Skocz do zawartości
Polski Portal Literacki

Alicja i smok, rozdział 1


Rekomendowane odpowiedzi

Na wstępie: wszystkiego dobrego w nowym roku!

 

Po kilku dniach rozglądania się tutaj po cichu (i bez konta), postanowiłem w końcu podzielić się pierwszym rozdziałem czegoś, nad czym pracuję już od jakiegoś czasu. Całość ma docelowo zamknąć się w trzech częściach, ale zobaczymy jeszcze, co konkretnie z tego wyjdzie. Na razie nie będę zdradzał przyjętych przeze mnie realiów ani założeń, zapraszając potencjalnego Czytelnika do wyciągnięcia własnych hipotez i wniosków, aczkolwiek osoby zaznajomione z Warszawą zapewne z łatwością stwierdzą, że układ i wygląd miasta nie pokrywa się z tym, co znają. Jest to jak najbardziej zamierzone.

 

Pozdrawiam!

 

——————

 

 

Dobro było, albo będzie, ale nigdy nie jest.


Emil Cioran
    

 

Część pierwsza: d2-d4

 

Rozdział 1


Zapadała się w błękit, w nieskalany, głęboki lazur, którego intensywność niemalże oślepiała. Błękit rozciągał się wszędzie wokół niej, jakby cały wszechświat stopił się w bezgraniczną, niebieską kałużę. I były również schody, wąskie, metalowe stopnie, rozciągające się przez jaskrawo modrą otchłań nieskończoną spiralą. Była też oczywiście Anka, która znalazła się tam nie wiadomo skąd i nie wiadomo po co, ale skoro już tam była, to przecież naturalnie i oczywiście tak miało się stać.
Musiała wybrać drogę — w górę albo w dół, która, tak czy inaczej, prowadziła w niezmierzony lazur. Jej płuca wypełnione były niebieskością, a Anka doskonale zdawała sobie sprawę, że nie może zaczerpnąć oddechu, nie może pozwolić temu błękitowi wydostać się z niej na zewnątrz, bo zwróciłaby wtedy na siebie uwagę krążących wokół schodów skrzydlatych istot o wydłużonych ciałach i ptasich głowach staroegipskich bogów. Anka wiedziała, że nie mogły zrobić jej krzywdy, ale z drugiej strony zdawała sobie sprawę, że prowokowanie ich również nie byłoby rzeczą roztropną.
Musiała iść. Do tego wzywał ją błękit, który nienawidził bezruchu. Ruszyła zatem w górę, bo przy swoim lęku wysokości wolała patrzeć raczej nad głowę niż pod nogi. 
Aha, pomyślała zadowolona, to ma sens.
Stopnie były doskonale białe, pozbawione najmniejszej rysy. Chociaż wykonane z metalu, sprężynowały miękko pod stopami, zachęcająco popychając ją w górę. Anka, przyjemnie zdziwiona jak lekko idzie jej ta wspinaczka, zaczęła przeskakiwać po dwa stopnie, potem po trzy, a w końcu pofrunęła po schodach, ledwie muskając gładki, elastyczny metal czubkami palców. Wokół niej krążyły ptasiogłowe istoty, doskonale obojętne, ubijając lazurową nicość ogromnymi, śnieżnobiałymi skrzydłami. Gdzieś nad nią, już niedaleko, schody kończyły się białymi, wysokimi drzwiami, których nie mogła jeszcze w tej oślepiającej niebieskości dojrzeć, ale wiedziała, że tam są, bo przecież musiały być.
I drzwi znalazły się dokładnie tam, gdzie powinny były się znaleźć. Jednolicie białe, delikatnie frezowane niczym tabliczka czekolady, przywitały ją chłodnym dotknięciem srebrnej gałki. Zimna, mleczna biel emanowała niecierpliwością — te drzwi pragnęły zostać otwarte, Anka zaś musiała je otworzyć. To było tak naturalne i oczywiste, jak sama jej obecność na tych schodach. Drzwi były jej celem, a ich otwarcie punktem zwrotnym, bez osiągnięcia którego pozostanie zawieszona w tym błękicie na zawsze.
Przekręciła gałkę, a białe skrzydło rozwarło się na oścież samo z siebie, zachwycone ucieczką od krępującej je framugi. Po drugiej stronie kłębiło się coś dziwnego, o niepokojąco agresywnych kształtach i zamiarach. Jak… mgła. Ale to nie była mgła, to była woda, gęsty, zły, szaropomarańczowy ocean. Ten ocean żył, był samoistnym, świadomym bytem, który Anka lekkomyślnie uwolniła, a teraz jego wściekłe, żądne zemsty oko zwróciło się ku niej gniewnie. Brudna otchłań zawirowała w furii, wyrzucając przed siebie macki fal, a Anka otworzyła w niemym okrzyku usta, ze zgrozą zauważając, że nie miała w sobie już ani odrobiny błękitu.
Chwyciła skraj drzwi, pociągnęła, ale białe skrzydło nawet nie drgnęło. Z drugiej strony pędziła na nią rozwścieczona, pomarańczowa fala, sycząc i warcząc złowieszczo. Anka zaparła się o stopień, desperacko i bezskutecznie szarpnęła upartymi drzwiami. Poczuła ukłucie paniki, wiedząc, że nie może pozwolić dopaść się tej wodnistej istocie. Musiała uciekać, ale jej nogi straciły całą lekkość, sztywne i zdrętwiałe ciążyły jak dwa kawały betonu.
Poczuła podmuch wiatru. Białe istoty krążyły tuż nad nią, niemalże muskając jej twarz końcami skrzydeł. Lśniły wbite w nią paciorkowate oczy, długie, ostre dzioby otwierały się i zamykały bez końca.
A en razy iks do en, szeptały istoty, plus a en minus jeden razy iks do en minus jeden. Plus a do en minus dwa razy…
To matematyka, uzmysłowiła sobie Anka. Dlaczego matematyka?
Cofnęła się o krok, spojrzała w dół, w bezkresną, onieśmielającą niebieskość. To było jedyne wyjście, jedyna droga ucieczki. Fala uderzyła o framugę drzwi, spryskując jej twarz zimnymi kroplami. Z walącym dziko sercem Anka zrobiła jeszcze jeden krok w tył, nie znalazła żadnej podpory i runęła w otchłań. Błękit zamknął się wokół niej, poczerniał, poczuła mocne uderzenie w bok.
Podniosła głowę, zamrugała oczami.
Była w klasie. Odwrócony tyłem profesor Ziemiński rozrysowywał na tablicy jakiś skomplikowany matematyczny wzór i tłumaczył jego poszczególne elementy, całkowicie pogrążony w trzymanym w dłoni podręczniku. Gośka, jej towarzyszka z ławki, a przy okazji również najlepsza przyjaciółka, przyglądała się Ance ze zmarszczonymi brwiami.
 — Zwariowałaś? — wyszeptała zaniepokojonym głosem.
Anka zaczerwieniła się, otarła oczy rękawem. Zasnęła w połowie lekcji jak ostatnia idiotka. Miała szczęście, że profesor Ziemiński był pogrążony w jednym ze swoich transów, podczas których zupełnie tracił kontakt ze światem, inaczej dostałaby po łapach — i to w najlepszym przypadku.
Nadgarstek, na którym się opierała, był mokry od śliny. Anka wyciągnęła z teczki chusteczkę, doprowadziła się do porządku. Jej pióro leżało porzucone w zeszycie, w którym zdołała zapisać tylko numer i temat lekcji.
— Pokaż. — szepnęła do Gośki.
Gośka uśmiechnęła się do niej kącikami ust i dyskretnie przesunęła swój zeszyt bliżej środka ławki.
Dziwny sen, pomyślała Anka, szybko przepisując notatki.
Na korytarzu rozbrzęczał się hałaśliwie dzwonek. Profesor Ziemiński, wyrwany hałasem z transu, zamarł przez chwilę z uniesioną kredą, po czym odwrócił się ku klasie.
— Na dzisiaj tyle. Wzory Viète’a. — postukał kredą w tablicę — Dowód dokończymy na następnej lekcji.
— Idziemy po szkole do Łazienek? — zapytała półgłosem Gośka, kiedy pakowały książki — Patrz.
Anka zerknęła do jej otwartej teczki, dojrzała schowaną na samym spodzie paczkę papierosów.
— Nie mogę. — powiedziała z grymasem — Mam angielski.
— A po angielskim?
— Po angielskim będzie za późno. — zawahała się przez moment, ruszając wraz z Gośką do wyjścia z klasy — Zresztą kazali mi wracać prosto do domu, bo odwiedza nas dzisiaj jakaś szycha.
— Jaka szycha? — zainteresowała się na korytarzu Gośka.
Anka wzruszyła ramionami.
— Znajomy Taty. Jakiś Niemiec.
— Następny Niemiec? — wytrzeszczyła oczy Gośka — Twój stary w ogóle ma jakichś innych znajomych? Ech, żeby to jeszcze byli jacyś ciekawi Niemcy, mogłabyś zbierać dla mnie autografy. — dodała z westchnieniem.
— Na przykład jacy? — prychnęła lekceważąco Anka.
Gośka zastanowiła się przez chwilę.
— Na przykład Conny Froboess. Albo Hanni.
— Jaki znowu Hanni? — uniosła brwi Anka.
Gośka przewróciła oczami i uszczypnęła ją w policzek.
— Hanni z Hanni & Tonni. Halo, koleżanko Koś? Śpimy jeszcze, czy już nie śpimy?
Anka parsknęła. Nigdy nie była w stanie zrozumieć zamiłowania Gośki do tandetnego niemieckiego popu. Ten sam pogląd — dodatkowo ekstrapolowany na całą współczesną muzykę popularną — podzielali jej rodzice, więc chociaż przez Warszawę przetaczała się cała plejada przeróżnych gwiazd i gwiazdeczek, Anka szybciej spodziewałaby się zastać w domu przybyszów z innej planety.
— Prędzej to będzie jakiś bardziej spasiony von Schirach. — powiedziała, krzywiąc się niechętnie.
— Ech — westchnęła z niesmakiem Gośka — Lubię twojego ojca, bo to równy chłop, ale chyba stać go na lepsze towarzystwo.
— Przyjdź do mnie i powiedz mu to sama. — zaproponowała z krzywym uśmiechem Anka — Najlepiej przy Mamie. Zobaczymy się po przerwie. — dodała, z satysfakcją dostrzegając grymas na okrągłej twarzy Gośki.
— Nie idziesz na stołówkę?
— Nie, muszę do biblioteki. — wyjaśniła niechętnie Anka — Mam angielski do odrobienia przed zajęciami.
Gośka chwyciła ją za rękaw.
— Weź ty się, Koś, nie wydurniaj. W zdrowym ciele zdrowy duch. A ani ciało, ani duch nie będą zdrowe, jak nie zeżresz obiadu. No, chodź.


 Na stołówce przysiadła się do nich Maleńka.
— Ej, panny — powitała je w swoim stylu, rozstawiając wyładowane z górką talerze. Maleńka, wbrew pseudonimowi, żarła jak świnia — Słyszałyście o Cichockiej z pierwszej C?
Duftspender. — wyszczerzyła zęby Gośka.
— Ta, co uwierzyła, że jesteś córką dyrektora? — zapytała Anka.
Gośka skinęła radośnie głową.
— Po kolei, panny, po kolei. — zmarszczyła brwi Maleńka — Dlaczego Duftspender?
— Na samym początku szkoły miałyśmy wuef razem z pierwszą C. — wyjaśniła Anka — Ty, Maleńka, byłaś jeszcze w szpitalu. Cichocka puściła wtedy bąka na całą salę przy robieniu przysiadów i Gośka nazwała ją Duftspender.
— A Cichocka zaczaiła się potem na mnie po szkole, żeby mi za to wlać. — pociągnęła Gośka, akcentując kluczowe słowa widelcem — Zapytałam ją, czy wie, jak się nazywa dyrektor. Lorek, mówi. No to ja ją pytam, czy wie, dlaczego ja się nazywam Lorenc, a ona oczy w słup. Więc jej tłumaczę, że tak naprawdę też się nazywam Lorek, ale „k” zamieniłam na „c” i wsadziłam tam jeszcze „n”, żeby nikt się nie domyślił, że jestem córką dyrektora. I że jak mnie tknie palcem, to dyro ją wyrzuci ze szkoły na zbitą końską mordę.
— Poważnie uwierzyła? — uniosła brwi Maleńka — Podobno tutaj uczy się sam kwiat?
Gośka rozłożyła ramiona w geście rezygnacji.
— Cichocką widziałabym raczej w okolicach włoszczyzny. — odparła, szczerząc zęby w uśmiechu — Potem jeszcze powiedziałam jej, że to jest sekret i jeśli sypnie, tata naśle na jej rodzinę tajną policję.
Maleńka parsknęła z ustami pełnymi krupniku, zasłaniając się pulchną dłonią.
— Cichocka. — przypomniała jej delikatnie Anka.
— Właśnie — podchwyciła Gośka — To co z tą Cichocką?
Maleńka przełknęła.
— Ukradłyście mi, panny, cały efekt — poskarżyła się, ocierając usta serwetką — Ale niech będzie. Przenoszą ją od nowego roku. Do jakiejś specjalnej szkoły z internatem.
— Dlaczego? — zainteresowała się Anka.
Maleńka odsunęła talerz na bok i nachyliła się ku nim nad stołem.
— Podobno zaprosiła do siebie swojego absztyfikanta, jak jej starzy pojechali do opery. Tylko że przedstawienie odwołali, bo śpiewaczka się nagle rozchorowała.
Urwała i skwapliwie przyciągnęła do siebie drugie danie.
— No, no? — popędziła ją niecierpliwie Gośka — Jakby to powiedział profesor Kuchcik, ekspozycja i perypetia wyborne. Teraz punkt kulminacyjny.
Maleńka wyszczerzyła zęby.
— Więc starzy Cichoccy dostają w kasie zwrot za bilety, wracają do domu, wchodzą do środka, a tam laufer młodej Cichockiej bez gaci, a sama młoda Cichocka, na golasa, z interesem laufra w garści.
Gośka parsknęła śmiechem.
— To nie usłyszeli ich, jak otwierali drzwi? — zdziwiła się Anka.
— Podobno nastawili sobie adapter, żeby sąsiedzi nie podłapali niczego podejrzanego. — wyjaśniła z uciechą Maleńka — No i teraz starzy wysyłają ją do jakiejś szkoły z internatem i nie chcą jej nawet powiedzieć gdzie.
— Pewnie Pniewy. — powiedziała Gośka, kiwając powoli głową.
— Co? — zapytała zaskoczona Maleńka.
Anka uniosła w zdziwieniu brwi.
— Jakie znowu Pniewy?
Gośka wsunęła do ust kawałek ziemniaka.
— Tam jest liceum z internatem dla dziewczyn. Podobno cholerne i na dodatek na zupełnym zadupiu. Prowadzą je jakieś wściekłe pingwiny, które leją za krzywo obcięte paznokcie i zająknięcie się przy „zdrowaś Mario”.
Anka wytrzeszczyła na nią oczy.
— Skąd wiesz? — przekrzywiła głowę Maleńka.
— Ance się w sumie nie dziwię, bo to księżniczka — oznajmiła Gośka, a Anka trąciła ją łokciem w bok — Ale że ty, Maleństwo, z twoim potencjałem, nie wiesz o Pniewach? Moja nieszczęsna matka straszy mnie Pniewami trzy razy w tygodniu.
— Może dlatego, że nie jestem taką zde...generowaną zdzirą jak ty, Lorenc. — odparła z godnością Maleńka.
Gośka machnęła lekceważąco widelcem.
— Dojrzejesz jeszcze, dojrzejesz. Tylko spędzaj ze mną więcej czasu. Popatrz na naszą Anię, jak nam rośnie w oczach.
Anka, zarumieniona, odłożyła sztućce i łypnęła na Gośkę spod zmarszczonych brwi.
— Odwal się, ty potworze. — powiedziała dobitnie. 
— Widzisz? — Gośka wymownie pokiwała do Maleńkiej głową — A tak w ogóle, to skąd ty wiesz o tej Cichockiej?
— Słyszałam od Jadźki. A Jadźka była w kiblu, jak przyszła tam Cichocka ze swoją psiapsiółą i zaczęła się wypłakiwać. Mówiła, że siedziała tam z dwadzieścia minut.
— A, to dlatego spóźniła się na matmę? — zachichotała Gośka.
— No. Wszystko jej z nerwów zdrętwiało, ale bała się ruszyć. Jakby ją Cichocka usłyszała, powyrywałaby jej nogi z dupy. Więc biedna Jadźka tak kicała i kicała, i tylko modliła się, żeby coś z niej jeszcze nie wyleciało i nie narobiło plusku.
— Nie przy obiedzie. — skrzywiła się z niesmakiem Anka.
— Księżniczka. — pokiwała głową Gośka, obrzucając ją protekcjonalnym spojrzeniem.
Anka zerknęła na zegarek na nadgarstku Gośki. Zostało niecałe dwanaście minut przerwy.
— Muszę iść. — oznajmiła, podnosząc się zza stołu.
— Zie? — zdziwiła się Maleńka z ustami pełnymi ziemniaków i kotleta.
— Pospólstwu od spraw księstwa wara. — powiedziała z uśmiechem Gośka.
— Daj już spokój! — syknęła na nią zirytowana Anka — Mam na dzisiaj do zrobienia angielski. Potem nie będę miała kiedy.
Viel Glück und viel Segen auf all' deinen Wegen — zaśpiewała jej Maleńka.
Gesundheit und Freude sei auch mit dabei. — dołączyła Gośka, machając do taktu widelcem.


Życzenia nie wypaliły, a Ance nie udało się skończyć angielskiego, choć do pracy wzięła się stanowczo i zapamiętale. Nie była nawet jeszcze w połowie, gdy zabrzęczał oznajmiający koniec przerwy dzwonek, a Anka przeklęła w myślach siebie i przy okazji również Gośkę za cały ten czas, który zmarnowała na plotkach. 
Na literaturze klasycznej, pierwszej lekcji po przerwie obiadowej, profesor Kuchcik zarządził dyskusję na temat „Antygony”. Wyrwana do odpowiedzi Anka stwierdziła, zgodnie zresztą ze swoimi przekonaniami, że Antygona powinna była przepędzić nieudacznika i eskapistę Hajmona, który zupełnie nie nadawał się na jej narzeczonego. Na pytanie profesora kto w jej mniemaniu nadawałby się bardziej, odparła, zaperzona, że choćby i Terezjasz.
— Anka preferuje dojrzałych mężczyzn, panie profesorze. — skwitowała niezawodna Gośka, wywołując salwę śmiechu.
— Bardzo ciekawy punkt widzenia. — podsumował wykład Anki zarumieniony i najwyraźniej lekko zawstydzony profesor Kuchcik.
Anka usiadła, czując, że płoną jej policzki.
— Nienawidzę cię. — szepnęła nieszczerze do ucha Gośce, która, promiennie uśmiechnięta, puściła do niej w odpowiedzi oko.
Ostatnią lekcją była prowadzona przez profesora Chociemskiego łacina. Z Chociemskim, który już na pierwszej lekcji nie omieszkał napomknąć, że od dwudziestu lat nie wziął ani jednego dnia wolnego, nie było żartów. Trzcinka, z którą się nie rozstawał, i w której widział podstawowy i kluczowy instrument pedagogiczny, była w stosunkowo częstym użyciu i rzadko zdarzała się lekcja, podczas której nikt nie dostałby po wnętrzach dłoni za brak uwagi lub rozmawianie. Poważniejsze przestępstwa — jak brak pracy domowej lub niemożność prawidłowej i zadowalająco szybkiej odmiany habeo lub schola cara karane były doraźnym i publicznym laniem na goły tyłek. Po pierwszych trzech egzekucjach klasa uzmysłowiła sobie wyraźnie, że są rzeczy, których lekceważyć absolutnie nie wolno i od tamtego czasu lekcje łaciny z Żelaznym Antkiem, jak nazywały profesora drugie i trzecie lata, odbywały się mniej lub bardziej bezboleśnie.
Anka, choć nigdy nie znalazła się po niewłaściwej stronie trzcinki, a wręcz zdarzało się jej być chwaloną za logikę i sumienność (logika i sumienność to filary języka łacińskiego, jak zwykł podkreślać Żelazny Antek), pod koniec lekcji zawsze miała dłonie mokre od potu. Nawet Gośka, która normalnie przejawiała stosunkowo lekceważące podejście do szkolnego regulaminu, na lekcjach profesora Chociemskiego była uczennicą pod względem zachowania wzorową. Wpłynęły na to niewątpliwie doświadczenia z pierwszej wrześniowej lekcji łaciny, podczas której zdarzyło się jej oberwać szczodrze po łapach za puszczanie po klasie liścików. Gośka, bez względu na swoje objawiające się coraz jaskrawiej znużenie normami społecznymi, była dziewczyną bystrą, o lotnym, chłonnym umyśle i kiedy tylko chciała lub była do tego zmuszona, uczyła się błyskawicznie. Anka zaś, której zwykle też nie trzeba było powtarzać po dwa razy, doskonale zdawała sobie sprawę, że zajmowanie się na łacinie czymkolwiek poza łaciną równało się niemalże samobójstwu, a wybór pomiędzy oszczędnym grymasem niezadowolenia profesora Mallory'ego a trzcinką Żelaznego Antka oznaczał w praktyce brak jakiegokolwiek wyboru.
Gdy zabrzmiał dzwonek, na dworze robiło się już ciemno. Anka czuła się bardzo zmęczona i najchętniej znalazłaby się w wannie, a zaraz potem w łóżku. Wizja godziny angielskiego, a następnie zabawiania konwersacją jakiegoś nieznajomego szwaba, który na dodatek mówił zapewne tylko po niemiecku, bynajmniej nie nastrajała optymistycznie. Znużona i nieco przygnębiona, na docinki Gośki odpowiadała półsłówkami, zresztą sama Gośka też wydawała się wykończona, a z jej niewyczerpanego gadulstwa uciekł cały polot.
— Faja w Łazienkach, mój Kosiu — monologowała półgłosem — Faja w Łazienkach od razu postawiłaby cię na nogi. Bo nic tak nie stawia na nogi po szkole, jak faja w Łazienkach.
W szatni dopadła je Dorcia Milewska i nachyliła się nad nimi konspiracyjnie.
— W tę sobotę potańc u mnie. Starzy jadą do Ciechocinka. Przyjdziecie?
— Jasna rzecz! — ożywiła się Gośka — Kto będzie?
Dorcia zastanowiła się przez chwilę, policzyła na palcach.
— Wy, Jadźka, Karola z Lufą, Magda Turek, obydwie Nawrockie, Maleńka, paru chłopaków ode mnie z gimnazjum…
— A Syfon? — przerwała niecierpliwie Gośka — Syfon będzie?
— Może i będzie. — skinęła głową Dorcia — A ma być?
— Ma!
— No to go zaproszę. Ty też przyjdziesz, nie? — zapytała z nadzieją w głosie, zwracając się do Anki, która zmarszczyła z wahaniem brwi.
— No... nie wiem.
— Weź się nie wygłupiaj. — prychnęła Gośka — Starzy cię puszczą, przecież to Andrzejki. Powiesz im, że idziesz ze mną.
— Wtedy na pewno mnie nie puszczą. — skrzywiła się Anka.
— Toż od czterech lat stoję niezłomnie na straży twojej cnoty, ty głupia kuro. I każde zagrożenie biorę bohatersko na siebie. — oświadczyła dobitnie Gośka, po czym zwróciła się do Dorci — O, nie frasuj się, albowiem przyprowadzę tego Kosia, choćbym miała go wykraść z tej konstancińskiej cytadeli.
Dorcia skinęła głową, chichocząc.
— Trzymam was za słowo, koleżanko Lorenc. Punkt osiemnasta. Zapiszcie sobie adres: Horyńska 4.
— Gdzie to jest? — zapytała Anka.
— Żoliborz. Przy Potockiej.
— Stefan trafi. — stwierdziła, wzruszając ramionami, Gośka.
— Jaki Stefan? — zdziwiła się Dorcia.
— Kochanek Anki. — wyjaśniła Gośka — Ma pięćdziesiąt trzy lata i lubi...
Anka strzeliła ją kapciem.


— Panna Ania wygląda na zmęczoną. — zauważył Stefan, zasiadając w fotelu kierowcy i zerkając na Ankę we wstecznym lusterku — Ciężki dzień?
Anka zamruczała niechętnie, wyciągając się na wygodnej, skórzanej kanapie.
— Jestem wykończona, Stefku. — poskarżyła się żałosnym głosem — Już mam dosyć tego tygodnia, a przecież to dopiero poniedziałek.
— Już niedługo święta. — pocieszył ją z uśmiechem Stefan — No, a przedtem urodziny panny Ani.
— Ech, i po co mi Stefek przypomina? Starość nie radość. — westchnęła Anka, puszczając do niego oko. 
Stefan błysnął zębami, obrócił się w fotelu i wsunął jej w dłoń coś gładkiego i kulistego.
— Och! Godiva! — ucieszyła się Anka, zerkając na lśniące pazłotko.
— To na osłodę po uciekającej młodości. — powiedział Stefan i przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik mercedesa ożył z miękkim, łagodnym pomrukiem. — To co, panno Aniu, teraz na Nalewki?
— Śmigłego-Rydza. — sprostowała Anka.
— Dla mnie tam to zawsze będą Nalewki. — mruknął Stefan, gładko wyjeżdżając z postoju w Myśliwiecką.
— Stefku, pojedźmy Alejami. — poprosiła Anka, gdy skręcili w Mościckiego.
Stefan skinął przytakująco głową, płynnie prześliznął się na prawy pas, wyhamował przed światłami na Wiejskiej.
Anka westchnęła, z głową na oparciu kanapy przyglądając się przez boczną szybę Śródmieściu, wystawom i neonom sklepów, ludziom spieszącym do domu po pracy i szkole. Czekolada w jej ustach rozpływała się w czystą rozkosz, obezwładniała słodyczą kremowego nadzienia. Wprawiona w błogi nastrój Anka uśmiechnęła się do siebie, odwróciła głowę, aby popatrzeć na rozświetlony żółtymi i szkarłatnymi neonami Dom Towarowy braci Jabłkowskich.
Będę musiała wziąć Gośkę i pójść na zakupy świąteczne, dopóki jeszcze nie ma tłoku, pomyślała, już ciesząc się na tę perspektywę.
Mercedes zgrabnie przepłynął przez Rondo Czterdziestolecia Rzeczypospolitej, zwolnił, włączając się do sznura pojazdów zmierzających do wjazdu na estakadę Trasy Północ-Południe. Po prawej wznosił się potężny, świetlisty gmach Dworca Głównego, za nim strzelały w niebo nowoczesne, stalowo-szklane wieżowce Chmielnej z ogrodami na płaskich dachach. Biało-czerwony neon na środkowej wieży głosił:


DO ROKU 1965 ZOSTAŁO: 38 DNI!

Anka lubiła Dworzec z jego rozświetloną reflektorami fasadą ze szkła i kamienia, szczególnie w nocy, kiedy zdawał się wyrastać ze śródmiejskiego krajobrazu niczym ognista góra, tłumiąc swoim majestatem blask ulicznych lamp. Jej sentyment był podszyty nostalgią, Dworzec stanowił w końcu pierwsze miejsce w Warszawie, do którego zabrała ją Gośka. Anka, świeżo po przeprowadzce do stolicy, dopiero rozpoczynała gimnazjum, a Dworzec, z jego wysokimi, przestronnymi halami, marmurowymi posadzkami i kryształowymi żyrandolami wydał się jej miejscem wręcz magicznym. Miasto onieśmielało ją wtedy jeszcze swoim ogromem, nieprzyzwoitą wręcz wysokością nowoczesnych biurowców w Śródmieściu, hałasem i pośpiechem, a Gośka, która była dzieckiem Warszawy od pokoleń i z miejsca wyczuła w Ance siostrzaną duszę, poprzysięgła ją z tego onieśmielenia wyleczyć. Teraz, po prawie czterech latach, Anka czuła się już dużo pewniej — przynajmniej w Śródmieściu. Dzielnice peryferyjne ciągle były dla niej lądem nieznanym, w który zapuszczała się rzadko, i nigdy na własną rękę.
— Stefku — zapytała, przypominając sobie nagle Dorcię i jej zaproszenie — Czy Stefek wie, gdzie jest ulica Horyńska?
— Na Żoliborzu. — odpowiedział bez wahania Stefan, zerkając na nią w lusterku — Dlaczego panna Ania pyta?
— Bez powodu. — powiedziała zarumieniona wstydliwie Anka — To znaczy... koleżanka z klasy urządza w sobotę Andrzejki. Mieszka przy Horyńskiej.
— No to zawieziemy pannę Anię. — uśmiechnął się do niej Stefan.
Skręcali właśnie w Śmigłego-Rydza, a chwilę później Stefan zatrzymywał już auto przed ciągiem zgrabnych, lekkich, dwupiętrowych budynków mieszkalnych o krągłych balkonach wychodzących na Ogród Krasińskich.
Anka wspięła się na pierwsze piętro, zadzwoniła. Drzwi otworzyły się natychmiast, zupełnie jakby profesor Mallory oczekiwał jej w przedpokoju. Wysoki, szpakowaty, z nienagannie przyciętą siwiejącą kozią bródką, jak zwykle w okularach w drucianych oprawkach, tweedowej marynarce i nienagannie białej koszuli z karmazynową muchą, zaprosił ją gestem do środka.
Do come in, Anna.
Thank you, sir.
Anka zdjęła w przedpokoju buty, powiesiła płaszcz i szkolny beret na wieszaku i z teczką w dłoniach weszła do salonu. Na stoliku przy kanapie stał już imbryk z gorącą, świeżo zaparzoną herbatą w towarzystwie nieodłącznego dzbanuszka mleka, dwóch filiżanek, oraz talerzyka z herbatnikami. Profesor zaczekał, aż Anka usiądzie i dopiero wtedy sam zajął miejsce w fotelu.
Sir — odezwała się nieśmiało Anka — Niestety nie zdążyłam skończyć pracy domowej.
Profesor Mallory, zajęty nalewaniem herbaty do filiżanek, zerknął na nią znad okularów.
— Szkoda. — powiedział z subtelną nutą rozczarowania w głosie — Bardzo chciałem poznać twoją opinię o przyczynach upadku Lancelota z Jeziora.
Profesor był pasjonatem legend arturiańskich i usilnie starał się tą pasją zarazić Ankę, chociażby przez wspólne czytanie i tłumaczenie „Idylls of the King” Tennysona. Anka czerpała z fontanny jego wiedzy bardzo wybiórczo, skupiając się głównie na historii Lancelota, który stał się jej ulubionym rycerzem Okrągłego Stołu. Szczególnie przemawiał do niej nieszczęśliwy związek Lancelota i królowej Ginewry — dlatego w pełni rozumiała rozczarowanie profesora, gdyż doskonale zdawała sobie sprawę, że ta akurat praca domowa była swojego rodzaju nagrodą i zachętą. Trudno, nie mogła przecież się przyznać, że całą sobotę i niedzielę spędziła zamknięta w swoim pokoju, udając, że uczy się do klasówki, a tak naprawdę czytając z wypiekami na twarzy kopię anonimowo przetłumaczonych i wydanych pokątnie „Pamiętników Fanny Hill”, którą pożyczyła jej Gośka.
— W przyszłym tygodniu, panie profesorze. — obiecała zawstydzona Anka — Daję słowo.
Profesor Mallory uśmiechnął się do niej kącikami ust.
— Wydaje mi się — powiedział swoim miękkim, spokojnym głosem, podsuwając Ance filiżankę — Że mieliśmy dzisiaj porozmawiać również o czasie future perfect?
— Tak, panie profesorze. — zgodziła się Anka — Nie do końca rozumiem, kiedy tak właściwie powinnam używać tego czasu, a kiedy simple future.
— To bardzo proste. — powiedział profesor, dla którego wszystko wydawało się bardzo proste — Future perfect używasz wtedy, kiedy czynność, o której mówisz, zostanie zakończona przed pewnym konkretnym momentem w przyszłości.
Zerknął badawczo znad okularów na Ankę, która odpowiedziała mu bezradnym spojrzeniem.
— W takim razie kilka...
Zabrzęczał telefon.
Excuse me. — profesor wstał z fotela, podszedł do komody przy drzwiach, podniósł słuchawkę.
— Halo?
Anka przez chwilę przysłuchiwała się jego śmiesznie akcentowanej, przeciąganej polszczyźnie, ale jej zmęczony umysł w końcu odpłynął. Przypomniała sobie błękit, białe spiralne schody, recytujące matematyczne wzory skrzydlate istoty o ptasich głowach i drzwi ukrywające rozszalały, pomarańczowy ocean. Było w tej wizji coś niezwykłego, co z jakiegoś powodu nie pozwalało o sobie zapomnieć. To dziwaczne uczucie, którego zaznała, gdy sięgnęły po nią szaro-pomarańczowe macki i kiedy poleciała w dół, w tamten nieskończony błękit — nie potrafiła go nawet opisać, poza tym, że z pewnością nie był to strach.
— Anna?
Profesor Mallory, który najwyraźniej zakończył już swoją rozmowę, patrzył na nią zza okularów, z dłońmi opartymi na skórzanym oparciu fotela.
Is everything alright, dear?
Anka uśmiechnęła się do niego, zawstydzona.
I am sorry, sir.
— Nie przepraszaj — powiedział z nutą troski w głosie profesor — Jesteś przemęczona.
Anka, która w pełni się z tą opinią zgadzała, sięgnęła po filiżankę i wypiła łyk herbaty.
— Miałam dzisiaj niesamowicie dziwny sen. — odezwała się z westchnieniem.
Profesor uniósł brew, gestem zachęcił ją do kontynuowania. Opowiedziała mu o schodach, drzwiach i usiłującym pochwycić ją oceanie, przed którym uciekła w błękitną otchłań, a Mallory słuchał uważnie z palcami splecionymi na wydatnym brzuchu.
— W takim razie zostawmy może future perfect na następny raz.
Podniósł się z fotela, podszedł do biblioteczki i wybrał tom w staroświeckiej, czerwonej oprawie.
Life, what is it but a dream? — powiedział miękko, przewracając kartki z takim uczuciem, jakby pieścił je czubkami palców, po czym podał książkę Ance — Przeczytaj. Może ci się spodoba.
— „Through the Looking-Glass, and What Alice Found There”? — przeczytała ze strony tytułowej Anka i spojrzała na profesora pytająco.
— To książka o snach — wyjaśnił z oszczędnym uśmiechem — A book about dreams. And about dreamers. Ten egzemplarz jest dla mnie bardzo ważny, więc bądź, proszę, dla niego miłosierna. Zwróć, jak przeczytasz, ale nie śpiesz się z tym za bardzo.
— Tysiąc osiemset siedemdziesiąty pierwszy! — zdziwiła się Anka. Książka była prawie zabytkiem.
Profesor przytaknął.
— Owszem, drugie wydanie. Już bez pomyłki w jednym z wierszy, ale wciąż z błędnym diagramem szachowym.
— Jak to? — uniosła brwi Anka.
Profesor uśmiechnął się do niej łagodnie.
— Umiesz grać w szachy, Anna?
— Oczywiście. — zadarła nosa Anka, która uważała się zresztą za całkiem niezłą szachistkę.
— W takim razie książka powinna ci się tym bardziej spodobać. Zobacz, na samym początku jest diagram z problemem szachowym, który ilustruje podróż Alicji, głównej bohaterki, przez planszę.
— Rzeczywiście! — przyznała zafascynowana Anka, chłonąc oczami ustawienie figur.
— W tym wydaniu — powiedział profesor — Z jakiegoś powodu zapomniano o obydwu królach, dlatego ich pozycje są zaznaczone ołówkiem. Biały król na c6, czerwony na e2. Widzisz?
— A gdzie jest Alicja? — zainteresowała się Anka. Podobało jej się to imię.
— Tutaj. — wskazał profesor — Biały pion na d2. Musi dotrzeć do końca planszy, aby tam otrzymać promocję do królowej. Czyli, po polsku, do hetmana.
Anka przyjrzała się uważnie diagramowi, już układając w głowie potencjalne strategie. Westchnęła, przypominając sobie nagle o oczekującej ją w domu męczarni.
— Dziękuję, panie profesorze. — skinęła głową, ostrożnie wkładając książkę do teczki.
— Napij się jeszcze herbaty. — poradził profesor Mallory — I zjedz herbatnika. Trochę cukru dobrze ci zrobi.


Gdy wyszła na ulicę, siąpił zimny, nieprzyjemny deszcz. Było prawie zupełnie pusto, światło elektrycznych lamp załamywało się w chłostanych strugami zimnej wody kałużach. Wiatr pogwizdywał w nagich gałęziach drzew Ogrodu Krasińskich.
Stefan wysiadł z samochodu, otworzył dla Anki drzwiczki, troskliwie osłaniając ją parasolem.
— Co za pogoda. — westchnęła ze złością Anka, ściągając z głowy przemoczony szkolny beret.
— Niech deszcz nasze grzechy pozmywa jesienny. — zanucił Stefan, puszczając do niej oko — No, chyba czas do domu?
Anka skrzywiła się niechętnie.
— Stefek zna tego Niemca, co ma nas dzisiaj odwiedzić? — zapytała, przyglądając się śladom zostawianym na szybie przez krople deszczu.
— Nie znam. — odparł Stefan — Wiem tylko, że to przyjaciel ojca panny Ani z wojska.
Otworzył usta, jakby chciał dodać coś jeszcze, ale zrezygnował, skupił się na drodze. Anka zmarszczyła brwi. Wojskowy, jeszcze lepiej. Po szkole krążyły szeptane dowcipy o niemieckich wojskowych, inspirowane domniemanymi ekstrawagancjami sędziwego marszałka Rzeszy Ernsta Röhma, jak na przykład ten, że marszałek zwykł osobiście sprawdzać, czy jego podkomendni nie mają go w dupie. Dowcip był zupełnie dla Anki niezrozumiały, dopóki kwestii jej edukacji nie wzięła w swoje ręce Gośka. Ty malutki, głupiutki Kosiu, wyłożyła jej dobitnie, ty jeszcze nie wiesz, do czego tak naprawdę służy dupa! Ponieważ Gośka uważała, że idealnym językiem do sprośności jest niemiecki, ów wykład poprowadzony był również po niemiecku.
Du hast keine Ahnung, wozu ein Arsch wirklich da ist!
Anka uśmiechnęła się do siebie lekko na to wspomnienie. Czuła się wykończona, jej umysł wydawał się powolny i ospały, a powieki ciążyły, jakby były odlane z betonu. Zsunęła się niżej na kanapie i zamknęła na moment zmęczone oczy, pozwalając im przez chwilkę odpocząć. Gdy otworzyła je na nowo — wydawałoby się sekundę później — była już za miastem, a deszcz zdążył zelżeć do mżawki. Mercedes sunął z szumem silnika wzdłuż szpaleru mokrych, bezlistnych drzew. Asfalt lśnił w żółtawym blasku reflektorów zimną wilgocią.
— Jedna czekoladka nie pomogła. — stwierdził z uśmiechem Stefan — Następnym razem zdobędę dla panny Ani całe pudełko.
— Jestem wykończona tym poniedziałkiem, Stefku. — poskarżyła się Anka.
— To, co panny Ani nie zabije, czyni pannę Anię silniejszą. — oświadczył poważnie Stefan.
— Czyje niby to słowa? — skrzywiła się Anka.
— Sierżanta Kuderki z Pułku Nadwiślańskiego. — puścił do niej oko Stefan.
Anka posłała mu w odpowiedzi zmęczony uśmiech. 
Byli już w Konstancinie. Stefan zamrugał kierunkowskazem, skręcił w prawo w Źródlaną. Uzbrojony wartownik w pelerynie otworzył dla niego bramę, przyłożył w salucie dwa palce do orzełka na czapce.
Przed domem stała ogromna, czarna limuzyna, większa nawet od mercedesa Taty, a Anka poczuła na jej widok jakiś dziwny ucisk w żołądku.
— Dziękuję, Stefku. — uśmiechnęła się sztywno do Stefana, który otworzył jej drzwiczki.
— Zawsze do usług panny Ani.
Pierwszą rzeczą, którą zauważyła po wejściu do środka, był skórzany płaszcz wiszący na wieszaku w holu wraz z czarną, niemiecką czapą.
— Dobry wieczór panience Ani. — uśmiechnęła się Hela, która wybiegła z kuchni na odgłos otwieranych drzwi.
— Dobry wieczór, Helu. — odpowiedziała Anka, oddając jej palto, beret i teczkę.
Zdjęła buty, z rozkoszą wsunęła stopy w miękkie, ciepłe pantofle.
— Helu. — przywołała dziewczynę dłonią. Obydwie pochyliły się ku sobie konspiracyjnie.
— Jak ten Niemiec? — zapytała szeptem.
Hela wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
— Kawał chłopa, zobaczysz. Oj, takiemu nie powiedziałabym „nie”, oj, nie powiedziałabym.
Anka zachichotała nerwowo, przelotnie dotknęła ramienia Heli, jakby szukając u niej wsparcia, ale służąca dygnęła lekko i odwróciła się na pięcie, najwidoczniej odbierając to jako sygnał odprawy.
Drzwi salonu były uchylone, Anka słyszała dobiegający zza nich głos Taty — mówił swoją świetną niemczyzną, wyszlifowaną u Eberharda Karola w Tybindze. 
Wdech, wydech. Wszystko będzie dobrze. Anka starannie wytarła mokre dłonie w szkolną spódniczkę i z sercem na ramieniu weszła do środka.
Tata i Niemiec siedzieli na kanapie, Mama w fotelu. Tata w ciemnym garniturze, Mama w swojej ulubionej sukience koloru szampana, Niemiec w doskonale skrojonym mundurze, którego pyszna czerń zapierała dech. Na widok Anki Tata urwał swoją opowieść. Obydwaj mężczyźni podnieśli się równocześnie, jak na komendę, liście dębu na kołnierzu Niemca błysnęły srebrem w świetle lampy. Mama uśmiechnęła się i wyciągnęła zachęcająco rękę. Anka podeszła na sztywnych nogach i ścisnęła lekko jej dłoń.
— Moja córka Anna. — przedstawił Ankę Tata, po czym położył dłoń na jej ramieniu — Mój przyjaciel ze studiów, SS-Oberführer Heidemann.
Anka wykonała grzeczny, choć nieco sztywny dyg. Niemiec skłonił się, szarmancko muskając ustami grzbiet jej dłoni.
Enchanté, Mademoiselle. — powiedział z uśmiechem. Miał owalną, gładko ogoloną twarz i starannie zaczesane ciemne włosy. Spod wysokiego czoła patrzyły roześmiane, bardzo niebieskie oczy, które przyciągały wzrok Anki jak magnes. Ciężko było oszacować jego wiek, mógł mieć lat zarówno trzydzieści, jak i pięćdziesiąt, co było dziwną właściwością wyższych oficerów SS, którzy, wydawałoby się, wraz ze srebrem na kołnierzach otrzymywali w darze wieczną młodość.
G-guten Abend, Herr Oberführer. — wybąkała zbita nieco z tropu niespodziewaną francuszczyzną Anka, rumieniąc się pod tym jedwabiście czarno-niebieskim spojrzeniem.
Oberführer pochodzi z Alzacji. — wytłumaczył Tata.
— Gdzie serce mówi po francusku, a żołądek po niemiecku. — dodał z porażająco białym i równym uśmiechem Heidemann — To dla pani, prezent z Berlina.
Wręczył Ance paczkę owiniętą błyszczącym, czerwonym papierem.
Danke, Herr Oberführer. — uśmiechnęła się nieśmiało Anka.
Pewnie następne  „Mein Kampf”, pomyślała niechętnie. Na półce miała już trzy różne wydania sprezentowane jej przez niemieckich gości Taty. Chociaż… nie, zbyt lekkie na  „Mein Kampf”.
— Mogę otworzyć? — zapytała ciekawie.
Aber natürlich. — skinął zachęcająco głową Heidemann.
Anka starannie odkleiła maleńkie paski taśmy klejącej, rozwinęła papier. W środku odkryła duże pudełko czekoladek ozdobione akwarelą przedstawiającą nocny pejzaż berlińskiego Alexanderplatz: pomnik Adolfa Hitlera spoglądającego z zamyślonym wyrazem na spiżowej twarzy w stronę rozjarzonej czerwono i biało Tor der Helden, Bramy Bohaterów. 
— Sawade, najstarszy chocolatier w Berlinie — powiedział Heidemann — A założyciel firmy był Polakiem.
— Naprawdę? — uniosła brwi Anka.
Heidemann przytaknął z uśmiechem.
— Jeśli o mnie chodzi, najlepsze są te z toffi. Pokażę pani które.
— Żadnych słodyczy przed kolacją. — zaprotestował Tata — Max, nie rozpieszczaj mi córki.
— À propos kolacji — odezwała się Mama, wymieniając spojrzenia z Helą — Skoro nasze szczęście jest już z nami, myślę, że możemy zasiadać.
Heidemann szarmancko zaoferował Ance ramię. Przyjęła je, lekko zawstydzona i poprowadziła go do jadalni, ściskając w drugiej dłoni pudełko czekoladek.
Zasiedli za stołem — Tata u szczytu, Niemiec po jego prawej, Mama po lewej, Anka przy niej. Na śnieżnobiałym obrusie srebrzyła się zakryta patera wraz z porcelanową wazą, w której parował barszcz.
— No, Max, tego nie zjesz w Berlinie. — oświadczył dumnie Tata, unosząc pokrywę patery. Niebieskie oczy Heidemanna rozwarły się szeroko.
Piroggen! — westchnął z zachwytem — Polskie?
— Ser i ziemniaki. Ze skwarkami, jak dawniej, kiedy przysyłali mi je z domu. Pamiętasz?
— Oczywiście, że pamiętam. — powiedział z uśmiechem Niemiec — Tego smaku nie da się łatwo zapomnieć.
Ukroił kawałek pieroga, uniósł go do ust, po czym odchylił się na krześle, żując powoli. Anka zwróciła uwagę, że nosił obrączkę na lewej dłoni — był wdowcem? Nie to, żeby jego stan cywilny ją w jakikolwiek sposób obchodził, ale i tak obiecała sobie przy okazji zapytać o to Tatę, z czystej ciekawości.
— Wyśmienite. — stwierdził wniebowziętym głosem Niemiec — Napijemy się wina?
— Wino do pierogów nie pasuje. — uśmiechnął się Tata — To chłopskie jadło. Za to mamy barszczyk. A po kolacji będzie koniaczek.
— Jak na studiach. — powiedział z westchnieniem Heidemann — Tylko wtedy nie było nas stać na koniak. Co my wtedy pijaliśmy, Zenek?
— Straszliwego sznapsa. — zaśmiał się Tata — Kupowaliśmy go w sklepiku przy Sigwartstraße, koło muzeum, pamiętasz?
— Chyba na szczęście nie pamiętam. Nie wiem, czy dzisiaj dałbym w ogóle radę wziąć to do ust. Człowiek za szybko przyzwyczaja się do luksusu. — pokiwał w zamyśleniu głową Heidemann — Zobacz, gdzie teraz obydwaj jesteśmy. Spodziewałeś się wtedy, że zostaniesz ministrem i wicepremierem?
— A ty zastępcą dowódcy Leibstandarte?
Heidemann machnął lekceważąco ręką.
— Jeszcze zastępcą, ale już niedługo. Jochen wybiera się na emeryturę i jeśli o mnie chodzi, najwyższa na niego pora.
— Jochen na emeryturze? — uniósł brwi Tata — Jakoś nie mogę sobie tego wyobrazić. Przecież Leibstandarte to jego całe życie.
Heidemann napił się barszczu, po czym otarł serwetką usta.
— Owszem, tak było dziesięć lat temu. Ale ostatnio kupił sobie posiadłość na Lazurowym Wybrzeżu, niedaleko Saint-Raphaël i sprowadził tam swoją... — urwał, spojrzał na Mamę i Ankę — Zanudzamy panie. Proszę o wybaczenie.
— Nic nie szkodzi. — powiedziała z uśmiechem Anka — Chętnie posłucham o Lazurowym Wybrzeżu.
— Jeśli o mnie chodzi, Lazurowe Wybrzeże jest przereklamowane. — zaśmiał się Heidemann — Za gorąco, za drogo, za dużo Francuzów i Włochów. Jak emerytura, to tylko na wybrzeżu Bałtyku, gdzieś koło Königsbergu.
— Dlaczego koło Königsbergu? — zapytała ciekawie Anka.
Heidemann popatrzył na nią tymi swoimi niesamowicie niebieskimi oczami.
— To piękne miasto, Fräulein. Służyłem tam przez rok w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym. Jedynie rok, ale za to jaki piękny rok. Tam poznałem... — zawahał się przez chwilę — Moją żonę.
Aha, pomyślała Anka.
— A kiedy poznał pan mojego Tatę?
— W czterdziestym? — zastanowił się Heidemann, marszcząc brwi — Zenek?
— W czterdziestym pierwszym. — poprawił z lekkim uśmiechem Tata — Wtedy razem zaczęliśmy studia w Tybindze.
— Właśnie. Tübingen. Dzieliliśmy z pani ojcem pokój w akademiku. Zenek gotował, ja sprzątałem.
Anka uniosła w żartobliwej trwodze brwi.
— Tata gotował? Współczuję z całego serca. — stwierdziła, zerkając na Tatę znacząco.
Heidemann roześmiał się, błyskając nieskazitelnie białymi zębami.
— Zmieniłaby pani zdanie, gdyby spróbowała tego, czym nas wtedy karmili na stołówce.
— Daj spokój, Max. — machnął lekceważąco ręką Tata — Dzisiejsza młodzież nie ma pojęcia co się wtedy jadło. Na przykład zupę na szyszkach spod Saratowa.
Kawałek pieroga na widelcu Heidemanna zatrzymał się nagle w połowie drogi do ust. Przystojna twarz Niemca ściągnęła się nagle zadumą i przez tę krótką, dziwną chwilę wyglądał na kogoś o wiele starszego i znacznie bardziej zmęczonego.
— Saratów — powiedział cicho, jakby do siebie — O tak, Saratów. I zupa na szyszkach.
Pokiwał powoli głową z ustami skurczonymi w wąską linię.
— Ciągle nie mogę patrzeć na przebiśniegi. — dodał po chwili.
Zapadła niezręczna cisza. Anka zerknęła szybko na Tatę: przyglądał się Heidemannowi uważnie z czymś niepokojąco obcym i zimnym w oczach.
Niemiec poruszył się nagle, zamrugał niczym wyrwany ze snu, uśmiechnął się do Anki.
— Mówi pani świetnie po niemiecku, Fräulein. — stwierdził spokojnie, jak gdyby nic się przed chwilą nie stało.
Danke, Herr Oberführer. — odpowiedziała zbita nieco z tropu Anka — Uczę się niemieckiego, od kiedy pamiętam. To przez Tatę.
Zwróciła uwagę, że Mama bacznie obserwowała Heidemanna z neutralną, pozbawioną wyrazu twarzą. Popatrzyła uważnie na Tatę, a on odpowiedział jej uśmiechem. Jego oczy znów były takie jak zawsze: bursztynowe, łagodne i ciepłe.
— Nie miałaby pani żadnych problemów w szkole w Berlinie. — oznajmił Heidemann.
Tata z Mamą zerknęli nagle po sobie, a Anka poczuła, że coś jest nie tak, jakby Niemiec powiedział właśnie coś, czego nie powinien był mówić.
— Aniu — Mama nachyliła się ku niej, muskając palcami jej dłoń — Jeśli już zjadłaś, to chyba najwyższa pora, żebyś wzięła się za lekcje. A potem do łóżka, masz rano szkołę.
Anka skinęła głową i posłusznie podniosła się od stołu.
Auf Wiedersehen, Herr Oberführer. — dygnęła grzecznie.
Niemiec wstał i ukłonił się jej z uśmiechem.
Auf Wiedersehen, Fräulein. To była prawdziwa przyjemność.
— Dobranoc. — pożegnała się z rodzicami.
Wyszła do holu, starannie zamykając za sobą drzwi jadalni i wspięła się po schodach na piętro, do swojego pokoju. Położyła bombonierkę na biurku, zapaliła lampkę. Na jutro miała do zrobienia tylko fizykę — no i ten nieszczęsny angielski. Co prawda następna lekcja była dopiero za tydzień, ale Anka była nauczona, że nie należy zostawiać rzeczy na ostatnią chwilę. Może poza fizyką, której szczerze nie cierpiała, choć, o dziwo, całkiem lubiła jej nauczyciela, profesora Przenicznego, sympatycznego staruszka o miękkim, łagodnym głosie.
Jej oczy ześliznęły się z podręcznika na akwarelową Bramę Bohaterów. Rodzice chyba nie zamierzali wysłać jej do szkoły w Berlinie? Taka przeprowadzka zupełnie nie miałaby teraz sensu. Nie po to przecież Anka poświęciła w ubiegłym roku tyle czasu i wysiłku, aby dostać się do Platerki, najlepszego liceum dla dziewcząt w Warszawie. Pociągnęła tam zresztą ze sobą Gośkę, która do Platerki poszła tylko i wyłącznie ze względu na nią, i której mama była za to Ance nieskończenie wdzięczna, nawet jeśli czesne stanowiło spore obciążenie dla jej skromnego budżetu.
To zdecydowanie nie ma sensu, powiedziała sobie stanowczo Anka, czując kiełkujący gdzieś na dnie serca zalążek niepokoju. 
Otworzyła pudełko, przyjrzała się rzędom czekoladek. Było już za późno na słodycze.
A co tam, pomyślała, należy mi się po takim dniu.
Wybrała jedną, wsunęła do ust. Słodycz rozpłynęła się jej na języku, Anka westchnęła i wyciągnęła się na krześle. Jej umysł, uwolniony od okowów szkolnych obowiązków, odpłynął w rozmarzenie.
Ten… Oberführer Heidemann. Max Heidemann. Coś załaskotało ją przyjemnie w żołądku, kiedy przypomniała sobie te bardzo niebieskie oczy.
Może mogłabym widywać go częściej, gdybym przeniosła się do Berlina, pomyślała pół-serio. Oczami duszy widziała już ironiczny uśmiech Gośki, jej przymrużone znacząco brązowe oczy i zachichotała, nieco zażenowana swoją dziecinadą. 
— Za dużo o tym myślę. — szepnęła do siebie, zamykając książki. Nie miała już głowy ani siły na fizykę.
— Helu! — zawołała, uchylając drzwi pokoju.
Na korytarzu rozległy się miękkie kroki. W uchylonych drzwiach ukazała się okrągła twarz służącej.
— Wołałaś mnie, Anusiu?
— Chciałabym się wykąpać. — powiedziała Anka.
— Już szykuję. — skinęła głową Hela i mrugnęła do Anki konspiracyjnie — No i jak? — zapytała szeptem.
— Miałaś rację — odpowiedziała Anka, czerwieniąc się lekko — Pierwsza klasa.
Hela puściła do niej oko, kiwając znacząco głową, po czym wycofała się i zamknęła za sobą drzwi.
Anka schowała książki i zeszyty na jutrzejsze lekcje do teczki. Po chwili namysłu wsunęła wraz z książkami pudełko czekoladek, chociaż przynoszenie słodyczy do szkoły było zabronione regulaminem. Podeszła do okna, rozchyliła zasłony i popatrzyła na swoje odbicie w szybie.
Czy ja… mogę się podobać? zastanowiła się nagle. Zawsze wydawało się jej, że była zupełnie przeciętna: ani brzydka, ani za specjalnie ładna, zupełnie taka, jak tysiące innych dziewczyn na ulicach. Dwie swoje cechy, które wydawały jej się w sobie najbardziej atrakcyjne, odziedziczyła po rodzicach: pełne, idealnie wykrojone usta nadające jej twarzy wyraz nieco smutnego zamyślenia — po Tacie, i lekko kręcone włosy koloru jasnego miodu — to po Mamie. Poza tym… nic. Gdyby nie te loki, można byłoby ją wziąć za chłopaka. Nie miała nawet za specjalnie piersi, szczególnie w porównaniu z Gośką czy Maleńką.
W jej wnętrzu pulsowało i wibrowało coś miękkiego i włochatego. Anka przycisnęła dłoń do podbrzusza, aby uspokoić to niepokojąco przyjemne dygotanie. 
— Kąpiel gotowa, panienko Aniu. — poinformowała zza drzwi Hela.
Anka drgnęła, potrząsnęła głową, starając się odpędzić głupie myśli.
— Dziękuję, Helu. Już idę.
Woda była rozkosznie gorąca, wysysała z jej ciała zmęczenie, które, zmienione w parę, ulatywało majestatycznie pod sufit. Zanurzona po brodę w pachnącej pomarańczami pianie, z zaciśniętymi powiekami i płonącymi uszami, Anka starannie kontemplowała samą siebie w ramionach niebieskookiego SS-Oberführera Maxa Heidemanna.

Edytowane przez Helvetica Standard (wyświetl historię edycji)
Odnośnik do komentarza
Udostępnij na innych stronach

  • 2 tygodnie później...

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się


×
×
  • Dodaj nową pozycję...