Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Oddychając Kraszewskim…


Rekomendowane odpowiedzi

I.

 

      Długimi jesiennymi wieczorami,

Okraszonymi blaskiem tajemniczej księżyca pełni,

Gładząc z rozrzewnieniem palcami,

Bogato zdobione okładki ukochanych powieści,

Biegłem nieśpiesznie swymi myślami,

Ku światom na ich kartach odmalowanym,

Natchnionego pisarza pędzlem wyobraźni,

Namoczonym w tajemniczych barwach przeszłości…

 

Zapewne niegdyś przed wielu laty,

W napisanie ich całe serce swe włożył,

Oddany sprawie pisarz natchniony,

Dziełami swymi bez reszty pochłonięty…

Długimi wieczorami wybitny stary pisarz,

Dotykając z rozrzewnieniem wysłużonego pióra,

Wyobraźnię swą na papier przelewał,

By inspirowała w przyszłych wiekach kolejne pokolenia…

 

By na bezdrożach współczesności,

Młodzi ludzie w współczesnym świecie zagubieni,

W barwnych postaciach literackich,

Godne wzorce do naśladowania odnaleźli…

W sprawy dni codziennych tak bardzo uwikłani,

Pochylając się nad kartami ukochanych powieści,

Rozczytując się w ich bohaterów losach niezwykłych,

Od przykrości wszelakich ukojenie znaleźli…

 

Przeto ja niegdyś w dziełach rzeczonych,

Rozczytując się wciąż bez pamięci,

Gdy otulały ziemię wieczorne mroki,

I gdy złociste słońce weszło w zenit,

Czy to przyjemnym wieczorem letnim,

Czy smętnym popołudniem zimowym,

Przewracałem wciąż stronice kolejnych Mistrza powieści…

- Miast powietrza oddychając Kraszewskim…

 

II.

 

Dotykając z nostalgią okładki Starej Baśni,

Wertując z zainteresowaniem kolejne karty Lublany,

Wędrowałem oczyma mej duszy,

W tamten świat wieków minionych…

By bez pamięci się w nim zatopić,

Niesionymi wyobraźnią myślami,

Wszelkie jego sekrety zgłębić,

Prostego czytelnika niezliczonymi domysłami…

 

W rozległe bory kraju Polan,

Unosiła mnie ma czytelnicza wyobraźnia,

Skąd rzewnym swym śpiewem ją przyzywała,

Młodziutka pięknolica Lublana…

Skąd młode siostry Żywia i Dziwa,

Wołały niesłyszalnymi szeptami młodego czytelnika,

Zaklętymi w tajemniczą moc pisanego słowa,

Odmalowując w mej głowie zapomnianych pradziejów obraz…

 

Na tajemnicze pradziejów rozstaje,

Z współczesności przywoływały mą wyobraźnię,

Złego króla Chwosta straszliwe dzieje,

W prastarych legendach słowem Czasu zaklęte…

Z głębin zamierzchłej przeszłości wyłowione,

Wybitnego powieściopisarza twórczym natchnieniem,

Na czysty papier z rozrzewnieniem przelane,

By rozniecały przez pokolenia czytelników emocje…

 

Przeto w zamierzchłych pradziejów głębiny,

Zarzucałem sieci mej czytelniczej wyobraźni,

Wraz z mym powieściopisarzem ukochanym,

W niknącą w pomroce dziejów przeszłość wiedziony,

Wrzuconym w upływ czasu słowem wieszczym,

Dotykającym strun mej wrażliwości,

Przewracając kolejne karty Lublany i Starej Baśni... 

- Miast powietrza oddychając Kraszewskim…

 

III.

 

Wielkie tajemnice pierwszych Piastów,

Ukryte skrzętnie w biegu dziejów,

Niczym w bogato zdobionego kufra wnętrzu,

Maleńki okruch bezcennego kryształu,

Wydobywane z niepamięci niewidzialną dłonią wyobraźni,

Pochylających się nad przeszłością wybitnych powieściopisarzy,

I niczym świętojańskie ziele w pięknolicych dziewcząt wianki,

Wplecione w kolejnych znakomitych powieści rozdziały,

 

Gdzie burzliwe losy rodu Luboniów,

Wrzucone w zmierzch pogaństwa czasów,

Splecione z dziejami dynastii Piastów,

Zaznaczyły się na chrześcijańskiej Polski progu,

Gdy Włast po latach powrócił z niewoli,

Niosąc w sercu skarb nowej Wiary,

By Słowem Bożym niczym krzesiwem krzemiennym,

Zarzewie Chrześcijaństwa w kraju Polan rozniecić,

 

Gdzie Jurga i Andriuszka bracia Jaksowie,

Stawali trwożnie przed króla Bolesława obliczem,

Czy winy ich zostały im odpuszczone,

Zatopieni pospołu w niepewności dojmującej,

By uzyskawszy wspaniałomyślnego króla przebaczenie,

Udać się wkrótce przed papieża oblicze,

Wyjednując swemu władcy królewską koronę,

Papieską na koronację uzyskując zgodę…

 

Błądząc oczyma duszy po mazowieckich kniejach,

Gdzie buchała tysiącami płomieni reakcja pogańska,

Gniewem Mazowszan sięgającym skrzących gwiazd,

Parszywą nienawiścią roznieconym w sercach,

Gdy dobiegł końca czas wielkiej bitwy,

Radując duszę triumfem wojsk Kazimierzowych,

Litowałem się nad Masława losem nieszczęsnym...

- Miast powietrza oddychając Kraszewskim…

 

IV.

 

Liczne tajemnice szlacheckich dworków,

Zasnute delikatną pomroką dziejów,

Niczym pajęczyną wnętrza spowitych mrokiem komór,

Skrywających gliniane dzbany pełne szczerozłotych talarów,

Odsłonił przede mną mój ukochany powieściopisarz,

Na dziesiątek powieści swych kartach,

Narzuty skrywającej minione wieki uchylając rąbka,

Pociągnięciami swego zaostrzonego pióra…

 

Gdzie wypłakiwało nocami oczy w poduszkę,

Młode płoche wrażliwe dziewczę,

Złączone niechcianym małżeńskim węzłem,

Z gwałtownego charakteru niekochanym człowiekiem…

Gdzie stara szalona cześnikówna,

W obłąkańczym szale snuła się po lasach,

W tajemniczym blasku pełni księżyca,

Nieszczęśliwa jak lata wcześniej młoda Wilczkowa...

 

Gdzie Mistrz Twardowski z księżyca podziwiał,

Jak trawiony gorączką Janasz Korczak,

Wskoczył na płonącego zamku dach,

By rozżarzone dachówki w zapamiętaniu siekierą rąbać,

Powstrzymując zuchwale rozprzestrzeniający się pożar,

Rozniecony wyobraźnią pisarza na powieści kartach,

Odbijając się w przerażonych miecznikówny źrenicach,

Niczym skrząca gwiazda w ostrzu żelaznego miecza…

 

Długimi księżycowymi nocami,

W ukochanych książkach bez pamięci zaczytany,

Zaglądając oczyma duszy w swych emocji głębiny,

Historiami tamtymi bez reszty pochłonięty,

Będąc jedynie duchem obecnym,

Pośród licznych hucznych biesiad szlacheckich,

Przewracałem pożółkłe karty kolejnych powieści... 

- Miast powietrza oddychając Kraszewskim…

 

V.

 

Nie stroniąc i od trudnych w odbiorze lektur,

Poruszających problemy prostego ludu,

Wplecione w zawiłe meandry wielowiekowych dziejów,

Dotykających aspektów nierówności, biedy, niedostatku,

Pomiędzy skrzące zielenią wiejskie łąki,

Pomiędzy kryte strzechami chłopskie chaty,

Wędrowałem wzruszony oczyma mej duszy,

Pełen rozbudzonych rzeczonymi powieściami emocji…

 

I za wieś gdzie stała samotna chata,

Zawędrowała ma czytelnicza wyobraźnia,

Litując się nad losem ludzi dwojga,

Złączonych potęgą niespodziewanego uczucia…

Gdzie tajemnicza Cyganka Aza,

Tańczyła zapamiętale nocami w blasku księżyca,

Odbitego w jej czarodziejskich źrenicach,

Spływającego po jej kruczoczarnych włosach…

 

Gdzie uczucia tlące się w sercu Ulany,

Pośród krytych strzechami chat chłopskich,

Mimo upływu wieków nie zagasły,

Tląc się także i w czasach naszych…

Rozniecane wciąż w sercach dziewcząt młodych,

Pośród wielopiętrowych wieżowców szklanych,

Wzorem swych ukochanych bohaterek literackich,

Poszukujących okraszonej szczerym uczuciem miłości…

 

Wędrując oczyma wyobraźni,

Na Polesia Wołyńskiego puszcze, bagna, lasy,

By oddać hołd prostoduszności i pracowitości,

Żyjących tam niegdyś ludzi prostych,

Litując się nad dolą chłopa Jermoły,

Uroniłem łzy nad pożółkłymi powieści kartami,

Biorąc ze wzruszenia oddech głęboki…

- Miast powietrza oddychając Kraszewskim…

 

VI.

 

Urzeczony do głębi wszystkimi tymi powieściami,

Rozmarzony do snu mrużąc powieki,

Odmalowując w snach swych tamte obrazy,

Księżycowymi nocami marzeniem sennym,

Wszystko o czym w blasku dnia czytałem,

Barwnymi lekturami rozniecając swe emocje,

W mroku nocy rozmarzony wyśniłem,

Zaklinając je potęgą wyobraźni w obrazy senne…

 

Tajemniczych mych snów potęgą,

Nadając żywe barwy wyrytym w pamięci rozdziałom,

Zapisanym na papierze atramentu czernią,

Wykutym na sercu przeżyć głębią,

Jak i innych podobnych mi czytelników miliony,

Śniąc zaklinaliśmy je w żywe obrazy,

W objęciach przyjaznej czerni matki nocy,

W snu otchłani pozostając zatopieni…

 

I ujrzałem milionów wiernych czytelników sny,

Rozniecone ich ukochanego pisarza powieściami,

Ukryte niczym najrozliczniejsze skarby,

W tajemniczej nieznanej ludzkiemu oku jaskini,

Utajonej między ludzkich emocji konstelacjami,

Rozmaitych czytelniczych przeżyć gwiazdozbiorami,

Bogatych księgozbiorów i olbrzymich bibliotek galaktykami,

I wszechświatami zatopionymi w serc głębi…

 

I dotykałem oczyma duszy Wielkiej Tajemnicy,

Zatopionej w mrokach nocy,

O czym śnią śpiąc niewzruszenie snem kamiennym,

Miłośnicy Józefa Ignacego Kraszewskiego twórczości…

Gdy snów Ich strzeże księżyc pozłocisty,

By w marzeniach sennych podświadomie zatopieni,

O światach z ukochanych powieści mogli wciąż śnić...

- Miast powietrza oddychając Kraszewskim…

 

- Wiersz zainspirowany twórczością Józefa Ignacego Kraszewskiego.

 

 

 

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Wiersz ten planuję w przyszłości włączyć do powstającego właśnie zbioru kilkudziesięciu wierszy mojego autorstwa opatrzonych wspólnym tytułem „Oddychając Kraszewskim…".

 

W zamierzeniu moim ma to być zbiór kilkudziesięciu wierszy zainspirowanych twórczością Józefa Ignacego Kraszewskiego i będących zarazem hołdem dla tego arcywybitnego polskiego pisarza. Spoiwem łączącym wszystkie te moje wiersze będzie chęć oddania hołdu szeroko rozumianej twórczości Józefa Ignacego Kraszewskiego będącej fenomenem w skali całego świata... Każdy z wchodzących w skład niniejszego zbioru moich barwnych wierszy będzie hołdem dla jakiejś powieści, opowiadania lub poematu autorstwa tego wielkiego Mistrza polskiej literatury.

 

Od czasu przeczytania przed kilkoma laty z wypiekami na twarzy Starej Baśni, to właśnie J.I. Kraszewski pozostaje jednym z moich ukochanych pisarzy, a każda przeczytana przeze mnie kolejna powieść Jego autorstwa zachwyca mnie jeszcze bardziej… Dlatego też pomysł stworzenia zbioru wierszy dedykowanego pamięci tego jakże wybitnego pisarza zrodził się we mnie z potrzeby serca, by w ten sposób wyrazić mój szacunek i uznanie dla tego jednego z najwybitniejszych Polaków w dziejach naszej Ojczyzny i dla Jego wieloletniej działalności pisarskiej i wydawniczej… Niestety nie mogę ze swojej strony obiecać że uda mi się rzeczony zbiór kilkudziesięciu wierszy mojego autorstwa szybko ukończyć, ani też nie mogę obiecać że uda mi się kiedykolwiek wydać go drukiem...

Edytowane przez Kamil Olszówka (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Corleone 11 Dziękuję Ci po tysiąckroć!

 

Jakże inaczej określić nienawiść jeśli nie parszywą...

Nienawiść zawsze jest parszywa...

 

Celowo napisałem ten wiersz tak by przypominał XIX-wieczny styl J.I. Kraszewskiego. Jestem głęboko przekonany że każdy Polak choć raz w życiu powinien przeczytać Starą Baśń autorstwa J.I. Kraszewskiego!

 

Najważniejszym działem twórczości Kraszewskiego są powieści: w ciągu 57 lat napisał ich 232, w tym 144 powieści społeczne, obyczajowe i ludowe, 88 historycznych!

 

Moim marzeniem jest przeczytać je wszystkie, choć nie wiem czy starczy mi na to życia...

@Nata_Kruk Najserdeczniej Dziękuję!
Polecam także szczególnej uwadze mój długi wiersz zatytułowany ,,Złoty klucz do Tajemnic Historii".

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

To jest dopiero dłuuugi wiersz!

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

@Kamil Olszówka

   Słowa "nienawiść" też nie lubię. Chociaż rzeczownik tenże, pochodzący - jak na pewno wiesz - od "nie nawiedzać", tylko pośrednio wiąże się z negatywnymi emocjami. Jako że przecież nie one zawsze stanowią powód, dla ktorego kogoś się nie odwiedza (nie nawiedza). 

   Dzięki wielkie za odpowiedź

Zaloguj się, aby zobaczyć zawartość.

i przedstawione w niej wiadomości. Mistrz Józef ŚMIAŁO zasługuje na tytuł Wieszcza Narodowego . Ile z Jego powieści zostało Ci do przeczytania ? 

   Serdeczne pozdrowienia .

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 3 tygodnie później...

@Kamil Olszówka

"Poranek wiosenny świtał nad czarną lasów ławą otaczającą widnokrąg dokoła" – to pierwsze zdanie Kraszewskiego, które w życiu przeczytałem, początek Starej Baśni; dlatego pierwsze zdanie tego, co miało być moją powieścią fantasy brzmiało "Uśpione miasto szumiało szos szarą nawierzchnią przez nocne pojazdy o tej przedświtu godzinie przemierzaną". 

Bardzo fajnie się czytało Twój wiersz, koniec o wspólnym śnie doskonale pasuje do sposobu, w jaki myślę należy go czytać.

 

Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


  • Zarejestruj się. To bardzo proste!

    Dzięki rejestracji zyskasz możliwość komentowania i dodawania własnych utworów.

  • Ostatnio dodane

  • Ostatnie komentarze

    • Światło pod sufitem. Długi rząd brzęczących jarzeniówek. Brudna, żółtawa biel poprzetykana czernią rozkładu i defragmentacji. Zupełnie jak wybrakowane uzębienie starca. Choć w zasadzie trupa, żywego jeszcze, ale trupa. Przechodzę. Idę. Nieskończona dal. Usiana opiłkami żelaza podłoga. Śmierdzące smarami zgarbione korpusy martwych frezarek. Jakichś urządzeń niewiadomego przeznaczenia… Zapaliłem świeczkę. Nie jedną. Kilka. Cały las świeczek. Płoną wszędzie. Na podłodze. Stole. Lastrykowych parapetach, krzesłach, drewnianych półkach regałów. Pełnych, uginających od starych, rozsypujących się książek. Pozostałości po umarłym ojcu, umarłej matce... Płoną i drżą płomienie. Żółte, drgające płomyki. Drgające od oddechów niewidzialnych widm. W mroku nocy z zaprzepaszczonej otuliny snu. Matka przychodzi czasami. Widzę ją. Przychodzi z uśmiechem. Z werwą. Albo z jakąś pretensją. Z marsową miną. Przychodzi sama albo z ciotką, albo z ojcem. Ale zawsze wyrazista. Jakby przesycona kolorami. I cała w falujących płachtach. Jakichś falujących częściach zwiewnej garderoby. Jakiejś takiej, której nigdy nie nosiła za życia. Wielokolorowych, wyciętych niczym z modowego żurnalu peniuarach długich do samej ziemi. A zatem przechodzą przeze mnie. Wychodzą ze ścian. Idą. Płyną. Stąpają bezgłośnie po dębowej klepce. W pokoju. W przedpokoju. W całej amfiladzie długiej jak rodny kanał martwej od dawna rodzicielki. Niekończącej się gardzieli jakiegoś przejścia. Jakiegoś korytarza z tego do tamtego życia albo śmierci. Idziesz ze mną? Czy idziesz? Dlaczego milczysz?   Świece płoną. Jedna przy drugiej. W odstępach. W oddaleniu. W nicości nocy… Drgające ogniki. Deliryczne cienie na suficie i ścianach. Skrzydlate. Bezskrzydłe. Albo wypełzające dopiero z kokonów. Nieporadne… Rozmaite, nienasycone jestestwa. Metamorficzne egzystencje. Wyczulone na każdy najmniejszy nawet ruch. Na każde poruszenie, nawet tak szybkie, że przekształcające się momentalnie w nieruchomość. W cienistą skamielinę. W odwieczny kamień pokryty zielonym mchem zagradzający przejście do drugiego pokoju. Skąd tu nagle taka bariera? Ta niemożność przejścia? Owiewa mnie leśny chłód po twarzy, po skroniach i plecach. Las szumiący wokół. Szumiące wokół dęby. Za oknami otwartymi na oścież… Za oknami gałęzie. Liście… Cicho. Ciii… Ktoś idzie ulicą. Chodnikiem. Trotuarem. Ktoś spóźniony na umówione spotkanie w parku okraszonym nocną ciszą. Tam, przy ławce. Przy tym dębie, kasztanie, topoli… Tam wtedy. Tam, kiedyś… To było kiedyś… To było…   Dlaczego milczysz? Przecież jestem. Przyszedłem. Wprawdzie po czasie, ale jestem. Rozglądam się wokół, lecz jedynie wirują lodowe kryształki w sześcianach powietrza. W żółtawej poświacie latarni, które giną w przymglonej substancji czasu. I płyną powoli, powoli. Powoli… Całe flotylle kłębiących się, zapomnianych… Dawno umarłych. Nieistotnych… Zatracających się na powrót w ciszy… Milczysz, albo zmieniłaś ton. Nie. To zmieniły się jedynie okoliczności. Ty, nie zmieniłaś się wcale. Cały czas milczysz w piskliwym szumie gorączki. I chowasz się, gdzieś dalej. I znikasz. Zza drzewa wychodzi starzec o siwej brodzie z gałązek i chrustu. Nie. Nie idzie. Stoi. I tylko chwieje się w podmuchach wiatru. I drży. I porusza milczącymi ustami. I opowiada coś czego dosłyszeć nie sposób. I opowiada coś z egzaltacją i pasją. I mówi wśród teatralnych gestów. Przesadnych… Kiedy podchodzę. Kiedy zbliżam się, aby dostrzec, usłyszeć cokolwiek, zatraca się wszystko, co przed chwilą wydawało się takie realne. I staje się jedynie krzakiem nagiego bzu, co zaszedł mi znienacka drogę. I staje się jedynie plątawiskiem gałęzi. Plątaniną korzeni. Podziemną egzystencją nie wiadomo czego…   Zamykam oczy. Ćwiczę zamykanie i otwieranie powiek. Otwieram. Zamykam. Otwieram szeroko. I widzę. I próbuję dostrzec. I widzę jakieś kontury. Zarysy na ścianie. Na drzwiach trzydrzwiowej szafy. Na drzwiach pokrytych fornirem. Na drzwiach starej szafy skrzydlate cienie. Na drzwiach wielki motyl rozpościera skrzydła. Szykuje się do odlotu wieka istota… Wiesz, piję Bushmills'a, taką starą irlandzką whisky. Napijesz się ze mną, tato? Masz. Pij i nie dyskutuj. Ja, piję. Uśmiecha się do mnie skrzydlata istota. Ojciec leży tu od wieków w stosie rozsypanych piór i chrzęści resztkami spróchniałego truchła. Jakiś taki niepodobny do samego siebie. Leży profilem swojej podłużnej czaszki. Czaszki podobnej cośkolwiek do jakiegoś ptaka. Patny się na mnie. Nie patrzy. Zwraca się do mnie pustymi oczodołami zasklepionymi czarną, wilgotną ziemią… Co chcesz powiedzieć, tato? Nic. Milczenie. Tylko piskliwa w uszach cisza. Tylko szum i szmer padającego zza otwartego szeroko okna deszczu. Trącane kroplami listki lśnią w półmroku. Migoczą. I drżą w żółtawej poświacie ulicznej latarni… Matka krząta się w kuchni. Przynajmniej tak mi się wydaje. Coś tam robi. Szykuje kolację wigilijną. Choć odgłosy to jakieś odległe. Płynące spomiędzy przeszłych warstw dawno minionych dziejów. Milknie wszystko. I znowu nic. Znowu piszcząca w uszach cisza. W pokoju. W pomroku pokoju lśni płaszczyzna drzwi. Lakierowana powłoka starej szafy, w której czai się pustka wiszących na pręcie pokrytych kurzem drewnianych wieszaków. Wisiały tu kiedyś płaszcze i bluzki. Marynarki. Na wewnętrznej ścianie krawaty ojca… Czy ty mnie kochasz? Powiedz. Mów. Albowiem dawno nie było kochania. Wiesz, przychodzą do mnie. Przychodzą jakieś osobistości, płaskie jak książkowe fotografie. Kto to? Nie wiem. Ale chyba są ważni, bo wyniośli i sztywni. Tacy królewscy. Masz, pij. Dlaczego milczysz? Rozgrzewa mnie w środku kolejny łyk alkoholu. Trunek to szlachetny. Herbaciany. Potrójnie destylowany. Nie uroń tylko kropli, bo spłynie ci po brodzie palącą do szpiku kości rozpaloną strugą.   Przychodzą do mnie znowu. Aktywizują się po śmierci. Przechodzą przez ściany i drzwi. Przechodzą w ciszy i jakoś tak obojętnie. Nie patrzą na mnie te natrętne mary. Te najgorsze widma. Owijają się w przezrocza minionych dni. Za otwartymi oknami drzewo przy drzewie. Dęby, kasztany... Kładące po sobie liście topole. I te topole strzeliste do nieba. I te topole trzeszczące w pochyleniach od wiatru… Ktoś znowu idzie. To ja idę pomału. Wstałem i idę powoli jak ktoś, kto uczy się dopiero chodzić. Idę, stanąwszy po długim leżeniu. Po długiej niemocy. Po gorączce toczącej ciało. Idę daleko, nie wiadomo gdzie. Chyba do toalety oddać mocz, choć oddałem go już wszędzie… I obejmuję ściany, próbując utrzymać równowagę z powodu ogromnego pędu kuli ziemskiej. Przytulam się do niczego, będąc niczym i nigdy nie będąc czymkolwiek ponad nicość. Ponad okrutną nicość i pustkę lodowatego wszechświata. Płynąłem. Płynę. I jeszcze raz płynę. Byłem wszędzie. I byłem równocześnie w kilku innych czasach i przestrzeniach. Być może we śnie. W malignie. Na jawie…   Coś się świeci nade mną. Coś się do mnie przymila. Coś nagiego w swoim bezwstydzie. Otula mnie ciemny poemat z piekła rodem. W szumach i piskach. W szmerach i cichych stukach w żeliwnych rurach. W starych rurach. W plątaninie starych żeliwnych rur. Jakieś jęki i szepty. Jakieś przekleństwa hydraulików. Nade mną mieszka jedynie nicość. Pustka tak przeogromna, że aż rozsadza czaszkę w swoim bolesnym pulsowaniu. I w tej pustce czyjeś kroki. Powolne kroki. Czyje? Czy to ty, tato? Milczysz, a więc milcz dalej. Tak jak milczysz do tej pory swoim grobowym milczeniem. Matka? Nie. To nie ona. Ponieważ poszła już sobie po chwilowym krzątaniu się po kuchni. Stwierdziła, że nic tu po niej. A przyszła jedynie z przyzwyczajenia. Pokrzątała się w kurzu i w pyle. W pajęczynach… W zapleśniałych tworach wypełzających z ciemnych kątów. A więc przywołało ją tutaj jej własne echo przeszłości. Poszła sobie. Zniknęła w drzwiach, w półmroku klasztornym pełnym umarłych twarzy. Poszła jak wtedy, rzucając na pożegnanie swój cień na ogród.   Przy stole stoi odsunięte krzesło. Na stole pęknięty wazon z pękiem uschnięty melancholii. Na stole talerz z okruchami czerstwego chleba. A więc ktoś tu był na tej ostatniej wieczerzy. Skosztował ciała Chrystusa i jego krwi. Lecz ta krew miała posmak irlandzkiej, potrójnie destylowanej whisky. Pusta butelka mieni się w drgających płomieniach świec. Napijesz się ze mną, Jezu? Masz, pij. Kilka kropel spadło na twoje wytarte dżinsy. Masz za sobą długą podróż. Jego płonące oczy. Jego świecący na głowie diadem. Na co ci on? Po co? Kładzie na stole naszyjnik z pereł. To nic. To tylko kamienie, kamienie… Powtarza jak echo. Powtarza cicho… Była tu twoja matka, mówi. Wiem, odpowiadam. Lecz widzę nagle, że jest nagi. I widzę jego wargi nabrzmiałe. Coś chciał jeszcze powiedzieć, lecz milczy. I rysuje w powietrzu kręgi. Ramionami oplata swoje smukłe nogi i ręce. Słyszę go w szmerze przesuwanego krzesła. Mówi coś. Mówi, porusza obrzmiałymi, sinymi ustami… Wstaje i idzie. Ku zaskoczeniu cały w bieli. W falujących, w powiewających szatach… I ostrymi skrzydłami bez szelestu się w niebo wzbija, jak ptak… I uderza mnie cisza. Cisza tak wielka, że aż ogłuszająca. Cisza tak wielka, idąca jak fala za falą...   Otwieram oczy. Otwieram szeroko. Razi mnie słońce, co wpada z ukosa. Na podłodze, na sękach, na słojach dębowej klepki… Na suficie plama zacieku. Wznoszące się drzewo żeliwnych rur… Drapie mnie w gardle. Dusi wirujący w powietrzu kurz. Świece dopaliły się do końca. Spalone knoty. Stearynowe kikuty...   Jesteś tu jeszcze?   (Włodzimierz Zastawniak, 24-12-25)      
    • Typowy typ typuje topy.   Warszawa – Stegny, 25.12.2024r.
    • Święta Choinka   Śnieg Prezenty   I delikatne sentymenty        
    • Dziękuję i wzajemnie życzę zdrowych i pogodnych świąt.
    • tekturostwo bez ciebie, tak zwany świat? – swego rodzaju Piekło, gdzie wszystko jest Ameryką czy innym mocarstwem atomowo-elizejskim gdzie wszystko urokliwie skrzy się lekko unosząc nad ziemią i na odwrót: krajek lat dziecinnych przebiedowanych pod okiem strzelistych mord, kopulastych posągów, połatana Arkadia, gdzie każdy z mieszkańców nosi nazwisko Ratoń albo bardziej z polska – Szczuroń, i nie da się załatwić prostych spraw, na przykład kupić masła. zamiast tego otrzyma się tułów do samokroczącego posągu, czy zaproszenie na żniwowanie z Moabitami, którzy jednak za żadne skarby świata nie będą chcieli pożyczyć snopowiązałki. gdzie każda muzyka, nawet disco polo, wywołuje, niczym dźwięki czarodziejskiego fletu, wypełzanie z uszu warczących manuli. a chromolić taką groteskę – zamykam oczy, by ujrzeć kontury skryte w podświetle. i dzieje się dzikie, ma miejsce visio beatifica, jakiej doświadcza potępieniec. błysk w jego oku, przepełzający między zębami (nie posiada wszystkich, więc zbłąkana iskra wystrzela jak z procy i, zakosami, płynie sobie w noc).
  • Najczęściej komentowane

×
×
  • Dodaj nową pozycję...