je za mnie, otwierając swoje własne nadmiarowe pary źrenic. Odbijają się w nich przeróżne blaski i drgania spopielonych gwiazd. Spadają z przerażającym krzykiem konania jak ktoś, kto wyskakuje z widokowego tarasu strzelistego wieżowca w centrum miasta. Wprost spod wielkiego zegara. W tej właśnie doniosłej godzinie nadziei.

 

Jakieś to wszystko bez sensu. I kompletnie nie po kolei. Ale jest za to w ciągłym ruchu, w tej nawarstwiającej się gmatwaninie obrazu. A więc, kocham cię. Bez dogmatu. Bez zasad. Kocham. Tak po prostu. Do szaleństwa. Do grobowej deski. Do ostatniej deski sosnowej trumny.

 

A więc czas znowu przeciska się przez szpary w oknach. Przeciska się natarczywie i namolnie jak pijany trzymający się płotu. A więc próbuję je zasłonić. Zatkać jakimiś szmatami wziętymi z barłogu. Zatkać czymkolwiek, aby nie wdzierał się do środka swoimi promieniotwórczymi mackami, mutując wszelkie formy życia. Te znane. Jak i te nieznane. Nie ujęte w żadnym z encyklopedycznych foliałów. Tu trwa jakaś chorobowa koegzystencja rozmaitych widm wychodzących ze ścian. Przenikających wszystko. I niknących na powrót w zimnych ścianach z kamienia. W tych zimnych ścianach, w których nikną cichym westchnieniem śmiechy odległych epok i lat.

 

Kto tu jest? Otaczają mnie jedynie kamienne usta. Takie blade i zimne jak lód. Nieruchome usta wyrzeźbionych twarzy, co patrzą na mnie z cokołów. Rozsypany wokół gruz chrzęści pod gołymi stopami. Chrzęści rozbite szkło. A szary pył osamotnienia pokrywa moje włosy i brwi. Gdzieś tutaj. zaraz. Zaraz. Gdzieś tutaj… — ale co? Czegoś szukałem w pożółkłych szpargałach, w stertach zwietrzałych gazet. Powyrywane kartki z notesów sfruwają ze szczytów powolnym lotem albo takim koszącym niczym lądujące ze świstem ptaki o metalicznych dziobach.

Kto tu jest? Nie ma nikogo. Nie ma nikogo albo i jest, tylko ukryty w cieniu regału. Spoglądam. Zaglądam…  Lecz tylko pajęczyny pokrywają truchło o ptasiej czaszce. Patrzy się na mnie pustymi oczodołami bez zdziwienia ani lęku. Patrzy się tak, jak może się patrzeć jedynie rozsypujące się truchło przeszłości. A więc ktoś tu był. Ktoś albo raczej coś.  Tylko nie zdołało się wydostać poza obręb własnego cienia. Wszystko przez ten czas przeklęty, co tłamsi i dusi. Zamienia w majaki sen. Widocznie to coś nie posiadło umiejętności omijania pułapek. Rozsianych na polu min przeciwpiechotnych. Dlatego dotarło do mojego świata w tej zdefragmentowanej, zdegradowanej formie nie wiadomo czego. Dotarło, stając się od razu swoistym grobem swojego dawnego żywota. Co to było, kiedy istniało w czasach swojej świetności? Nie wiadomo. Leży teraz pokręcone i pokiereszowane, jakby nie potrafiło się przecisnąć przez szczelinę między ścianą a regałem. Więc zaklinowało się. I zostało tak na wieki wieków. Amen. Pokryte grubą kołdrą z kurzu i pajęczyn.

 

Kochasz mnie? Bo widzisz, ja ciebie kocham. Do kogo tak mówię? Ach tak, nie ma ciebie. Jesteś tam. Tak bardzo — tam. Na skraju widzenia. Na linii widnokresu spopielonego liliowym blaskiem nadciągającego zmierzchu. Wiesz, czasami tak do siebie mówię. Mówię, zadając pytania. Niestety, nie na każde znam odpowiedź. Które to piwo? Ech, znowu wtrącenie od czapy. Nie. To nie piwo. Z wewnętrznej etykiety Tom of Finland spogląda na mnie piękny marynarz. Ma taką ujmującą twarz. Taką pociągającą. Wprost do zakochania. Patrzy się na mnie, poruszając wąsem. Tym jakże pięknie przystrzyżonym czarnym wąsem. I ten jego wzrok. „No chodź do mnie, kochanie”. No chodź”. Idę. Podążam wpław w odmętach alkoholu. Płynę. Dopływam. Przypływam. I wciąż… Piękny marynarz nie daje za wygraną. Kusi pięknem swojego męskiego ciała. Gładką ogoloną skórą. Pójść? - Dlaczego nie. —Odpowiada jak echo… — Przybądź, mój słodki. Będzie nam jak w Raju. Jak w Niebiesiech. — Więc cóż. Idę. Miłość to miłość. A więc cudowna miłość…

 

Wydaje mi się, że ktoś tu jest? Otwieram szczypiące oczy. na suficie brunatne zacieki. Za oknami szumiące liśćmi rozchwiane drzewa. Rosnące szeregiem stare drzewa. Są tak blisko. Daleko. Na wyciągnięcie rozedrganej ręki. Tak vis-a-vis. Spadają na nie ciężkie krople majowego deszczu. A więc to już maj. Za oknami dzień. Wsącza się szarością świtu w tę otchłanną pożogę zdegradowanego jestestwa. A więc to już maj. Śniło mi się, że wśród miliarda bezwartościowych kamieni znalazłem bryłkę złota. Lśniła, bijąc mnie zdumiewającym blaskiem po oczach. I śniło mi się coś jeszcze. Lecz rozpłynęło się na zawsze w nieskończonym  mroku bez-pamięci.

 

(Włodzimierz Zastawniak, 2024-05-11)

 

 

 

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • @Bożena De-Tre Z szacunkiem schylam głowę :) Wszystkiego pięknego :)
    • @Migrena Mam „ wrażliwcom” co wiedzą jak smakuje kawa o poranku….niech płynie wszystko-:)od

      Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

      życzę….
    • Piłaś siebie z jego ust jakby każde słowo było toastem. Był zachwycony – do pierwszego haustu. Potem już tylko pił. I pił. Nie rozróżniał roczników, nie czytał etykiet. Szukał ciężaru w ciele, nie w tym, co dojrzewało latami. A ty – dumna jak burgund w kryształowym kieliszku – stałaś się wodą w plastikowej szklance. Nie dlatego, że przestałaś błyszczeć. Lecz dlatego, że on patrzył tylko przez szkło.
    • @Annna2Bardzo dziękuję! Masz rację  - Człowiek poraniony w dzieciństwie, często nie może się odnaleźć w dorosłym życiu. 
    • Zacząłem od rekonesansu - począłem subtelnie zataczać wokół niej kręgi, przyglądając się jej z każdej strony, uważając, aby przypadkiem nie pokazać mojego zainteresowania. Uważałem wtedy naszą domniemaną bliskość za dosyć intymną, za delikatną i gotową do rozsypania się w drobne kawałki pod nieuważnymi, obcymi dłońmi, ponaglającymi ruchami nie cierpiącymi subtelności. Dopiero potem skojarzyłem te spacery z orbitowaniem, choć byłem raczej księżycem (a ona nie była słońcem!), bowiem o ile pozwalała mi na to okazja, moją twarz cały czas kierowałem ku niej, starając się łapać wszystkie refleksy, które mogły mi rzucać poroztrzaskiwane szyby, czy fragmenty gołej blachy. Nie zliczyłbym ile takich okrążeń zdołałem wykonać przed powrotem do domu, lecz pewny byłem wszystkich uzyskanych informacji - całkowicie pustej framugi po oknie na parterze, idealnego miejsca na wtargnięcie do środka, otoczonego z trzech stron samą fabryką, tworzącą w tym miejscu odrobinę prywatności, z dala od pustych przechodniów jak i wścibskich oczu lokatorów przyległych do niej bloków. Następny tydzień spędziłem na wyczekiwaniu - w drodze do szkoły nadal ją mijałem, tym razem bez tak wcześniej nierozłącznego ze mną wstydu, obnażyłem się już przed nią, byłem już w pełni winny dokonanej myślozbrodni, która już w sobotę miała stać się czynem. Siedząc w ławce starałem się zadowolić rudymi włosami koleżanki siedzącej dwa rzędy przede mną, nawet starałem się docenić jej urodę, to jak słońce wpadało jej we włosy, lecz zacząłem brzydzić się tym, jak starałem się zastąpić nasze uczucie takim substytutem, brzydziłem się moją młodzieńczą naiwnością, myślą, że będę mógł doznać tej samej przyjemności w ramionach byle dziewczyny, że próbuję sprowadzić namiętność bliskiego kontaktu z istotą tak skomplikowaną jak ona do czystej sensacji dotyku.
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...